Gorguts na trzeciej płycie wynieśli awangardowy death metal na nowy poziom, co z jednej strony wiązało się z dużym, acz odłożonym w czasie, sukcesem artystycznym, a z drugiej z niezrozumieniem i dość drastycznym zawężeniem grona potencjalnych odbiorców. Historia pokazała, że to Kanadyjczycy mieli rację, a bez ich muzycznej wolty w połowie lat 90. dziś nie mielibyśmy w takim kształcie Ulcerate, Deathspell Omega, Imperial Triumphant czy właśnie Geryon. Początki tych ostatnich były raczej skromne, trudno też było sobie coś po nich obiecywać, ale odkąd znaleźli dla siebie wąską niszę, naprawdę zasługują na uwagę miłośników ambitnego grania.
Patent Geryon na oryginalność nawet na papierze nie wyglądał na prosty: wziąć styl z „Obscura” i przysposobić go do świadomie uszczuplonego instrumentarium – coś takiego nie miało prawa się udać. Debiutanckim selftajtlem z 2013 roku Amerykanie udowodnili jednak, że to nie tylko wykonalne, ale i ma sens, nie jest przy tym tylko sztuką dla sztuki. Geryon „uawangardzili” awangardę i… nic, ich wysiłki przeszły bez echa. Musiały minąć kolejne trzy lata, żeby zespół, z pomocą Colina Marstona w roli mecenasa sztuki, dorobił się kontraktu i przyzwoitej dystrybucji. Nie dorobił się natomiast rozpoznawalności, o popularności nie wspominając.
Od początku było wiadomo, że udziwniając to, co już w oryginale było dla wielu dziwne, Geryon nie stanie się nagle gwiazdą z pierwszej ligi, ale na The Wound And The Bow zespół uczciwie zapracował sobie na podziw i uznanie. To cholernie specyficzna muzyka – złożona, ale pozbawiona wodotrysków; wysublimowana, ale jednak surowa w formie; brzmiąca znajomo, ale nietypowa… Wydaje się, że zredukowana do basu, perkusji i wokalu powinna być dużo czytelniejsza i łatwiejsza do ogarnięcia od tego, co wymyślili mistrzowie z Gorguts, a jest zgoła inaczej i trzeba się przy niej mocniej się skupić. Jakby tego było mało, poziom intensywności uzyskany przez Amerykanów w zasadzie nie odbiega od takiego Ad Nauseam – jest to zatem death metal pełną gębą – gęsty, wymagający i momentami zadziwiająco klimatyczny.
Album brzmi tak, jak należy – czysto i w pełni naturalnie. Produkcja nie jest ani przeładowana, ani przesadnie wypieszczona; mnóstwo w niej przestrzeni i charakterystycznego dla Marstona „piachu”, podkreślającego ludzki pierwiastek – jak w nagraniu z sali prób. Muzyce towarzyszy pierwszorzędny lemayowski wokal, który tylko potęguje skojarzenia z przełomową płytą Gorguts, więc tym bardziej szkoda, że zespół tak rzadko z niego korzysta. W niektórych dość oczywistych momentach aż się prosi o rozpaczliwy wrzask „Silenced, fragments of nostalgia / Laments, frailty of the mind” albo „Obscure feeling of immensity / Black Opera, unio-mystica”, no chyba, żeby wymyślili coś swojego…
Niedobory wokalu to pierwszy minus, jaki mi przychodzi do głowy w związku z The Wound And The Bow. Drugim są ambientowe zapychacze dla niepoznaki nazwane interludiami – pożytku z nich nie ma żadnego, tylko niepotrzebnie nabijają licznik. Te dwie kwestie nie zmieniają jednak faktu, że druga płyta Geryon to trzy kwadranse nietuzinkowego death metalu przeznaczonego dla otwartych głów.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/geryondm
podobne płyty:
- AD NAUSEAM – Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est
- GORGUTS – Obscura
Stopniowa i rozciągnięta na wieeele lat ewolucja Unmerciful doprowadziła zespół — czy raczej muzyków będących jego trzonem — do punktu wyjścia: znów grają jak za czasów swojej bytności w Origin, co w niezbyt subtelny sposób podkreślili covererm „Vomit You Out”. Czy to kółko i powrót do korzeni w ogóle ma sens? Wydaje mi się, że — póki co! — tak, bo Unmerciful nie przekształcili się w kopię obecnego Origin, tylko wypełnili lukę po „starym”. Wiecie, zanim tamci przekroczyli prędkość światła i zaczęli (niebezpiecznie) eksperymentować. W związku z tą wtórnością Devouring Darkness oczywiście nie robi takiego wrażenia, jak „materiał wzorcowy”, ale wchodzi równie dobrze, a może i trochę łatwiej.
Może to kwestia przypadku, a może zorganizowana akcja F.D.A. Records, by zawładnąć podziemną sceną, wydając w krótkim odstępie czasu debiuty Skeletal Remains, Morfin, Derogatory i Rude. Niezależnie od wersji, ta mini seria poruszyła lawinę i przyczyniła się do renesansu oldskulowego death metalu rodem z Ameryki, za co Niemcom należą się słowa uznania. Spośród wymienionej czwórki to ci ostatni mieli najbardziej imponujący start, a przy tym wydawali się tworem kompletnym, dojrzałym i przygotowanym na wymierny sukces – sukces, który może by i nadszedł, gdyby nie wybujałe ego lidera zespołu.
I stało się, co miało się stać. W ramach dziejowej misji nagrywania nikomu niepotrzebnych płyt Gruesome przygotowali swoją interpretację
Biorąc do ręki Live In Chicago, spodziewałem się czegoś w rodzaju podsumowania jedenastu bardzo owocnych lat Autopsy od powrotu na scenę w 2009, bo i było co podsumowywać – trzy porządne płyty i tyleż samo równie udanych epek. Tymczasem tracklista albumu wygląda zaskakująco – jak mokry sen każdego wielbiciela staroci: cztery kawałki z „Mental Funeral”, jeden z „Acts Of The Unspeakable” i aż dziewięć z kultowego „Severed Survival”! No, kurwa, debestof jak się patrzy, w dodatku taki, o którym można napisać, że praktycznie wyczerpuje temat… A to i tak nie wszystko, co przygotowali Amerykanie.
Spawn Of Possession padł w 2017, by po paru latach powrócić w niemal identycznym składzie jako Retromorphosis. Tak bardzo podjarałem się na wieść o nowej muzyce od tych kolesi, że zapomniałem, czemu Szwedzi zawiesili działalność, a w tym przypadku to akurat dość istotne. Spawn Of Possession dokonał żywota, bo członkowie zespołu nie byli zadowoleni z materiału, jaki przygotowali na następcę
Consumption powstał w 2020 roku jako jeden z wielu niezobowiązujących projektów Hakana Stuvemarka (drugi Rogga Johansson?), a już pięć lat później ma na koncie trzy długograje i przyzwoitą bazę fanów czekających na kolejny ruch zespołu. Nie ma co, szybko poszło, w dodatku chyba bezproblemowo, bo te krążki, choć wyraźnie się od siebie różnią, mają niezłe branie. Jak się zdaje, liderowi grupy pomysłów nie brakuje, mimo iż od początku porusza się w tych samych ramach, łącząc klasyczne szwedzkie brzmienia z szeroko pojętą spuścizną Carcass.
Debiut Witchmaster, choć naprawdę klawy i chwytający za jaja, nie został należycie doceniony, zaś sam zespół potraktowano z przymrużeniem oka – bardziej jako skandalizującą ciekawostkę przyrodniczą, niż kapelę z krwi i kości. Sytuacja uległa zmianie, gdy w ramach gruntownej przebudowy składu za perkusją zasiadł niejaki Inferno. Nagle okazało się, że Witchmaster to czołówka polskiej ekstremy i najprawdziwszy kult, a „Masochistic Devil Worship” to wzór, jak napierdalać ku chwale Szatana. Ze skrajności w skrajność… Jak zwykle w takich przypadkach, na dalszy plan zeszła muzyka. Muzyka, która wcale nie przeszła aż tak wielkiej metamorfozy, jak to wszędzie sugerowano.
Molested Divinity nie przestają mnie zaskakiwać. Najpierw faktem, że w ogóle chciało im się nagrać drugi album, a potem, gdy zdecydowali się kontynuować działalność bez swojego najbardziej rozpoznawalnego tego… no… członka. Trzecie zaskoczenie jest takie, że bez Batu Çetina wbrew pozorom zespół wcale nie stracił na jakości – Erkin Öztürk godnie zastąpił poprzednika, zaś nagrany z nim album okazał się najlepszym w dorobku Turków. W tym miejscu mógłbym zakończyć reckę, bo w zasadzie napisałem już wszystko, co chciałem, ale jestem świadomy, że niektórzy potrzebują trochę więcej słów zachęty.
W ciągu paru lat tułaczki w podziemiu Exhumed zaliczyli dwa istotne przełomy, jeśli chodzi o rozpoznawalność. Pierwszym był split „In The Name Of Gore” z Hemdale, który zwrócił na nich oczy fanów ekstremy, a drugim wydany przez Relapse debiut, dzięki któremu udało im się zaistnieć w świadomości zwykłych słuchaczy oraz — już zdecydowanie na wyrost — trafić do czołówki krwistego metalu. W parze z rosnącą popularnością zespołu szedł rozwój stricte muzyczny, choć akurat w tym przypadku o znaczących przełomach nie może być mowy, co najwyżej o naturalnej ewolucji.


