 Będzie krótko, bo i ten lekko przekraczający pół godziny krążek elaboratów nie wymaga. To jest po prostu ściana dźwięku – sieczka, z którą mogą się zmierzyć tylko zagorzali miłośnicy rzeźników pokroju Krisiun, Angelcorpse, Rebaelliun, Azarath czy Hate Eternal. Pozostali wiele ciekawego tu dla siebie nie znajdą, bo i poza łomotem wiele tu nie ma. Pestilence Empire to bezkompromisowy, wypełniony czystym napierdolem i kipiący od agresji album stworzony przez niezłych muzyków, którzy stawiają przede wszystkim na pokaz siły, a nie szpanowanie umiejętnościami – stąd też brak tu jakichkolwiek ozdobników. Właściwie jedyne, na co sobie z umiarem pozwalają, to zmiany tempa, ale akurat one nie rzucają się zbytnio w uszy, bo przez większość czasu słychać tylko blaaast i ryyyk, co czyni album dość jednowymiarowym. Jest to jakiś krok wstecz względem poprzedniego, bardziej nośnego krążka, ale widocznie tu założenia mieli inne. Szybko się przekonacie, iż materiał ociera się nieraz o ten poziom ekstremy, który może już fizycznie wymęczyć, głównie dlatego, że człowiek po prostu przestaje za kolesiami nadążać. Paradoksalnie płytki słucha się całkiem przyjemnie, jest stosunkowo odświeżająca i warto zaznaczyć przy niej opcję „ripit”. Do tego Duńczycy sprokurowane wespół z Tue Madsenem bardzo mocne i selektywne brzmienie, które jeszcze podnosi poziom brutalności. Warto mieć pod ręką!
Będzie krótko, bo i ten lekko przekraczający pół godziny krążek elaboratów nie wymaga. To jest po prostu ściana dźwięku – sieczka, z którą mogą się zmierzyć tylko zagorzali miłośnicy rzeźników pokroju Krisiun, Angelcorpse, Rebaelliun, Azarath czy Hate Eternal. Pozostali wiele ciekawego tu dla siebie nie znajdą, bo i poza łomotem wiele tu nie ma. Pestilence Empire to bezkompromisowy, wypełniony czystym napierdolem i kipiący od agresji album stworzony przez niezłych muzyków, którzy stawiają przede wszystkim na pokaz siły, a nie szpanowanie umiejętnościami – stąd też brak tu jakichkolwiek ozdobników. Właściwie jedyne, na co sobie z umiarem pozwalają, to zmiany tempa, ale akurat one nie rzucają się zbytnio w uszy, bo przez większość czasu słychać tylko blaaast i ryyyk, co czyni album dość jednowymiarowym. Jest to jakiś krok wstecz względem poprzedniego, bardziej nośnego krążka, ale widocznie tu założenia mieli inne. Szybko się przekonacie, iż materiał ociera się nieraz o ten poziom ekstremy, który może już fizycznie wymęczyć, głównie dlatego, że człowiek po prostu przestaje za kolesiami nadążać. Paradoksalnie płytki słucha się całkiem przyjemnie, jest stosunkowo odświeżająca i warto zaznaczyć przy niej opcję „ripit”. Do tego Duńczycy sprokurowane wespół z Tue Madsenem bardzo mocne i selektywne brzmienie, które jeszcze podnosi poziom brutalności. Warto mieć pod ręką!
ocena: 7/10
demo
podobne płyty:
- ANGEL CORPSE – The Inexorable
- DEMENTOR – God Defamer
- DIE – Rise Of The Rotten
- KRISIUN – Conquerors Of Armageddon
 
 Myślę, że Infernal można nazwać ostatnim pełnym albumem Edge Of Sanity. Wydany później „Cryptic” został nagrany bez Dana Swano, z kolei wydany 7 lat temu „Crimson II” został skomponowany i zarejestrowany tylko przez Swano. No więc, co zawiera ten ostatni longplay szwedzkiej legendy? Ano chyba nic ciekawego… Jest na pewno zróżnicowanym materiałem, lecz zróżnicowanie nie zawsze jest dobre, czego przykładem jest właśnie Infernal. Albumik został praktycznie napisany tylko przez dwóch panów, pana Swano i pana Axelssona, co ciekawe — z reguły — każdy z nich w swoich kawałkach objął wokale. Pan S. skupił się głownie na melodyjności, progresji, wprowadzaniu rockowych zagrywek, zaś Pan A. nagrał tradycyjne, surowe szwedzkie death metalowe granie. Niestety ani w jednym, ani; w drugim nie ma dawnego ducha Edge Of Sanity. Nie przekonują mnie ani rockowe zapędy, ani oklepane pitu pitu. Może 3-4 kawałki zasługują na miano niezłych, a reszta trzyma raczej średni poziom. Cóż, rzadko sięgam po tą płytę.
Myślę, że Infernal można nazwać ostatnim pełnym albumem Edge Of Sanity. Wydany później „Cryptic” został nagrany bez Dana Swano, z kolei wydany 7 lat temu „Crimson II” został skomponowany i zarejestrowany tylko przez Swano. No więc, co zawiera ten ostatni longplay szwedzkiej legendy? Ano chyba nic ciekawego… Jest na pewno zróżnicowanym materiałem, lecz zróżnicowanie nie zawsze jest dobre, czego przykładem jest właśnie Infernal. Albumik został praktycznie napisany tylko przez dwóch panów, pana Swano i pana Axelssona, co ciekawe — z reguły — każdy z nich w swoich kawałkach objął wokale. Pan S. skupił się głownie na melodyjności, progresji, wprowadzaniu rockowych zagrywek, zaś Pan A. nagrał tradycyjne, surowe szwedzkie death metalowe granie. Niestety ani w jednym, ani; w drugim nie ma dawnego ducha Edge Of Sanity. Nie przekonują mnie ani rockowe zapędy, ani oklepane pitu pitu. Może 3-4 kawałki zasługują na miano niezłych, a reszta trzyma raczej średni poziom. Cóż, rzadko sięgam po tą płytę.![Banisher - Slaughterhouse [2010] Banisher - Slaughterhouse recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2010/banisher-slaughterhouse.jpg) Niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój tech death mają. Tak, tak moi milusińscy – rzeszowski team Banisher swoim debiutem udowadnia, że są jeszcze w Polsce ludzie, którzy wiedzą jaki użytek zrobić ze sprzętu. Nie pierdoląc się w żadne podchody, wyciskają z hardware’u i siebie siódme poty, by zaspokoić gusta wszystkich maniaków brutalnego nakurwiania. I muszę przyznać, że robią to bardzo solidnie. W dodatku — jak na Polską kapelę przystało — okraszają całą tą młóckę sporą dawką chorego, świńskiego humoru. Jak się tak zastanowić, to dawno nie było kapeli, która podchodziłaby do tematu z takim dystansem. Nie zdziwcie się więc zatem, kiedy waszych uszu dobiegną różne pierdy, beknięcia, wymioty, tudzież inne „odgłosy paszczą”. Całość tego tałatajstwa sympatycznie wpisuje się w lekko perwersyjno-gore’owy klimat wydawnictwa. Ale tytuł do czegoś zobowiązuje, czyż nie? Klimat klimatem, a muzyka napierdala jak robole o świcie. Żadnej taryfy ulgowej, przez pół godziny nie ma sekundy zmarnowanej na jakiekolwiek przestoje*. Blasty, podwójna stopa i do przodu – szaleństwo w czystej postaci. Kanonadzie garów dzielnie wtórują wiosłowi piłując takie riffy, że się włos na jajcu prostuje. Że o solówkach nie wspomnę. No i — doskonale wyeksponowany — bas. Kapele techniczne muszą mieć autonomicznie pracujący bas, który — jak właśnie w Banisher — stoi na równi z gitarami i którego linia jest od nich niezależna. Tak robią najlepsi i tak robi Banisher. Dzięki temu muzyka staje się pełniejsza, wielopłaszczyznowa i bardziej wciągająca. Na korzyść chłopaków przemawia także dobra kompozycja utworów, odpowiedzialne czerpanie inspiracji z klasyków i ich dopasowanie do własnej wizji. Bez większych problemów można odszukać owe patenty, jednak generalnie ich obecność nie irytuje, a wręcz przeciwnie – pokazuje spore wyrobienie w rzemiośle. Kombinacja elementów sprawdzonych oraz własnych idei działa na korzyść zespołu, tym bardziej, że z obu źródeł brane są patenty najbardziej przemyślane. Jest więc wszystko czego dusza zapragnie – soczysta brutalność, nietuzinkowa technika oraz zajebista wręcz przebojowość. Człek szybko załapuje nastrój kawałka i już po chwili naparza baniakiem i podśpiewuje refreniki. Z niemałą radochą. I taki właśnie jest Banisher – kapelka dająca słuchaczowi sporo frajdy.
Niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój tech death mają. Tak, tak moi milusińscy – rzeszowski team Banisher swoim debiutem udowadnia, że są jeszcze w Polsce ludzie, którzy wiedzą jaki użytek zrobić ze sprzętu. Nie pierdoląc się w żadne podchody, wyciskają z hardware’u i siebie siódme poty, by zaspokoić gusta wszystkich maniaków brutalnego nakurwiania. I muszę przyznać, że robią to bardzo solidnie. W dodatku — jak na Polską kapelę przystało — okraszają całą tą młóckę sporą dawką chorego, świńskiego humoru. Jak się tak zastanowić, to dawno nie było kapeli, która podchodziłaby do tematu z takim dystansem. Nie zdziwcie się więc zatem, kiedy waszych uszu dobiegną różne pierdy, beknięcia, wymioty, tudzież inne „odgłosy paszczą”. Całość tego tałatajstwa sympatycznie wpisuje się w lekko perwersyjno-gore’owy klimat wydawnictwa. Ale tytuł do czegoś zobowiązuje, czyż nie? Klimat klimatem, a muzyka napierdala jak robole o świcie. Żadnej taryfy ulgowej, przez pół godziny nie ma sekundy zmarnowanej na jakiekolwiek przestoje*. Blasty, podwójna stopa i do przodu – szaleństwo w czystej postaci. Kanonadzie garów dzielnie wtórują wiosłowi piłując takie riffy, że się włos na jajcu prostuje. Że o solówkach nie wspomnę. No i — doskonale wyeksponowany — bas. Kapele techniczne muszą mieć autonomicznie pracujący bas, który — jak właśnie w Banisher — stoi na równi z gitarami i którego linia jest od nich niezależna. Tak robią najlepsi i tak robi Banisher. Dzięki temu muzyka staje się pełniejsza, wielopłaszczyznowa i bardziej wciągająca. Na korzyść chłopaków przemawia także dobra kompozycja utworów, odpowiedzialne czerpanie inspiracji z klasyków i ich dopasowanie do własnej wizji. Bez większych problemów można odszukać owe patenty, jednak generalnie ich obecność nie irytuje, a wręcz przeciwnie – pokazuje spore wyrobienie w rzemiośle. Kombinacja elementów sprawdzonych oraz własnych idei działa na korzyść zespołu, tym bardziej, że z obu źródeł brane są patenty najbardziej przemyślane. Jest więc wszystko czego dusza zapragnie – soczysta brutalność, nietuzinkowa technika oraz zajebista wręcz przebojowość. Człek szybko załapuje nastrój kawałka i już po chwili naparza baniakiem i podśpiewuje refreniki. Z niemałą radochą. I taki właśnie jest Banisher – kapelka dająca słuchaczowi sporo frajdy.![Altar - In The Name Of The Father [1999] Altar - In The Name Of The Father recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2010/altar-in-the-name-of-the-father.jpg) Altar nigdy nie należał do czołówki europejskiego death metalu i nawet w swoim kraju pozostawał w cieniu gwiazd pokroju Pestilence, Asphyx, Gorefest czy Sinister. Owszem, zawsze prezentował niezły poziom, ale też nigdy nie było to nic na tyle wielkiego, żeby pomogło chłopakom wybić się z drugiej ligi. Jednak… po kilku latach działalności dorobili się w swej dyskografii krążka, który poniewiera od początku do samego końca. In The Name Of The Father to kapitalny album, będący syntezą tego, co w europejskim i amerykańskim death metalu najlepsze z domieszką drobnych pozostałości po „Provoke” (chodzi o hard core’owe naleciałości). Mamy zatem świetną motorykę, solidny poziom brutalności, dużą rozpiętość prezentowanego tempa (doskonałym tego przykładem jest „I Spit Black Bile On You” – zaczyna się hiperciężko by w końcówce rozpędzić się do konkretnego galopu), sporą dawkę melodii i masę świeżych patentów (także zabawnych – „Walhalla Express”!). Oryginalności sensu stricte w tym wiele nie ma, ale ogólny poziom (wyszkolenie techniczne, brzmienie, produkcja…) i „słuchalność” tego albumu bardzo pozytywnie zaskakują. Jakby tego było mało, to chwytliwość materiału jest porażająca! Choć płyta trwa aż trzy kwadranse, to nudą nie zalatuje ani przez chwilę, wszystko mija szybko jak z bicza trzasnął. Kawałki wyraźnie się od siebie różnią, każdy posiada jakieś cechy charakterystyczne (i nie mam na myśli tylko refrenów) i przypuszczam, że muszą znakomicie wypadać na żywo. Ta „fajność” utrudnia jednak wskazanie najlepszych numerów, można co najwyżej wyliczyć ulubione… w moim przypadku będą to: „Holy Mask”, „Spunk”, „I Spit Black Bile On You”, „Pro Jagd”. Bardziej niż spoko jest ochrypły gardłowy wokal i napisane z jajem teksty, które znacząco odstają od „jebanej powagi” prezentowanej przez inne deathowe kapele. In The Name Of The Father powinna przypaść do gustu szczególnie fanom Gorefest, Bolt Thrower i Benediction, ale jestem przekonany, że każdy fan gatunku znajdzie tu coś dla siebie.
Altar nigdy nie należał do czołówki europejskiego death metalu i nawet w swoim kraju pozostawał w cieniu gwiazd pokroju Pestilence, Asphyx, Gorefest czy Sinister. Owszem, zawsze prezentował niezły poziom, ale też nigdy nie było to nic na tyle wielkiego, żeby pomogło chłopakom wybić się z drugiej ligi. Jednak… po kilku latach działalności dorobili się w swej dyskografii krążka, który poniewiera od początku do samego końca. In The Name Of The Father to kapitalny album, będący syntezą tego, co w europejskim i amerykańskim death metalu najlepsze z domieszką drobnych pozostałości po „Provoke” (chodzi o hard core’owe naleciałości). Mamy zatem świetną motorykę, solidny poziom brutalności, dużą rozpiętość prezentowanego tempa (doskonałym tego przykładem jest „I Spit Black Bile On You” – zaczyna się hiperciężko by w końcówce rozpędzić się do konkretnego galopu), sporą dawkę melodii i masę świeżych patentów (także zabawnych – „Walhalla Express”!). Oryginalności sensu stricte w tym wiele nie ma, ale ogólny poziom (wyszkolenie techniczne, brzmienie, produkcja…) i „słuchalność” tego albumu bardzo pozytywnie zaskakują. Jakby tego było mało, to chwytliwość materiału jest porażająca! Choć płyta trwa aż trzy kwadranse, to nudą nie zalatuje ani przez chwilę, wszystko mija szybko jak z bicza trzasnął. Kawałki wyraźnie się od siebie różnią, każdy posiada jakieś cechy charakterystyczne (i nie mam na myśli tylko refrenów) i przypuszczam, że muszą znakomicie wypadać na żywo. Ta „fajność” utrudnia jednak wskazanie najlepszych numerów, można co najwyżej wyliczyć ulubione… w moim przypadku będą to: „Holy Mask”, „Spunk”, „I Spit Black Bile On You”, „Pro Jagd”. Bardziej niż spoko jest ochrypły gardłowy wokal i napisane z jajem teksty, które znacząco odstają od „jebanej powagi” prezentowanej przez inne deathowe kapele. In The Name Of The Father powinna przypaść do gustu szczególnie fanom Gorefest, Bolt Thrower i Benediction, ale jestem przekonany, że każdy fan gatunku znajdzie tu coś dla siebie. Czas odetchnąć od łomotu siekących blastów, wrzasku bluźnierczych manifestów i nieustannej akceleracji. Czas zatrzymać się na moment i dać ponieść wyobraźni. Czas na Die Verbannten Kinder Evas. Więc zaparzcie sobie herbatkę, zamknijcie siostrę/żonę/dziewczynę w piwnicy (Trzymamy się austriackich standardów, co? – przyp. demo), wyłączcie komórkę i wygodnie rozsiądźcie się w fotelu. Play… W ciągu najbliższej godziny wasza wrażliwość i poczucie piękna zostaną naładowane potężnymi ładunkami wykwintności i dość ponurawej melancholii. Godzina ta wystarczy na rozluźnienie się i mentalne odpoczęcie. Po niej nawet (całkiem uzasadnione) ujadania wkurzonej siostry/żony/dziewczyny nie będą miały większego znaczenia. W pamięci bowiem wciąż będą się tliły resztki dźwięków i melodii wcześniej usłyszanych. Melodii nienatarczywych, delikatnych i ujmujących. Melodii powstałych po to, by uwznioślać, ale i odprężać. Szlachetnych. Nie wiem, czy taki właśnie zamiar przyświecał twórcom, ale dla mnie Die Verbannten Kinder Evas to esencja spokoju i opanowania. Ich muzyka przypomina mi niekiedy spokojne morze – majestatyczne i bezkresne. Szczególnie silne wrażenie sprawia olbrzymia pustka obecna w każdym utworze. Wydaje się ona kluczowym elementem muzyki, wokół którego budowane są rozliczne, acz ażurowe, byty dźwiękowe. Pojedyncze plamy i delikatne konstrukcje. Chyba dzięki temu właśnie muzyka ta tak silnie oddziałuje na słuchacza – nie napada na niego, nie zmusza do wysiłku. Muzyka jest niezaprzeczalnie obecna, ale dominująca w niej pustka sprawia, że człowiek wycisza się i budzi swoją wyobraźnię. Cały niezagospodarowany obszar zostaje oddany pod władzę słuchacza, który uzupełnia go według własnego uznania. Gdzie nie ma poznania, budzi się wyobraźnia. I to właśnie poczytuję sobie za największą zaletę Die Verbannten Kinder Evas.
Czas odetchnąć od łomotu siekących blastów, wrzasku bluźnierczych manifestów i nieustannej akceleracji. Czas zatrzymać się na moment i dać ponieść wyobraźni. Czas na Die Verbannten Kinder Evas. Więc zaparzcie sobie herbatkę, zamknijcie siostrę/żonę/dziewczynę w piwnicy (Trzymamy się austriackich standardów, co? – przyp. demo), wyłączcie komórkę i wygodnie rozsiądźcie się w fotelu. Play… W ciągu najbliższej godziny wasza wrażliwość i poczucie piękna zostaną naładowane potężnymi ładunkami wykwintności i dość ponurawej melancholii. Godzina ta wystarczy na rozluźnienie się i mentalne odpoczęcie. Po niej nawet (całkiem uzasadnione) ujadania wkurzonej siostry/żony/dziewczyny nie będą miały większego znaczenia. W pamięci bowiem wciąż będą się tliły resztki dźwięków i melodii wcześniej usłyszanych. Melodii nienatarczywych, delikatnych i ujmujących. Melodii powstałych po to, by uwznioślać, ale i odprężać. Szlachetnych. Nie wiem, czy taki właśnie zamiar przyświecał twórcom, ale dla mnie Die Verbannten Kinder Evas to esencja spokoju i opanowania. Ich muzyka przypomina mi niekiedy spokojne morze – majestatyczne i bezkresne. Szczególnie silne wrażenie sprawia olbrzymia pustka obecna w każdym utworze. Wydaje się ona kluczowym elementem muzyki, wokół którego budowane są rozliczne, acz ażurowe, byty dźwiękowe. Pojedyncze plamy i delikatne konstrukcje. Chyba dzięki temu właśnie muzyka ta tak silnie oddziałuje na słuchacza – nie napada na niego, nie zmusza do wysiłku. Muzyka jest niezaprzeczalnie obecna, ale dominująca w niej pustka sprawia, że człowiek wycisza się i budzi swoją wyobraźnię. Cały niezagospodarowany obszar zostaje oddany pod władzę słuchacza, który uzupełnia go według własnego uznania. Gdzie nie ma poznania, budzi się wyobraźnia. I to właśnie poczytuję sobie za największą zaletę Die Verbannten Kinder Evas. Piąty album szwedzkiego trio pokazał, że zespół ma bardzo dużo pomysłów na granie death metalu. Po tak świetnych albumach jak „The 4th Dimension” i „Abducted”, Hypocrisy nagrywa następny, tak samo wspaniały jak dwa wyżej wymienione, chociaż duża część fanów uważa, że jest to najlepszy album Petera i spółki. Nic dziwnego: ciężkość, brutalność, zabójcze riffy, świetne melodie i solówki, różnorodne wokale oraz struktury kompozycji muszą zachwycać, a raczej zabijać. Utwory podzielone są na szybkie i wolne, po szybkim jest na ogół wolny, po wolnym szybki. Ale to tylko uproszczona klasyfikacja, ponieważ The Final Chaper zawiera prawdziwe bogactwo kompozycji. Można tu znaleźć brutalne wyziewy jak „Last Vanguard”, „Inseminated Adoption”; szybkie pełne czadu i agresji kawałki np. "Dominion”, bardziej melodyjne kompozycje jak „Adjusting The Sun”, „Through The Window Of Time”, czy też wolniejsze i spokojniejsze utwory: „Request Denied”, „The Final Chapter”, „Lies”. Nad tym wszystkim czuwa ponadto wszechobecny mroczny klimat związany chyba każdy wie, z czym lub z kim. Razem mamy tu znów sporo utworów, bo aż 12, z czego jeden cover o tytule „Evil Invaders”, najlepiej odegrany cover jaki słyszałem. The Final Chapter spokojnie zaspokoi potrzeby najbardziej wybrednego słuchacza.
Piąty album szwedzkiego trio pokazał, że zespół ma bardzo dużo pomysłów na granie death metalu. Po tak świetnych albumach jak „The 4th Dimension” i „Abducted”, Hypocrisy nagrywa następny, tak samo wspaniały jak dwa wyżej wymienione, chociaż duża część fanów uważa, że jest to najlepszy album Petera i spółki. Nic dziwnego: ciężkość, brutalność, zabójcze riffy, świetne melodie i solówki, różnorodne wokale oraz struktury kompozycji muszą zachwycać, a raczej zabijać. Utwory podzielone są na szybkie i wolne, po szybkim jest na ogół wolny, po wolnym szybki. Ale to tylko uproszczona klasyfikacja, ponieważ The Final Chaper zawiera prawdziwe bogactwo kompozycji. Można tu znaleźć brutalne wyziewy jak „Last Vanguard”, „Inseminated Adoption”; szybkie pełne czadu i agresji kawałki np. "Dominion”, bardziej melodyjne kompozycje jak „Adjusting The Sun”, „Through The Window Of Time”, czy też wolniejsze i spokojniejsze utwory: „Request Denied”, „The Final Chapter”, „Lies”. Nad tym wszystkim czuwa ponadto wszechobecny mroczny klimat związany chyba każdy wie, z czym lub z kim. Razem mamy tu znów sporo utworów, bo aż 12, z czego jeden cover o tytule „Evil Invaders”, najlepiej odegrany cover jaki słyszałem. The Final Chapter spokojnie zaspokoi potrzeby najbardziej wybrednego słuchacza.![Angelcorpse - The Inexorable [1999] Angelcorpse - The Inexorable recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2010/angelcorpse-the-inexorable.jpg) The Inexorable, jeden z moich ulubionych death metalowych krążków w ogóle, mógłby być pięknym zwieńczeniem kariery Amerykanów, gdyby nie to, że spieprzyli sprawę reaktywacją i wydaniem „Of Lucifer And Lightning”. Zaniżona w ten paskudny sposób opinia o muzykach w żaden sposób nie zmienia jednak postrzegania przeze mnie ich poprzednich dokonań, z których album numer trzy jest tym najbardziej wypierdolistym. W końcu przecież nie trafił do kategorii moich największych faworytów przez przypadek. Ludziska, mnie tu pasuje absolutnie wszystko!
The Inexorable, jeden z moich ulubionych death metalowych krążków w ogóle, mógłby być pięknym zwieńczeniem kariery Amerykanów, gdyby nie to, że spieprzyli sprawę reaktywacją i wydaniem „Of Lucifer And Lightning”. Zaniżona w ten paskudny sposób opinia o muzykach w żaden sposób nie zmienia jednak postrzegania przeze mnie ich poprzednich dokonań, z których album numer trzy jest tym najbardziej wypierdolistym. W końcu przecież nie trafił do kategorii moich największych faworytów przez przypadek. Ludziska, mnie tu pasuje absolutnie wszystko!![Hieronymus Bosch - The Human Abstract [1995] Hieronymus Bosch - The Human Abstract recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2010/hieronymus-bosch-the-human-abstract.jpg) Jak się okazuje, dobrą muzykę tworzą też na wschodzie. I to niekoniecznie dalekim, lecz taki po sąsiedzku – powiedzmy lot rakiety balistycznej średniego zasięgu. Znaczy się Rosjanie. Jakiś czas temu pisałem o innych ruskich grajkach, ale powiedzmy sobie szczerze – była to jeno przystawka. Wydaje się bowiem, że dziś w Rosji niepodzielnie panuje pewien Niderlandczyk – Hieronymus Bosch. Debiutancki album tej formacji ujrzał światło dzienne w 1995, czyli dokładnie w 479. rocznicę śmierci malarza. Ujrzał i pozamiatał, co było do pozamiatania. A dziadostwa było sporo, o czym sami przekonacie się próbując przypomnieć sobie jakąś godną uwagi ruską kapelę. No po prostu nic, zero, null (jak macie coś fajnego, to zarzućcie w komentach). Moskiewski kwartet nie bawiąc się z żadne wieloletnie rozpędy i badania rynku, jebnął z grubej rury już od pierwszego longpleja, gładko torując sobie drogę na szczyty i jednocześnie ustawiając sobie wysoką poprzeczkę na przyszłość. Świat ujrzała muzyka wyśmienicie skomponowana, zagrana z solidną dawką techniki i agresji, a jednocześnie stosunkowo spokojna i melodyjna. Muzyka, którą chce się słuchać raz po razie. Na szczególną uwagę zasługuje niemal doskonały feeling gitar. Gitar, które budują cały klimat wydawnictwa. Techniczne, a jednak melodyjne i chwytliwe riffy, uzupełnione o przeróżne solówki, czasami bardziej zakręcone, jazzowe, a czasami neoklasyczne. A wszystko, jak już wspomniałem, z doskonałym wyczuciem. Z ciekawostek, warto się także przysłuchać pojawiającym się tu i ówdzie partiom klawiszy, które przydają numerom głębi i nastroju, że odwołam się tylko do dwóch utworów: „The Apogee” oraz „The Human Abstract”. Innym kuriozum jest kawałek zatytułowany „Black Lake Blues”, ale chyba nie trzeba wiele mówić, bo wszystko zdradza tytuł. Tak, tak – póltoraminutowy, instrumentalny bluesowy standardzik. Po jego przesłuchaniu nie ma się już żadnych wątpliwości, co do klasy zespołu. Tym bardziej, że — koniec końców — mamy do czynienia z zespołem tech deathowym. Zespołem dojrzałym, znającym się na swoim rzemiośle, i, co najważniejsze, bajecznie utalentowanym. Muzyka Rosjan broni się sama – wystarczy jej na to nieco ponad cztery i pół minuty – tyle bowiem trwa pierwszy kawałek. I na koniec myśl: Bosch mógłby być dumny, że pod jego sztandarami tworzona jest taka muzyka.
Jak się okazuje, dobrą muzykę tworzą też na wschodzie. I to niekoniecznie dalekim, lecz taki po sąsiedzku – powiedzmy lot rakiety balistycznej średniego zasięgu. Znaczy się Rosjanie. Jakiś czas temu pisałem o innych ruskich grajkach, ale powiedzmy sobie szczerze – była to jeno przystawka. Wydaje się bowiem, że dziś w Rosji niepodzielnie panuje pewien Niderlandczyk – Hieronymus Bosch. Debiutancki album tej formacji ujrzał światło dzienne w 1995, czyli dokładnie w 479. rocznicę śmierci malarza. Ujrzał i pozamiatał, co było do pozamiatania. A dziadostwa było sporo, o czym sami przekonacie się próbując przypomnieć sobie jakąś godną uwagi ruską kapelę. No po prostu nic, zero, null (jak macie coś fajnego, to zarzućcie w komentach). Moskiewski kwartet nie bawiąc się z żadne wieloletnie rozpędy i badania rynku, jebnął z grubej rury już od pierwszego longpleja, gładko torując sobie drogę na szczyty i jednocześnie ustawiając sobie wysoką poprzeczkę na przyszłość. Świat ujrzała muzyka wyśmienicie skomponowana, zagrana z solidną dawką techniki i agresji, a jednocześnie stosunkowo spokojna i melodyjna. Muzyka, którą chce się słuchać raz po razie. Na szczególną uwagę zasługuje niemal doskonały feeling gitar. Gitar, które budują cały klimat wydawnictwa. Techniczne, a jednak melodyjne i chwytliwe riffy, uzupełnione o przeróżne solówki, czasami bardziej zakręcone, jazzowe, a czasami neoklasyczne. A wszystko, jak już wspomniałem, z doskonałym wyczuciem. Z ciekawostek, warto się także przysłuchać pojawiającym się tu i ówdzie partiom klawiszy, które przydają numerom głębi i nastroju, że odwołam się tylko do dwóch utworów: „The Apogee” oraz „The Human Abstract”. Innym kuriozum jest kawałek zatytułowany „Black Lake Blues”, ale chyba nie trzeba wiele mówić, bo wszystko zdradza tytuł. Tak, tak – póltoraminutowy, instrumentalny bluesowy standardzik. Po jego przesłuchaniu nie ma się już żadnych wątpliwości, co do klasy zespołu. Tym bardziej, że — koniec końców — mamy do czynienia z zespołem tech deathowym. Zespołem dojrzałym, znającym się na swoim rzemiośle, i, co najważniejsze, bajecznie utalentowanym. Muzyka Rosjan broni się sama – wystarczy jej na to nieco ponad cztery i pół minuty – tyle bowiem trwa pierwszy kawałek. I na koniec myśl: Bosch mógłby być dumny, że pod jego sztandarami tworzona jest taka muzyka. Od premiery Mindloss minęło już przeszło 19 długich lat. Wówczas albumik zrobił nawet niemałe zamieszanie i dał Holendrom możliwość wypłynięcia na głębsze wody, którą nota bene umiejętnie wykorzystali. Różni się on znacznie od późniejszych dokonań Gorefest. Jest zimny, surowy, prosty, mało tu melodii, ale jednak przyjemnie się go słucha. Ot taki brutalny old schoolowy death metal, inspirowany dokonaniami sceny amerykańskiej i brytyjskiej z późnych lat 80-tych. Inspirowany, ale jednocześnie ze swoimi pięcioma groszami. Wszystko zaczyna się krzykami maltretowanych ludzisk, a po nich już tylko 9 stricte death metalowych brutalnych numerów. Jako pierwszy rusza rozpędzony walec „Mental Misery”, w którym Panowie pokusili się o użycie klawiszy. Kolejny po nim to szybki „Putrid Stench Of Human Remains”. Następnym kawałkiem godnym uwagi jest zimny jak skurwysyn „Tangled In Gore” z fajną grobową solówką. No a po nim chyba najlepszy numer tej płyty: „Confessions Of A Serial Killer”. Zdecydowanie najlepsze riffowanie oraz sola, poza tym jest dosyć melodyjny w porównaniu z resztą, a i wokalnie wydaje się być jakoś mocniej odryczany. Jeżeli już o wokalach, to trzeba zaznaczyć, że Jan Chris na Mindloss nie miał jeszcze tego wspaniałego daru łączenia naprawdę brutalnego, głębokiego, przeponowego growlu z wyrazistością wykrzykiwanych, a tu raczej wyrzygiwanych tekstów. Niemniej jednak raczej nie pomyliłoby się tego głosu z żadnym innym. Całe te oldschoolowe grzańsko kończy się kawałkiem pod jakże niewinnym tytułem „Gorefest” – ładnie opakowanym, bo i początek i koniec są dość melodyjne, a środek to lodowata old schoolowa bryła mięcha. Jednym zdaniem Mindloss to kawał naprawdę dobrego death metalowego kloca.
Od premiery Mindloss minęło już przeszło 19 długich lat. Wówczas albumik zrobił nawet niemałe zamieszanie i dał Holendrom możliwość wypłynięcia na głębsze wody, którą nota bene umiejętnie wykorzystali. Różni się on znacznie od późniejszych dokonań Gorefest. Jest zimny, surowy, prosty, mało tu melodii, ale jednak przyjemnie się go słucha. Ot taki brutalny old schoolowy death metal, inspirowany dokonaniami sceny amerykańskiej i brytyjskiej z późnych lat 80-tych. Inspirowany, ale jednocześnie ze swoimi pięcioma groszami. Wszystko zaczyna się krzykami maltretowanych ludzisk, a po nich już tylko 9 stricte death metalowych brutalnych numerów. Jako pierwszy rusza rozpędzony walec „Mental Misery”, w którym Panowie pokusili się o użycie klawiszy. Kolejny po nim to szybki „Putrid Stench Of Human Remains”. Następnym kawałkiem godnym uwagi jest zimny jak skurwysyn „Tangled In Gore” z fajną grobową solówką. No a po nim chyba najlepszy numer tej płyty: „Confessions Of A Serial Killer”. Zdecydowanie najlepsze riffowanie oraz sola, poza tym jest dosyć melodyjny w porównaniu z resztą, a i wokalnie wydaje się być jakoś mocniej odryczany. Jeżeli już o wokalach, to trzeba zaznaczyć, że Jan Chris na Mindloss nie miał jeszcze tego wspaniałego daru łączenia naprawdę brutalnego, głębokiego, przeponowego growlu z wyrazistością wykrzykiwanych, a tu raczej wyrzygiwanych tekstów. Niemniej jednak raczej nie pomyliłoby się tego głosu z żadnym innym. Całe te oldschoolowe grzańsko kończy się kawałkiem pod jakże niewinnym tytułem „Gorefest” – ładnie opakowanym, bo i początek i koniec są dość melodyjne, a środek to lodowata old schoolowa bryła mięcha. Jednym zdaniem Mindloss to kawał naprawdę dobrego death metalowego kloca. Debiut Flanelowych Koszul z Białegostoku wydaje się być dzisiaj nieco zapomniany, co może dziwić w kontekście tego, jak w ojczyźnie rzekomo uwielbiany jest ten wspaniały band. Niezależnie jednak od tego, ile ton kurzu zebrało się na Surgical Disembowelment, krążek i tak wymiata, niszcząc bez litości wiele spośród dzisiejszych „odkryć” brutalnej sceny. Przez te 35 minut Dead Infection nie stroją niewinnych min, nie chowają się za dziewczynami z piaskownicy, nie udają też, że mają zamiar pierdolić się ze słuchaczem jak matka z łobuzem. Dziki wygar i mielenie od początku do końca – tylko tyle i aż tyle mają do zaoferowania. Mnie to bierze, szczególnie że album świetnie zrealizowano. Solidnie nasycony brudem i zgnilizną dźwięk, piaszczyste gitary i dość wyraźne, naturalnie tłukące gary. Nie ma lepszej oprawy dla zwierzęcego gore death-grindu w typie starego Carcass! Tak w ogóle, to pod względem ekstremalności wesoła ekipa Śmiertelnej Infekcji nawet przebija Liverpoolczyków, bo żadnych melodyjnych zagrywek ani czytelnego przekazu werbalnego tutaj nie znajdziemy. Mimo intensywności, dzikich bulgotów i czystych gatunkowo solówek, piosenki łatwo wpadają w ucho i wymuszają następne przesłuchania. Potencjał „rozwałkowy” materiału jest ogromny, więc nie zdziwcie się, gdy po wybrzmieniu „Deformed Creature” spostrzeżecie wokół siebie małe pogorzelisko. O tak, Surgical Disembowelment to jeden z najlepszych klasycznych w formie wyziewów — i to nie tylko spośród tych, jakie powstały w Polsce — a tym samym obowiązek dla fanów najbrutalniejszej sieki. Kupujcie zanim larwy się do was dobiorą!
Debiut Flanelowych Koszul z Białegostoku wydaje się być dzisiaj nieco zapomniany, co może dziwić w kontekście tego, jak w ojczyźnie rzekomo uwielbiany jest ten wspaniały band. Niezależnie jednak od tego, ile ton kurzu zebrało się na Surgical Disembowelment, krążek i tak wymiata, niszcząc bez litości wiele spośród dzisiejszych „odkryć” brutalnej sceny. Przez te 35 minut Dead Infection nie stroją niewinnych min, nie chowają się za dziewczynami z piaskownicy, nie udają też, że mają zamiar pierdolić się ze słuchaczem jak matka z łobuzem. Dziki wygar i mielenie od początku do końca – tylko tyle i aż tyle mają do zaoferowania. Mnie to bierze, szczególnie że album świetnie zrealizowano. Solidnie nasycony brudem i zgnilizną dźwięk, piaszczyste gitary i dość wyraźne, naturalnie tłukące gary. Nie ma lepszej oprawy dla zwierzęcego gore death-grindu w typie starego Carcass! Tak w ogóle, to pod względem ekstremalności wesoła ekipa Śmiertelnej Infekcji nawet przebija Liverpoolczyków, bo żadnych melodyjnych zagrywek ani czytelnego przekazu werbalnego tutaj nie znajdziemy. Mimo intensywności, dzikich bulgotów i czystych gatunkowo solówek, piosenki łatwo wpadają w ucho i wymuszają następne przesłuchania. Potencjał „rozwałkowy” materiału jest ogromny, więc nie zdziwcie się, gdy po wybrzmieniu „Deformed Creature” spostrzeżecie wokół siebie małe pogorzelisko. O tak, Surgical Disembowelment to jeden z najlepszych klasycznych w formie wyziewów — i to nie tylko spośród tych, jakie powstały w Polsce — a tym samym obowiązek dla fanów najbrutalniejszej sieki. Kupujcie zanim larwy się do was dobiorą!


