Vomitory to z pewnością dość szeroko znany zespół powstały w złotych latach death metalu i nie trzeba go specjalnie przedstawiać. Chyba jedynie jako ciekawostkę można powiedzieć, że to jeden z nielicznych zespołów szwedzkich gdzie swoich paluchów NIE maczał Rogga Johansson, hehe. Na debiut „Raped in Their Own Blood” przyszło im czekać, aż do 1996 roku, a ów był z konkretnym kopem w jaja. Przez ponad 20 lat grania chłopaki trzymali co najmniej solidny poziom. W 2013 zakończyli działalność, aby w 2018 wrócić na scenę. Od tego momentu musieliśmy uzbroić się w cierpliwość na kolejny album i oto w 2023 roku doczekaliśmy się wydawnictwa spod szyldu Metal Blade Records. Zatem, czy najnowsze dzieło All Heads Are Gonna Roll będzie tak naładowane, że tytułowe głowy się potoczą? Zobaczmy!
Stracić głowę mamy w czasie 40 minut upchanych w 10 utworach, czyli standardowo. Wita nas otwierający kawałek o tymże samym tytule co album. Pierwsze riffy gitary współtwórcy Vomitory, Urbana Gustafssona sugerują, że Szwedzi bawić się w dyrdymały nie będą. Nie oczekujmy tutaj zabaw z tempami, igraszek technicznych i czegoś, co określilibyśmy nie-death metalem. Tobias Gustafsson nie odstawia stóp (ani łapsk) ładnie napierdalając. Wokal Erika Rundqvista jest tym, co death metalowe tygryski lubią najbardziej. Drugi utwór „Decrowned” sprawi, że główka chętnie pozbędzie się nadmiaru łupieżu. Oda do miło… znaczy się oda do piły do mięsa („Ode to the Meat Saw”) kontynuuje ten wątek muzyczny, choć nieco (powtarzam, nieco!) zwalnia, abyśmy mogli wziąć oddech (i to bardzo płytki).
Nie rozmieniając się na drobne, bo nie tak, że każdy utwór wymagać będzie oddzielnego akapitu, przejdźmy do meritum. Album jest spójny i solidny, a utwory takie jak „Decrowned”, „Piece by Stinking Piece” czy zamykający utwór „Beg for Death” wytworzyły mi w głowie obraz kotła na koncercie, co jest bardzo pozytywne. Panowie ewidentnie mieli pomysł na album, nie zaskakujący, lecz zrobiony z autentycznością i energią, a nie na siłę, co u starych weteranów nie zawsze jest regułą. All Heads Are Gonna Roll nikogo nie zaskoczy oryginalnością czy jakiegoś rodzaju rewolucją gatunkową. Wątpię też, by sprawił na naszej gębie grymas zniesmaczenia. Ten pełniak to po prostu (i aż) zajebiście solidna dawka szwedzkiego death metalu. Kto lubi nie zmarnuje czasu i będzie zadowolony, a kto nie lubi takiego grania… czy w ogóle ktoś taki istnieje?
Zatem czy głowy polecą? Może i nie, ale jest to gwarantowane 40 minut porządnej dawki metalu śmierci.
ocena: 7,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitoryband
Po raz kolejny wygrzebałem dla was starych weteranów, którzy mają skromną dyskografię i są nieco niezauważeni. Myślę, że to dobrze, że nie są masowo rozchwytywani, bo dzięki temu mogę nieco przyszpanować znajomością czegoś obskurniejszego, ale nie schodzącego poniżej klasy C.
Czas nie oszczędza nikogo ani niczego, a dla
Ciąg dalszy mini-serii Stare-(Nie)zapomniane. Dziś na warsztat pójdzie szwedzka kapela z miejscowości Nyköping. Nic nie mówiące miasteczko oddalone jakieś 100 km od stolicy spłodziło Testicle Perspirant. A potem przemianowało się na Executioner… a potem na Sanguinary, aby wreszcie w 1991 nazwać się Gorement (notabene zmieniając nazwę na Pipers Dawn w 1996 roku, ale nas to już nie interesuje). W 1994 roku wydany zostaje jedyny pełniak The Ending Quest poprzedzony EP’ką oraz dwoma demami, my jednak skupimy się na tym jedynym albumie.
Przy okazji australijskiego Psychrist zmierzyłem się jednocześnie z wieloma archetypami Death Metalu Made in 1990-1994. Mianowicie, zacznijmy od mocnego wejścia. Psychrist, jak wiele przed nimi, mieli ogromną potrzebę pokazania się od brutalnej strony. Nie ma więc jakiegoś gównianego intro, jest od razu z grubej rury, wymierzone twardą rurą prosto w ryj. Jest to tzw. nieodżałowany wpływ Suffocation, jaki mieli na różnej maści żółtodziobów, którzy chcieli wejść do dużej ligi.
O Ominous Bloodline można śmiało napisać, że z przytupem wieńczy drugi etap kariery Beheaded – te kilka lat od przełomu wieków, kiedy zespół był totalnie zafascynowany nowoczesnym (wówczas) brutalnym death metalem z Ameryki. Maltańczycy nagrali wtedy najmocniejszy materiał na jaki było ich stać, po czym zrobili sobie dłuuugą przerwę, by powrócić w odmienionym składzie i z zupełnie inną muzyką. Czyżby w międzyczasie zabrakło im pary do napierdalania na najwyższych obrotach? Mało prawdopodobne. To może znudził ich taki styl? To akurat całkiem możliwe. Ja jednak jestem przekonany, że po prostu doszli do wniosku, że w jego ramach zrobili już wszystko i później tylko by się powtarzali.
Dawno temu, gdy internet był w powijakach, były (a czasem wciąż są) niektóre stronki internetowe, co to wrzucały nieraz pełne albumy w kiepskiej jakości. Czy ktoś pamięta taki format pliku „.rm”? Było to coś wręcz okropnego, ale właśnie w takiej wersji usłyszałem po raz pierwszy ten klasyk. I była to niestety angielska wersja z Kupczykiem na wokalu, o której szkoda słów, bo efekt końcowy wyszedł tragicznie.
Zdaje się, że z pomocą drogich czytelników powstał nieoficjalny cykl „Stare-(nie)zapomniane”, czyli albumy (a dokładniej mówiąc jeden album) zespołu mniej znanego, którego dzieła nie powinno się zapomnieć. Dodam, że z wielką chęcią zapoznam się z tymi (rzekomymi) diamentami.
Czy Hellwitch to najbardziej leniwy i zarazem konsekwentny zespół w dziejach death/thrash’u? Nawet jeśli nie — w co ja szczerze wątpię, a o czym wy zaraz się przekonacie — to przypuszczam, że spokojnie łapią się do pierwszej trojki. Po bagatela 14 latach Amerykanie poszerzyli swój skromny katalog o płytę numer trzy. Mimo iż zawartość albumu jest hmm… kontrowersyjna i wywołuje dość ambiwalentne uczucia, Annihilational Intercention warto poświęcić przynajmniej kilka przesłuchań, zanim zespół ponownie zamilknie na dekadę z okładem albo w ogóle rozpadnie się w cholerę.
Swego czasu miałem sobie grypkę (zwyczajną, żadne modne wirusy) i tak sobie wieczorkiem leżałem i nic mi się nie chciało robić. Postanowiłem więc, jak każdy inny normalny człowiek w mojej sytuacji, puścić sobie coś na wieży. Wyboru możecie się chyba domyśleć.


