Holendrzy z Altar potrzebowali aż czterech lat – choć tylko jednej, ale za to profesjonalnie przygotowanej demówki – żeby załapać się na kontrakt i zaprezentować światu swój debiutancki krążek. Trafili przy tym na okres przejściowy na niderlandzkiej scenie – weterani albo dawali sobie siana z graniem, albo zmieniali się nie do poznania, zaś prym zaczęły wieść kapele smutne, wolne, monotonne i – w swoim przekonaniu – progresywne. Wydawać by się mogło, że w takim towarzystwie dla Altar nie było miejsca, tymczasem zespół nie dość, że z przytupem zaznaczył swoją obecność, to od razu zgłosił pretensje do miejsca w czołówce największych ekstremistów.
Krótkie intro i… jazda! Na Youth Against Christ Holendrzy wyraźnie podkręcili tempo w stosunku do demówki, więc pierwsze takty „Throne Of Fire” naprawdę robią wrażenie, bo to już poziom agresji i intensywności znany z płyt Sinister, God Dethroned czy Deicide. W takich wyziewach Altar wydają się czuć najlepiej, bo i najlepiej im wychodzą, choć tak naprawdę to tylko proste, niemal grindowe napieprzanie na oślep, bez wielkiej finezji i polotu. Ważne, że czuć w tym zaangażowanie i chęć dania z siebie wszystkiego, co pozytywnie wpływa na odbiór takich partii. Nie samą sieczką jednak Altar żyje, bo już w pierwszym kawałku (zdecydowanie najlepszym) trafiają się pewne urozmaicenia (powiedzmy, że w stylu Unleashed, ale bez chwytliwości Szwedów), dzięki którym zespół unika monotonii.
Później bywa z tym niestety różnie. Holendrzy starają się udowodnić światu, że potrafią też zmiażdżyć zwolnieniami czy trochę zamieszać w ramach rozbudowanych struktur, ale średnio to wszystko przekonujące. Muzykom Altar brakuje wyczucia/pomysłów/umiejętności jak właściwie zagospodarować zwłaszcza te wolne fragmenty, więc uciekają się do najprostszych rozwiązań, które miejscami rażą topornością i fatalnie działają na dynamikę utworów. Przez to Youth Against Christ nie jest tak płynna, jak być powinna i momentami zamula. Sytuację mogłyby uratować wyraziste riffy albo wyeksponowane melodie, jednak w skali całego albumu jest ich stanowczo za mało. Skala albumu… no właśnie… Panowie z Altar mają niezrozumiałą dla mnie tendencję do przeciągania numerów na siłę i zapychania ich niezbyt rajcownymi/trafionymi pomysłami. To sprawia, że materiał jest za długi (48 minut) i pod koniec może już nużyć.
Youth Against Christ to nie tylko muzyka, ale i pewne treści… Przekaz płyty jest niemal karykaturalnie antychrześcijański – buntowniczy, wymierzony w boga, religię i jej orędowników. Już same tytułu w stylu „Jesus Is Dead!”, „Divorced From God”, „Cauterize The Church Council” czy „Hypochristianity” dają jasno do zrozumienia, że krzykacz Altar „do nieba nie chodzi, bo jest mu nie po drodze”… A czemuż to Edwin Kelder aż tak nie lubi chrześcijaństwa i wszelkich jego przejawów? Ano wychowywał się w małej wiosce o bardzo sztywnych, tradycyjnych wartościach, więc gdy tylko się usamodzielnił, postanowił wykrzyczeć (bo to nie jest tradycyjny growl) wszystko, co mu się nazbierało przez lata, a czego jego babcia z pewnością by nie pochwalała.
Brzmienie albumu trzyma całkiem niezły poziom, bo został zrealizowany w popularnym Franky's Recording Kitchen (czyli tam, gdzie chociażby debiut wspomnianego już God Dethroned), choć może nie do końca idealnie pasuje do stylu zespołu. Produkcja Youth Against Christ wydaje mi się zbyt czysta, wręcz sterylna, a dobrze by jej zrobiło trochę brudu znanego z demówki – na pewno wtedy zyskałaby na brutalności, a i w wolnych partiach byłoby więcej pożądanego mięcha.
Pierwszy krążek Altar to dla mnie jeden z wielu takich pół-klasyków albo klasyków małego kalibru. Wyrasta ponad przeciętność i wstydu jego twórcom nie przynosi, więc można go zarzucić raz na jakiś czas, jednak nie zawiera niczego, do czego można by wzdychać.
ocena: 6,5/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Dłuuugą, krętą i dość zaskakującą drogę przeszli Chapel Of Disease od debiutu z 2012 do chwili obecnej – na przestrzeni tych kilkunastu lat zmienili się do tego stopnia, że w zasadzie możemy mówić o dwóch różnych zespołach, które — oprócz składu — praktycznie nie mają ze sobą punktów wspólnych. Podobnie radykalną transformacją przeszli swego czasu Tribulation; koniec końców artystycznie się obronili, jednak wśród fanów nie brakowało głosów oburzenia na takie praktyki. W przypadku Niemców skrajnych opinii będzie pewnie mniej — także dlatego, że nie są aż tak rozpoznawalni — choć jestem przekonany, że takowe muszą się pojawić.
Zombie zombiemu zombim – przytoczone tutaj powiedzonko nie jest przypadkowe, gdyż mamy do czynienia z albumem zespołu, którego wokalista nie żyje od 2018 roku. W ramach przypomnienia: Killjoy – frontman, głowa, serce i mózg amerykańskiej Necrophagii odszedł z tego świata przez zawał serca. Ostatnie dzieło
Kiedyś w końcu trzeba się pogodzić z tym, że w pewnym wieku pewne rzeczy przychodzą z pewnym trudem… Ot, choćby tworzenie i nagrywanie kolejnych płyt. Szczególnie gdy ma się ich w dorobku już kilkanaście, w tym parę takich, które od momentu premiery należą do ścisłego kanonu… Zmierzam do tego, że Deicide na stare lata wytracili impet i mają odczuwalny problem z kreatywnością, czego dowodem jest wydany po sześcioletniej przerwie Banished By Sin. Te lata oczekiwania nie byłyby niczym strasznym, gdyby tylko zostały wynagrodzone fanom dopracowanym i chłoszczącym po dupsku materiałem… A nowy album Amerykanów… cóż, może i jest dopracowany, ale z chłostaniem po dupie ma za dużo wspólnego.
Kiedy przyplącze mi się coś takiego jak Transcendence, zachodzę w głowę, czemu ludziom chce się zakładać (i utrzymywać przy życiu) podobne zespoły. Czy rynek naprawdę jest aż tak chłonny i przyjmie nieograniczoną ilość takich samych, już od wieeelu lat nic nie wnoszących kapel? Najwyraźniej tak, choć nie ma to żadnego logicznego wytłumaczenia, bo potencjał takiego grania — swoją drogą i tak niewielki — został wyczerpany około 1995 roku, a wszystko, co powstało później, to zabawa w kalkomanię. O jakim stylu mowa?
W czasach obecnych upałów (gdy piszę te słowa jest 35 stopni) sposobów na ochłodzenie jest kilka. Na przykład można się zapakować do lodówki lub zdjąć z siebie skórę. Można też zapuścić w głośnikach nuty, które zmrożą nam krew w żyłach. I właśnie ten trzeci sposób postanowiłem wykorzystać, wracając niejako do trochę zakurzonego kącika zespołów i albumów wartych zapoznania się i zrecenzowania.
Pod koniec lat 80. XX wieku zdecydowana większość nowo powstających deathmetalowych kapel prześcigała się w generowaniu coraz to większych wyziewów – byle szybciej, byle głośniej, byle gęściej, no i możliwie diabelsko. Na przeciwnym, w dodatku baaardzo odległym biegunie byli natomiast kolesie z Winter, którzy doprowadzili doom/death (umownie – bo sami nie chcieli podpadać pod jakąkolwiek kategorię) do swoistego ekstremum. O ile jedyne demo zespołu było li tylko dość udanym trybutem dla Celtic Frost podanym w slo-mo, tak debiutancki Into Darkness już ostro namieszał na scenie, bo Amerykanie przesunęli granice tego, jak wolno można zagrać.
Na początku drugiej fali death metalu w Stanach młode kapele szybko uzmysłowiły sobie, że jeśli ktoś chce się wybić ponad przeciętność i zostać zapamiętanym, to powinien wypracować własny styl, mieć wyrazisty wizerunek albo chociaż odgrażającego się wszystkim wokół pojeba na wokalu. Viogression na to nie wpadli, a jedyne co uczyniło z nich mini oryginalny zespół, to sposób w jaki byli… nieoryginalni. Można się z tego śmiać, aaale – o dziwo tylko tyle wystarczyło, żeby trafili do annałów metalu (gdzieś tam w przypisach), a ich debiut Expound And Exhort dorobił się statusu klasyka – przez małe, malutkie K, ale jednak.
Atrocity zaistnieli w oficjalnym obiegu dzięki wydanej dla Nuclear Blast siedmiocalówce „Blue Blood”, która na ówczesnej scenie dość mocno wyróżniała się za sprawą hmm… kontrowersyjnej okładki autorstwa wokalisty Krulla. Sama muzyka, nieco nieskoordynowany death-grind, nawet jak na swoje czasy nie była niczym wyjątkowym, mimo iż dawała nadzieje na rozwinięcie się w coś podobnego do Disharmonic Orchestra. Tak się jednak nie stało, gdyż Niemcy poszli w zupełnie innym, choć również ambitnym kierunku i – przynajmniej na przestrzeni dwóch płyt — dobrze na tym wyszli, bo takiego death metalu w Europie nie grał wówczas nikt.
No proszę, miałem nosa i dobre przeczucia – za sprawą „The Approaching Darkness” Orphalis dotarli do ściany i w tym konkretnym stylu już raczej nic więcej nie mogli osiągnąć/wymyśleć. W zaistniałej sytuacji zespół miał dwa rozwiązania: albo stanąć w miejscu i do końca swych dni klepać wariacje na temat ostatniej płyty, albo odejść od wypracowanej formuły i coś niecoś poeksperymentować. Niemcy wybrali tą drugą opcję i przyznam, że wcale źle na tym nie wyszli, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że zawartość albumu niekoniecznie trafi do wszystkich dotychczasowych fanów kapeli.


