Powrót Ceremony do czynnego uprawiania death metalu ucieszył wielu fanów ich debiutu, choć oczywiście nie obyło się bez pytań typu „po jaką cholerę?” I tu pojawia się mały zgrzyt. Według oficjalnej/płynącej z wytwórni wersji Holendrów tak bardzo wzruszyło gorące przyjęcie wznowienia „Tyranny From Above”, że w 2016 zapragnęli znowu ponapierdalać jak za starych dobrych lat. Nic to, że już rok wcześniej zebrali się do kupy i zaczęli dłubać nad nowym materiałem – ta informacja z marketingowego punktu widzenia była nieistotna. Zresztą mniejsza o to, chodzi o muzykę, a ta okazała się hmm… dość zaskakująca. Chyba nawet bardziej niż przekombinowany wizerunek zespołu.
Retribution nie ma zbyt wiele wspólnego z debiutem – do tego stopnia, że gdyby powstała pod inną nazwą, to na pewno nikt by się w niej nie doszukiwał jakichś związków z Ceremony. Skala zmian jest spora – już w pierwszy kawałek wciśnięto więcej melodii, niż można by znaleźć na całym „Tyranny From Above”. Dzięki takiemu podejściu poszczególne utwory są stosunkowo wyraziste (przede wszystkim wybija się świetny „Mystery Of Mysteries”), podobnie jak dzięki wielu innym urozmaiceniom, wśród których są m.in. riffy pod Phlebotomized („Retribution”, „Influential”) czy dość ambitne zagrywki a’la Immolation („Tortured Souls”) – to się sprawdza i chroni materiał przed monotonią.
Niestety, nie wszystkie zaproponowane przez zespół dodatki/nowości dostatecznie dobrze wtopiły się w „średnią albumową”, więc w paru miejscach coś tam zgrzytnie, zaś ogólny poziom brutalności nie jest aż tak wysoki, jak przed laty. Ponadto wydaje mi się, że część numerów na Retribution jest trochę za długa, jak na to, co mają do zaoferowania, a wśród nich ponad ośmiominutowy „Divinatory Rites” jest lekkim przegięciem. Tak doświadczeni muzycy mogli je chyba ociupinkę zgrabniej zaaranżować i uczynić bardziej zwartymi. Ostatnią nowinką, która mi nie spasowała są wrzeszczane wokale. Same w sobie nie są może złe, ale jest ich stanowczo za dużo i są za bardzo wyeksponowane.
Retribution został wyprodukowany całkiem przyzwoicie, choć bez szału i wodotrysków – od razu słychać, że na nagrania nie wydano fortuny, a na ostateczne szlify zabrakło być może także i czasu. Ciężar się zgadza, szorstkość również, ale już balans całości mógłby być nieco lepszy. Ja pewnie poświęciłbym więcej uwagi perkusji, żeby zwłaszcza blasty brzmiały potężniej, a proste fragmenty zyskały na dynamice.
Druga płyta Ceremony, jak na materiał stworzony po ponad dwudziestoletniej przerwie, wchodzi zaskakująco dobrze, choć w niewielkim stopniu (jeśli w ogóle) nawiązuje do korzeni zespołu, do czegoś, z czym fani debiutu mogliby się utożsamiać.
ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ceremony-The-Netherlands-772478876162300
inne płyty tego wykonawcy:
Muzycy Tomb Mold od początku istnienia grupy narzucili sobie zabójcze tempo, dzięki czemu w krótkim czasie dorobili się niezłej rozpoznawalności i aż trzech longów. Każda z tych płyt była trochę inna i brzmiała inaczej, ale dość logicznie wynikała z poprzedniej – rozwijała twórczo wcześniejsze wątki i wprowadzała kilka nowych. Kanadyjczycy w naturalny sposób doskonalili umiejętności techniczne oraz kompozytorskie w ramach klasycznie pojętego death metalu, więc z grubsza było wiadomo, czego można się po nich w przyszłości spodziewać… Tymczasem na wydanym znienacka The Enduring Spirit prawie w niczym nie przypominają zespołu, który odpowiada za poprzednie krążki.
Tego… w sumie jestem pod wrażeniem, że przy tak długich przerwach między płytami i tak poważnych zmianach składu Holendrzy zachowują jakąkolwiek spójność/ciągłość stylu. Kto wie, może Patrick i Niels są na tyle silnymi osobowościami, że potrafią każdemu narzucić swoją wizję zespołu, choćby i wcześniej terminował w Korpiklaani. Jeśli w moich przypuszczeniach jest choć odrobina prawdy, to z nowymi gitarniakami i perkusistą im się udało – na tajemniczo zatytułowanym Prostitute Disfigurement od początku słychać, że to Prostitute Disfigurement, co jak mi się wydaje, jest główną zaletą tego materiału.
No proszę, Cannibal Corpse na starość nagrali album trudny w odbiorze. Hmm… no może nie do końca… Raczej album, do którego trudno się jednoznacznie ustosunkować… Chyba… W każdym razie chodzi mi o to, że Chaos Horrific, przynajmniej przy pierwszym kontakcie, ma ten sam problem co „Gore Obsessed”,
Po tym jak Severe Torture zostali liderami krajowego death metalu i zyskali uznanie na świecie, nie mogli tak po prostu spocząć na laurach, rozmyślając tylko o tym, jacy to są sławni, zajebiści i lepsi od innych. To by nie przeszło, nie przy coraz liczniejszej i wygłodniałej sukcesów konkurencji, że wspomnę o Disavowed, Pyaemia, Prostitute Disfigurement czy Mangled. Nic więc dziwnego, że Holendrzy dość szybko ruszyli z pracami nad kolejnym krążkiem, który został wydany dwa lata po gorąco przyjętym debiucie. No i cóż, swoją klasę potwierdzili, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Misanthropic Carnage to po prostu więcej tego samego.
A teraz dzieciaczki, czas na coś z zupełnie innej beczki – Gatki Freddy’ego Kruegera. Przyznaję, że początkowo zdarzało mi się odczytywać ich nazwę jako FUK, co pewnie było zamierzone. Grupa gra niemodny Crossover/Thrash, który mi chwilami przypomina Hirax (zwłaszcza wokalnie, choć wokaliście Larry’emu bardzo daleko jest do umiejętności Katona), ALE zdarza się krwisty growling, a i szorstkość riffów potrafi się otrzeć o Death/Thrash, więc nie odchodzimy aż tak kompletnie odlegle od głównej tematyki na blogu.
Possessed na
Cenię sobie działalność Wojciecha Lisa, jako osoby-instytucji dbającej o utrzymanie pamięci o historii polskiego Metalu. Wszak znajomość przeszłości ułatwia spojrzenie w przyszłość. Książka jest w pewnym sensie zbiorem „The Best Of” z fanowskiego zinu „Najświętszy Napletek Chrystusa”, ale zawiera też i parę unikatowych materiałów (o których niżej).
Godslut pojawił się znikąd, od razu z debiutanckim krążkiem, w dodatku wydanym przez nie byle kogo – Selfmadegod. Nooo… już tyle wystarczyło, żeby niektórym z zazdrości popękały dupy. Co by tam chłopaki nie grali i jak by im to nie wychodziło, tego kontraktu to prędko, o ile w ogóle, im się nie wybaczy. Wiadomo, gdyby nie obecność Pavulona w składzie, to o umowę byłoby znacznie trudniej, a i wartość artystyczna Procreation Of God pewnie nie byłaby tak wysoka, jednak młodzieńcy musieli mieć w zanadrzu coś, czym przekonali do siebie Karola.
Taaaak… Nie ma to jak nieśmiesznie głupia okładka, aby zachęcić maniaków do słuchania. Nie powinno się oceniać książki po okładce, ale też, jeśli okładka sugeruje kryminał, a dostajemy sci-fi, to coś tutaj nie do końca pasuje.


