Ciekawe jakich muzycznych szaleństw mogliby się dopuścić muzycy Hellwitch, gdyby w pierwszym etapie działalności trafili na sensowną (a przynajmniej o mniej złodziejskim profilu) wytwórnię, a przy okazji wytrzymali ze sobą trochę dłużej. Syzygial Miscreancy dowiedli, że stać ich było naprawdę na wiele, bo mimo upływu lat krążek wciąż trzyma się znakomicie i zamiata jak mało który. Już w zamierzchłych czasach Amerykanie z dużym powodzeniem robili, co się tylko dało, żeby firmowane przez nich granie (choć nie tylko – wystarczy rzut oka na tytuły i teksty) można było uznać za oryginalne. Panowie z thrash’u wzięli technikę i szybkość, a z death metalu intensywność i brutalność, co dało prawdziwie wybuchową mieszankę. Syzygial Miscreancy to granie dalekie od przyjętych kanonów, bardzo ambitne jak na swoje czasy, a przy tym nie tracące nic z podziemnego charakteru. Płytę wyróżnia niespotykana (jak na swoje czasy – znowu) intensywność, wyjątkowo zaawansowane technicznie partie wszystkich instrumentów oraz duża doza szaleństwa i nieprzewidywalności: maniakalnie pracująca gitara, kąśliwy wokal (w manierze schizolsko-rozpaczliwej), mocno połamana praca bębnów i żwawo popierdalający bas. Właściwie co drugi riff zasługuje tutaj na miano pojebanego – daleko nie trzeba szukać, wystarczy dziki początek „Nosferatu”. W ogóle, cały krążek jest pokręcony jak jelita dziecka z Etiopii, że posłużę się takim niewyszukanym porównaniem. Można odnieść wrażenie, że nadmiar energii i nowatorskich rozwiązań wręcz rozsadza album od środka – Hellwitch grają w jednym kawałku tyle, ile innym zespołom po fachu wystarczyło by na zapchanie godzinnego materiału. Jakby tego było mało – ten dźwiękowy zamęt robi tylko trzech niepozornych kolesi. Chcąc to wszystko jakoś uprościć i sprecyzować na potrzeby recki, powiedziałbym, że z grubsza Hellwitch brzmi jak wkurwiony wczesny Atheist z wpływami Sadus i Death. Skojarzenia z Atheist pogłębia też produkcja Scotta Burnsa, który może niczego nowego na potrzeby tej płyty nie wymyślił, ale za to doskonale wstrzelił się w wymogi tak porąbanej muzyki. Co ciekawe – cała sesja zajęła zespołowi ponoć… 25 godzin! Makabra. Utworów jest tylko sześć (plus krótkie intro), w dodatku płyta trwa zaledwie 26 minut, ale materiał jest tak naładowany pomysłami, że skromna objętość większości słuchaczy powinna w zupełności wystarczyć. U wkręconych w takie granie pojawi się jednak niedosyt, ale już taki urok nowatorskich płyt. Innowacyjność szła oczywiście w parze z niezrozumieniem, skutkiem czego Hellwitch szybko popadli w zapomnienie. Zapewniam, że ta niedoceniona perła jest warta odkurzenia!
ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hellwitch.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- ATHEIST – Piece Of Time
- ATROCITY – Hallucinations
- RIPPING CORPSE – Dreaming With The Dead
Mam mieszane uczucia w stosunku do tego wydawnictwa. Z jednej strony cholernie cieszy mnie świeży zestaw wspaniałych dźwięków wyjątkowego zespołu, z drugiej wolałbym całą płytę z muzyką na takim poziomie, w końcu zaś z trzeciej mam pewne obawy, czy przypadkiem za jakiś czas Immolation nie wpadnie (albo zostanie wepchnięty) w epkowe szambo kosztem pełnych płyt. Póki co chyba mogę spać spokojnie. W przeciwieństwie do takiego Nuclear Blast, którzy pewnie z rozpaczy załamują ręce, bo w tym przypadku kasa przechodzi im koło nosa. Ale do rzeczy. Providence zawiera pięć stosunkowo krótkich kompozycji, co daje prawie dwadzieścia minut wybornego schizolskiego i intensywnego zarazem death metalu w najlepszym stylu Immolation. Materiał ten można traktować jako krok do przodu względem
No niestety, wejście nie powala. Nie twierdzę, że jest złe – po prostu jest takie se, jak kombajn zbożowy w garażu na przedmieściach. A potem jest nawet nieco bardziej se. Wydawać by się więc mogło, że takim startem ustawiają temat do końca, ale nie, potem zaczyna się w końcu coś dziać. Potem zaczyna się gdzieś około minuty czterdzieści sekund i od tego momentu, z górkami i dolinkami, jest całkiem sensownie, a niekiedy nawet bardzo sensownie. Polane czystymi zaśpiewkami death/thrashowe kawałki wpadają w ucho z niemałym impetem i potrafią pozostać tam przez długie godziny. Album nie jest przesadnie długi, ale całość potrafi nasycić spragnionego nowocześnie potraktowanej syntezy ww. gatunków. Zaś fakt zalegania w głowie sprawia, że nawet człek nie zauważa, że mu właśnie trzecie okrążenie leci. Mówię poważnie – z Hiram można czerpać prawdziwą przyjemność. Słoweńcy sprawiają wrażenie dobrze do materiału przygotowanych, tak kompozycyjnie, jak i instrumentalnie. Nawet realizacja wypada całkiem znośnie i skutecznie podkreśla nowoczesne zacięcie. Jednak nie tylko fani nowszych brzmień będą zadowoleni, także miłośnicy dobrej, klasycznej szkoły gitarowej powinni znaleźć kilka smaczków dla siebie. Wywołany już na początku recki kopniak — pierwszy mocny akcent — to właśnie solówka. Nie jest specjalnie rozbudowana, ale czerpie ze zdecydowanie najlepszych thrashowych wzorców. Kolejne solówki i większość riffów także wypadają co najmniej poprawnie, czego dobrym przykładem będzie cały kawałek „Davidova prisega” (tylko bez polewki z tytułu ;]). Dla zapatrzonych w death, miłym dla ucha będą growle (nigdy mało dobrego rzygania), mądrze rozegrana karta z sekcją rytmiczną (ach, ta motoryka!) i spora dawka brutalności (oczywiście na standardy gatunku). Nawet fani core’owych brzmień znajdą coś dla siebie, bo stylistyka deathowa przeplata się z core’owymi tempami i zaśpiewami – vide kawałek „VDK”. Misz masz taki, ale misz masz z głową – jak kundel, ale rasowy, jeśli wiecie, co mam na myśli. Mi osobiście najbardziej pasują gitary, ale to nie powinno nikogo dziwić. Nie powinna też dziwić niezła nota, bo muzyka naprawdę dobrze się słucha.
Pierwsze dupnięcia (po ominięciu intra) przywodzą na myśl początki Angelcorpse, ale to nie jedyna kapela, z której twórczości czerpie meksykański kwintet. Koniecznie trzeba też wymienić Morbid Angel, Immolation oraz Krisiun. I te nazwy w zasadzie wystarczą, żeby mieć jaki taki obraz muzyki Mourn Code. Ciężki death metal z tendencją do technicznych zagrywek, w którym nie doszukacie się niczego nowoczesnego, ani tym bardziej oryginalnego. Wzorce chłopaki mają zacne, umiejętności techniczne zdradzają dłuższe obycie z instrumentami, no i panowie wiedzą, o co chodzi w tej muzyce… Jednak to nie wystarcza, by móc mówić o nich inaczej niż jako o zespole przeciętnym. W związku z powyższym Paradise Of The Walking Waste nie powoduje erekcji życia, choć słucha się tej płytki naprawdę spoko. Meksykanie trzymają równy poziom (z małymi przebłyskami), więc żaden numer nie odstaje od pozostałych, a to już starcza na kilka niezobowiązujących przesłuchań. Największy problem widzę w brzmieniu albumu, które zalatuje mi średnimi demówkami sprzed paru lat. Nie wiem, może kolesiom chodziło o brud i pierwotność, ale nie tędy droga – w takiej oprawie ich muzyka nabrała nieciekawej toporności, a szczegóły uległy rozmazaniu. Jeśli tylko poprawią się w tej kwestii, to i na następny materiał spojrzę bardziej przychylnym okiem.
Kapela pochodząca z Denver (czyli siedziby Cephalic Carnage) o nazwie zaczerpniętej z kawałka Nasum… No to już wiecie, czego się po nich spodziewać. Co najlepsze i godne pochwały – grają zgodnie z oczekiwaniami. Dla mniej czujnych – chodzi o pokopany, przyzwoicie techniczny grind-death. Nie jest to jeszcze ten poziom, co wyżej wymienione zespoły, ale pewne zadatki na dobrych pojebów Circle Of Defeat zdecydowanie posiadają. Póki co ze swoim graniem lokują się gdzieś pomiędzy tradycyjnym wściekłym dopieprzaniem, a kombinatorstwem w ramach ekstremy – bez odjazdów w stronę jazzu, sludge czy rocka. Obecność w paru miejscach patentów bardzo bliskich jedynce Nyia pozwala przypuszczać, że chłopaki podążą ścieżką mniej lub bardziej posranych, ale raczej brutalnych eksperymentów. Tak więc ten materiał może zrobić dobrze szczególnie tym, którzy w grindzie szukają czegoś ciekawego, a zarazem w pewnym stopniu ortodoksyjnego. Oraz oczywiście tym, którzy już rzygają zbyt mocnymi wpływami hard core w takiej muzyce. Z oceną jestem ostrożny, bo chociaż stosunkowo urozmaicona zawartość Victims And Vengeance mi pasuje, to nie wiem jak bym zareagował na większą dawkę takiego grania – np. na 15 czy 20 minut. W wersji mikro Circle Of Defeat dają radę, no i nie ma się jak nimi znudzić.
Jeden z pionierów technicznego thrashu, prawdziwa ikona sążnistego młócenia, klasyka gatunku, najpiękniejsi na wyborach mistera roku stanu Nowy Jork i chuj wi, co jeszcze. Słowem – Toxik. Kapela równie dobra, co nieznana, a może nawet lepsza. Szlag trafia, gdy próbuje człek wejść w posiadanie takiej perełki, a tu albo brak (bo nagrano wieki temu), albo, jeśli już jest, to tylko dla zwycięzców ostatniego Lotto (bo absurdalnie drogie). Więc miota się człowiek między kurwami na eBayu, gdzie czasami ktoś robi porządki w kolekcji i sprzedając krążek chce stać się magnatem finansowym oraz chujami na Allegro, gdzie nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Aż w końcu przychodzi chwila, gdy — zupełnym fartem — wpada, zmęczony i solidnie wpieniony, człeczyna na reedycję, reedycję za śmieszną kwotę – by jeszcze na koniec dobić. A już na koniec najostatniejszy okazuje się, że płytka na rynku już chwilę jest, tylko dowiedzieć się o tym nie podobna. I tak wygląda droga przez mękę w dostaniu się do klasycznych pozycji thrashu z połowy lat 80tych. Gdy się jednak w końcu trafi na takiego np. Toxika, to radość podwójna, bo nie dość, że płyta w odtwarzaczu, to jeszcze muza kurewsko fajna, fajna, że odtwarzacz bez poganiania włącza „repeat”. Nawet sprzęt czuje, że kręci się nie byle co! A może wy, czytelnicy nasi, nie wiecie? Jeśli tak jest, to nawet się z tym nie afiszujcie, tylko w te pędy zapierdalajcie do sklepu, nawet nocnego (;]) byle tylko nadrobić ten haniebny brak. Otóż w czasach, kiedy thrash świętował swoje dni chwały, dobrych albumów przybywało wykładniczo, ten nowojorski kwartet postanowił pokazać, że to, co się dzieje, to jeno blotka w porównaniu z tym, co ma się dziać. Przed Toxik może ze cztery kapele potrafiły się zdobyć na takie granie, w tym arcyklasyczne Watchtower, Coroner, Juggernaut, Mekong Delta oraz duma prawdziwych Polaków – Wilczy Pająk. To są kapele, z którymi może się mierzyć Toxik, pozostałe do pięt nie dorastają. A dlaczego? Przede wszystkim fantastyczny, speedowy klimat i motoryka. Żadnego rozwolnienia, męczenia bądź wycieczki KPEiR – do przodu i to bez trzymanki. Po drugie, z czym wielu może się nie zgadzać (ich sprawa, że się nie znają) – wokale. Siła śpiewu Mike’a Sandersa jest porażająca, bije o dwie długości większość dzisiejszych chałturników, a oprócz tego wchodzi w takie rejestry, że specjalnie dla niego komisje międzynarodowe tworzyły nowe skale. A przy tym, nie jest to w najmniejszym stopniu ani cipowate ani delikatne – Mike Sanders śpiewa, jak gdyby właśnie stoczył walkę na corridzie. Zresztą zajrzyjcie na YT, tam jest kilka klipów live. Dalej – pomysły na utwory. Niby tylko do przodu, a taka różnorodność. Każdy kawałek ma swój klimat, każdy jest nieco inaczej skomponowany – raz akcent idzie na melodie, innym razem podbijany jest bas. Ale to, co kręci wora najbardziej to, oczywiście, gitary. Josh Christian, dziękuje i do widzenia. Dowód będzie jeden, bo nawet mi się więcej pisać nie chce – solówka w tytułowym World Circus. Smacznego.
Przed nagraniem Low Testament, jak to się ładnie mówi, zaliczył doła, doszły do tego istotne zmiany składu (odejście Skolnicka) i kłopoty z wytwórnią – w takiej sytuacji nie można było oczekiwać po zespole cudów, tym bardziej, że tenże zespół wydał już pięć płyt, którymi raczej wyczerpał temat. A tu coś takiego! Testament wbrew przeciwnościom losu podniósł się w glorii i chwale. Z wielkiego syfu powstał krążek, który z miejsca dołączył do ich największych osiągnięć – zaskakujący, mocniejszy niż którykolwiek wcześniej, bardzo zróżnicowany, świeży i przede wszystkim utrzymany na zajebiście wysokim poziomie. Panowie skomponowali wielowymiarowy choć bardzo składny materiał, w którym do odkrytego na nowo thrash’u dodali zwiększające siłę wyrazu elementy death metalu i zaaranżowali wszystko tak, żeby każdy mógł nagrać się do syta. Artystycznie Amerykanie ulżyli sobie najdosadniej w „Urotsukidoji” – popieprzonej instrumentalnej plątaninie robiących wrażenie różnorakich popisów każdego z muzyków. Ogólnie, na Low zajebichy jest co nie miara, tak w spokojnym („Trail Of Tears”, „Last Call”), jak i agresywnym („Low”, „All I Could Bleed”, „Ride” i w sumie pozostałe) wydaniu, ale wszystko to blednie przy totalnie poniewierającym, zajebiście brutalnym „Dog Faced Gods”. Raz, że to jeden z absolutnie najlepszych utworów Testament, a dwa, że ozdabiająca go solówka Murphy’ego jest z kolei jedną z jego najbardziej udanych – genialnym połączeniem technicznego mistrzostwa i niczym nie skrępowanej ekspresji. To trzeba usłyszeć! To trzeba znać na pamięć! Już za sam ten numer należy się dziesiątka – arcydzieło! Warto zaznaczyć, że wspomniane już wolniejsze/spokojniejsze fragmenty — w przeciwieństwie do poprzednich płyt — ani nie usypiają, ani nie denerwują, co koniecznie należy zaliczyć na plus. Cieszyć może mała rewolucja w obrębie brzmienia – zyskało na ciężarze (dotyczy to szczególnie gitar – sprawdźcie „Shades Of War”!) i soczystości, stało się pełniejsze, bardziej dynamiczne i przekonywające. Zmiany dotyczą także wokali Billy’ego – z jego śpiewu zniknęły przyprawiające mnie o ból głowy wycie i zawodzenie, a w ich miejsce pojawił się konkretny ryk. Jakby ktoś jeszcze nie załapał, Testament dzięki tej płycie, jak to się ładnie mówi, wrócił z dalekiej podróży. I to od razu do czołówki gatunku.
Ja tam jestem uprzedzony i ciągle z rezerwą podchodzę do grindowych kapel z Singapuru i okolic, bo przytłaczającą większość tego, z czym miałem dotąd styczność, można określić jedynie kalekimi generatorami szumu i dudnienia. Tych tutaj wydaje Earache, czyli teoretycznie mamy gwarant jakiejś tam jakości, ale niepewność mimo to pozostaje. Okazuje się jednak, że nie taki diabeł straszny, bo podopieczni Anglików (swoją drogą, co ich tak nagle wzięło na brutalizmy, szykuje się nowa moda?) grają zupełnie nieźle, choć wtórnie do n-tej potęgi. Dirge to szybka, gwałtowna i dzika, a przy tym dobrze brzmiąca napierducha, która bez problemu trafi do wielbicieli najbardziej klasycznych przedstawicieli gatunku. Nie spodziewajcie się zatem wyszukanych cudów na poziomie Nasum czy współczesnego Napalm Death, bo Wormrot ładuje prosto i raczej jednowymiarowo. Chłopaki unikają zarówno udziwnień, jak i urozmaiceń, ale ani jedne, ani drugie nie są im do szczęścia potrzebne – najważniejsze, że potrafią dostarczyć słuchaczowi przyzwoitej dawki czystej, niczym nie skrępowanej pierwotnej energii. 25 kawałków w 18 minut – imprezy plenerowej się tym nie rozkręci, ale starcza akurat, żeby sobie zagospodarować prawie całą przerwę reklamową na polSacie.
A więc melodyjnie… – tak właśnie zareagował demo, kiedy dowiedział się, co mam zamiar wrzucić. Melodyjnie – odparłem. W końcu inaczej się tego nazwać nie da, chociaż to wcale nie jest obelgą, gdyby ktoś pytał. Drugi album goteborczyków to już w pełni rozwinięty styl, który na debiucie mógł, co najwyżej, kiełkować. To, co na debiucie trzeszczało i szumiało, tu brzmi klarownie i melodyjnie. Tam, gdzie debiut oferował prosty przekaz, tutaj ów przekaz staje się bardziej niedosłowny. W końcu tam, gdzie na debiucie było chłodno i sztywno, na The Gallery jest ciepło i na luzie. Słychać, że w ciągu trzech lat chłopaki trochę dopieścili brzmienie, klimat i — ogólnie — koncepcję muzyki. Poszli w kierunku mniejszej agresji, a większego nacisku na melodie i przez to – większej przystępności. Nie ma się więc co dziwić, że scena goteboruska, której niewątpliwie przedstawicielem jest Dark Tranquillity, jest tak łapczywie oblepiona przez babeczki oraz co mniej odważnych faciów, którzy na death niemelodyjny mają za małe cojones. Muszę jednak przyznać, że mimo swojej przystępności, wcale nie jest prostacka. Wsłuchując się w poszczególne kawałki można odnaleźć wiele ciekawych rozwiązań: a to jakaś podwójna stopa, a to tremolo, tu i ówdzie jakieś blackowe naleciałości albo zaskakująca pomysłem solówka. Jest więc na czym ucho zawiesić, choć — przyznam się bez bicia — kiedyś robiło to na mnie większe wrażenie. Tym niemniej sentyment do The Gallery pozostał i ma się nieźle, a że album zachował wiele ze swej początkowej fajności – tym lepiej dla mnie. Zwłaszcza, że te, co ongiś robiło na mnie największe wrażenie, nadal kopie. Pamiętam, że The Gallery nabyłem dla jednego utworu – kończącego płytę „…of Melancholy Burning”. Po kilku razach okazało się, że takich mocniejszych akcentów jest na płycie więcej, że wspomnę jeno „Punish My Heaven” oraz kapitalny, klasyczny „Mine Is the Grandeur…”. Nie jest to pierwszy taki klasyk w wykonaniu Szwedów, jednak dopiero ten pokazał ich klasę. Kawałek po prostu rozpierdala. Więc jest dobrym zwieńczeniem porządnego albumu.


