Ostatnia dekada to dla Behemoth równia pochyła, a dziecinnie-prowokacyjnie nazwany The Shit Ov God miał być jej smutnym podsumowaniem. W kampanii medialnej tej płyty nie znalazłem dosłownie niczego, co by mogło do niej nastrajać optymistycznie — z niespójną (i raczej paskudną) stroną wizualną na czele — więc jeszcze przed pierwszym odpaleniem byłem gotów postawić na ten album the shit ov me. No i cóż… zespół nie dał mi do tego okazji, choć dzielnie czekałem z opuszczonymi gaciami przez prawie 40 minut, aż im się noga powinie.
Co zaskakujące, Behemoth mocniej niż ostatnio uderzył w deathmetalowe tony i zaserwował odbiorcom porządną dawkę czystej brutalności, nie zapominając jednak o bardziej klimatycznej stronie swojej twórczości. Wyszło z tego coś, co w duuużym uproszczeniu można nazwać wypadkową „Demigod”, „The Satanist” i „Thelema.6” – The Shit Ov God całkiem udanie łączy elementy tych płyt (niekiedy dość skrajne) w spójną, przekonującą i pozbawioną udziwnień całość oraz zamyka w rozsądnych 38 minutach. Dobrym przykładem wspomnianej synergii jest „To Drown The Svn In Wine”, który obok naprawdę gwałtownego wygrzewu (Inferno potrafi się jeszcze rozpędzić!) zawiera także chórki i trochę wyciszeń, a jego punktem kulminacyjnym jest sieczka wzbogacona chaotycznymi damskimi wokalami w stylu Diamandy Galás.
Spośród ośmiu utworów upchniętych na The Shit Ov God trudno wskazać choć jeden, który w szczególny sposób by się wyróżniał na tle całości i mógłby zostać potencjalnym hitem — jak „Once Upon A Pale Horse” i „Bartzabel” z poprzednich płyt — bo wszystkie prezentują podobny, równy poziom, a każdy z osobna pracuje dla dobra ogółu. Nawet dwa ostatnie kawałki, w których pierdolnięcie wyraźnie ustępuje miejsca klimatowi, nie odstają od średniej na tyle, żeby zepsuć/zaburzyć obraz tego materiału. Nie ma tu stylistycznych zgrzytów, nie ma przestojów czy kombinowania na siłę, więc słucha się tego co najmniej dobrze i z dużym zainteresowaniem. Stąd też zastanawia mnie, jak to możliwe, że numery, które bez zarzutu sprawdzają się na płycie, w formie singli wypadają tak mizernie. Najwyraźniej Behemoth dotarł do punktu, w którym to, co widać za bardzo — w dodatku negatywnie — rzutuje na to, co słychać.
O produkcji czy wykonaniu nie ma sensu się szerzej rozpisywać, bo to od dłuższego czasu klasa światowa – The Shit Ov God jest tego kolejnym potwierdzeniem. Wysoka jakość jest wręcz namacalna. Muzyka… muzyka w zasadzie nie przynosi niczego nowego. Niemniej jednak wolę to „nic nowego” zagrane z odpowiednim kopem i tak, że mucha nie siada, niż efemeryczne „nowe” podane bez przekonania, za to w otoczce wymyślnej ideologii. Trzynasta płyta Behemoth ma właściwe tylko jeden większy problem i polega on na tym, że przy pierwszym kontakcie odpycha brakiem konkretnej wizji.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl
inne płyty tego wykonawcy:
Gorguts na trzeciej płycie wynieśli awangardowy death metal na nowy poziom, co z jednej strony wiązało się z dużym, acz odłożonym w czasie, sukcesem artystycznym, a z drugiej z niezrozumieniem i dość drastycznym zawężeniem grona potencjalnych odbiorców. Historia pokazała, że to Kanadyjczycy mieli rację, a bez ich muzycznej wolty w połowie lat 90. dziś nie mielibyśmy w takim kształcie Ulcerate, Deathspell Omega, Imperial Triumphant czy właśnie Geryon. Początki tych ostatnich były raczej skromne, trudno też było sobie coś po nich obiecywać, ale odkąd znaleźli dla siebie wąską niszę, naprawdę zasługują na uwagę miłośników ambitnego grania.
Stopniowa i rozciągnięta na wieeele lat ewolucja Unmerciful doprowadziła zespół — czy raczej muzyków będących jego trzonem — do punktu wyjścia: znów grają jak za czasów swojej bytności w Origin, co w niezbyt subtelny sposób podkreślili covererm „Vomit You Out”. Czy to kółko i powrót do korzeni w ogóle ma sens? Wydaje mi się, że — póki co! — tak, bo Unmerciful nie przekształcili się w kopię obecnego Origin, tylko wypełnili lukę po „starym”. Wiecie, zanim tamci przekroczyli prędkość światła i zaczęli (niebezpiecznie) eksperymentować. W związku z tą wtórnością Devouring Darkness oczywiście nie robi takiego wrażenia, jak „materiał wzorcowy”, ale wchodzi równie dobrze, a może i trochę łatwiej.
Może to kwestia przypadku, a może zorganizowana akcja F.D.A. Records, by zawładnąć podziemną sceną, wydając w krótkim odstępie czasu debiuty Skeletal Remains, Morfin, Derogatory i Rude. Niezależnie od wersji, ta mini seria poruszyła lawinę i przyczyniła się do renesansu oldskulowego death metalu rodem z Ameryki, za co Niemcom należą się słowa uznania. Spośród wymienionej czwórki to ci ostatni mieli najbardziej imponujący start, a przy tym wydawali się tworem kompletnym, dojrzałym i przygotowanym na wymierny sukces – sukces, który może by i nadszedł, gdyby nie wybujałe ego lidera zespołu.
I stało się, co miało się stać. W ramach dziejowej misji nagrywania nikomu niepotrzebnych płyt Gruesome przygotowali swoją interpretację
Biorąc do ręki Live In Chicago, spodziewałem się czegoś w rodzaju podsumowania jedenastu bardzo owocnych lat Autopsy od powrotu na scenę w 2009, bo i było co podsumowywać – trzy porządne płyty i tyleż samo równie udanych epek. Tymczasem tracklista albumu wygląda zaskakująco – jak mokry sen każdego wielbiciela staroci: cztery kawałki z „Mental Funeral”, jeden z „Acts Of The Unspeakable” i aż dziewięć z kultowego „Severed Survival”! No, kurwa, debestof jak się patrzy, w dodatku taki, o którym można napisać, że praktycznie wyczerpuje temat… A to i tak nie wszystko, co przygotowali Amerykanie.
Spawn Of Possession padł w 2017, by po paru latach powrócić w niemal identycznym składzie jako Retromorphosis. Tak bardzo podjarałem się na wieść o nowej muzyce od tych kolesi, że zapomniałem, czemu Szwedzi zawiesili działalność, a w tym przypadku to akurat dość istotne. Spawn Of Possession dokonał żywota, bo członkowie zespołu nie byli zadowoleni z materiału, jaki przygotowali na następcę
Consumption powstał w 2020 roku jako jeden z wielu niezobowiązujących projektów Hakana Stuvemarka (drugi Rogga Johansson?), a już pięć lat później ma na koncie trzy długograje i przyzwoitą bazę fanów czekających na kolejny ruch zespołu. Nie ma co, szybko poszło, w dodatku chyba bezproblemowo, bo te krążki, choć wyraźnie się od siebie różnią, mają niezłe branie. Jak się zdaje, liderowi grupy pomysłów nie brakuje, mimo iż od początku porusza się w tych samych ramach, łącząc klasyczne szwedzkie brzmienia z szeroko pojętą spuścizną Carcass.
Debiut Witchmaster, choć naprawdę klawy i chwytający za jaja, nie został należycie doceniony, zaś sam zespół potraktowano z przymrużeniem oka – bardziej jako skandalizującą ciekawostkę przyrodniczą, niż kapelę z krwi i kości. Sytuacja uległa zmianie, gdy w ramach gruntownej przebudowy składu za perkusją zasiadł niejaki Inferno. Nagle okazało się, że Witchmaster to czołówka polskiej ekstremy i najprawdziwszy kult, a „Masochistic Devil Worship” to wzór, jak napierdalać ku chwale Szatana. Ze skrajności w skrajność… Jak zwykle w takich przypadkach, na dalszy plan zeszła muzyka. Muzyka, która wcale nie przeszła aż tak wielkiej metamorfozy, jak to wszędzie sugerowano.
Molested Divinity nie przestają mnie zaskakiwać. Najpierw faktem, że w ogóle chciało im się nagrać drugi album, a potem, gdy zdecydowali się kontynuować działalność bez swojego najbardziej rozpoznawalnego tego… no… członka. Trzecie zaskoczenie jest takie, że bez Batu Çetina wbrew pozorom zespół wcale nie stracił na jakości – Erkin Öztürk godnie zastąpił poprzednika, zaś nagrany z nim album okazał się najlepszym w dorobku Turków. W tym miejscu mógłbym zakończyć reckę, bo w zasadzie napisałem już wszystko, co chciałem, ale jestem świadomy, że niektórzy potrzebują trochę więcej słów zachęty.


