Po dobrze, choć nieprzesadnie entuzjastycznie przyjętym „Hammer Of Gods” Angelcorpse postanowili kuć żelazo, póki gorące, zwłaszcza że mogli liczyć na większe wsparcie ze strony Osmose. Zwerbowali na drugą gitarę Billa Taylora (chwilę wcześniej grał na basie w Xenomorph), zagrali kilka koncertów po obu stronach Atlantyku (m.in. z Cannibal Corpse, Impaled Nazarene czy Immolation), po czym ostro zabrali się do pracy nad nowym materiałem. Na miejsce nagrań wybrano kultowe Morrisound na Florydzie – i to był strzał w dziesiątkę, bo z pomocą Jima Morrisa Angelcorpse osiągnęli znakomite rezultaty, a wydany na początku 1998 roku „Exterminate” zapewnił zespołowi wysokie pozycje w podsumowaniach roku.
Pomimo ekspresowego tempa prac i wiszącej nad zespołem presji, druga płyta Angelcorpse jest tworem znacznie dojrzalszym od debiutu, lepiej przemyślanym, mocniej dopracowanym i zwartym. Poszczególne utwory są zgrabnie poskładane, o wiele bardziej spójne, a przy tym utrzymane na zaskakująco równym poziomie. Spójność albumu wynika również z wyraźnie zarysowanego indywidualnego stylu oraz z ograniczenia obcych wpływów, które — poza Morbid Angel — nie rzucają się aż tak w uszy. Ponadto mamy tu do czynienia z normalnym rozwojem w ramach death metalu: szybciej, brutalniej i bardziej technicznie. Co ciekawe, chociaż zespół obrał kurs na ekstremę (wszak tytuł nie jest przypadkowy) i napiera jeszcze intensywniej niż na „Hammer Of Gods”, muzyka zyskała na przebojowości. „Exterminate” to 40-minutowy zestaw antychrześcijańskich hiciorów, spośród których w pamięć najmocniej zapadają „Phallelujah” (te maniakalne wrzaski Helmkampa!), „covenantowski” „Sons Of Vengeance” i zajebiście bezpośredni „Christhammer”.
Krótka sesja nagraniowa „Exterminate” wyszła Angelcorpse na dobre, bo dzięki temu Amerykanie nie zatracili charakterystycznej dla siebie spontaniczności. Płyta brzmi w pełni profesjonalnie – o wiele selektywniej od debiutu, fanie uwypuklono lepsze umiejętności każdego z muzyków oraz wszystkie skoki dynamiki, a mimo to nie ma się wrażenia, że zespół w jakikolwiek sposób złagodniał. Kawałki z „Exterminate” kipią od czystej energii i mają typowo koncertową moc, no i znakomicie wchodzą już od pierwszego przesłuchania.
Po wydaniu tej płyty Angelcorpse byli na fali wznoszącej i chyba każdy maniak death metalu ze Stanów zaliczał ich do grona ulubionych zespołów. I nie było w tym nic dziwnego, w pełni na to zasłużyli, bo „Exterminate” nie ma słabych punktów, a żeby osiągnąć taki rezultat Amerykanie nie potrzebowali wprowadzać do gatunku czegokolwiek nowego. Przypomnieli tylko, jak ważna w tym graniu jest pasja.
ocena: 9/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Mam nadzieję, że ta recka nie będzie odebrana koniunkturalnie, bo gdzieniegdzie zaczyna się robić troszkę głośniej o Dira Mortis, ale patrząc na to, że grupa powstała jeszcze w ’98 r. i robienie kariery zajęło im kilka dekad, to stwierdziłem, że najlepiej przyjrzeć się ich pierwszemu albumowi (choć słowo EP-ka bardziej by tu pasowała) i zadumać nad tym, ile trzeba samozaparcia, aby brnąć w tak niewdzięczną pasję, jak granie Death Metalu.
Anglicy nigdy nie byli potęgą w death metalu. Owszem, posiadają kilka zacnych kapel, które mają wielkie znaczenie historyczne, ale myśląc „scena death metalowa” w głowie mamy głównie scenę amerykańską, szwedzką czy polską. Niemniej jednak są kapele, które warto uratować przed zapomnieniem.
Francuzi dobrze wykorzystali czas dzielący Waiting For Silence od debiutu, bo ich drugi krążek pod każdym względem przewyższa
Polak-Węgier – dwa bratanki. Do Metalu i do szklanki.
Zaprawdę powiadam wam: spieszcie się słuchać 72 Seasons zanim szum medialny wokół tej płyty się skończy i wszyscy o niej zapomną w cholerę! Nie to, żebym jakoś gorąco zachęcał do zapoznania się z jedenastym longiem Metallicy, bo to by było nadużycie z mojej strony. Chodzi o to, że jeśli w okresie „miesiąca miodowego” nie skorzystacie z okazji, później możecie nie znaleźć w sobie dość samozaparcia, żeby w ogóle podejść do tego materiału, a mowa przecież o długim, grubo ciosanym klocku. Klocku, który razem z paroma innymi klockami łapie się do dolnej połowy metallicowej tabeli.
Pancerny chrust. Miałem w sumie nie pisać o nich recki, bo jest zbyt wiele takich zespołów. Wiecie, typu szybkie, solidne, ale dupy nie urywa. Ale tak coś mnie tchnęło, żeby odświeżyć tą płytkę na zasadzie dotarcia do istoty bardzo ważnego zagadnienia, mianowicie – „po ..uj to sobie kupiłem?” Miałem gdzieś z tyłu głowy, że ten zespół jest niepozorny i niedoceniany, ale też nie da się ukryć, że takie granie to jest proszę Pana na pęczki. Inna sprawa, że beznadziejna grafika bynajmniej im nie przysporzy fanów, bo wygląda to mało atrakcyjnie, wręcz wcale. Ot, czołg na szarym tle. Koń by się uśmiał ja ci mówię.
Po tragicznym wypadku, w wyniku którego zginęli m.in. Andreas i Torsten Reissdorf, z Torchure odszedł również gitarzysta Tomas Hatt, który nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. W tej sytuacji istnienie zespołu zawisło na włosku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pozostali muzycy definitywnie zakończyli działalność, nikt by im też tego nie wypominał. Mimo to, po kilku miesiącach Martin Matzak i Stefan Pickbrenner zdecydowali się uhonorować braci i doprowadzić ich dzieło do końca.
Headhunter D.C. należy do mojej prywatnej topki, deklasując wiele pierwszoligowych zespołów, których nie będę nawet wymieniać dla uniknięcia kontrowersji. Powodem tego jest nie tylko wierność ideologii Death Metalowej, ogromna pieczołowitość odnośnie każdego aspektu bycia zespołem, zazwyczaj olewanego przez innych (począwszy od koncertów, imidżu, a na lirykach skończywszy), ale przede wszystkim dlatego, że w ich konkretnym przypadku, ich fanatyzm i konsekwencja przekłada się na wyjątkowo udaną dyskografię, co jest samo w sobie wręcz ewenementem, niezależnie od wszystkiego. No ale nadanie sobie ksywy „Baloff” przez lidera grupy, Sergio Borgesa, do czegoś w końcu zobowiązuje.
Dzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…


