23 grudnia 2013

Broken Hope – Omen Of Disease [2013]

Broken Hope - Omen Of Disease recenzja reviewBroken Hope to zespół kultowy! Tak nagle. Tego kultu nie było, gdy nagrywali swoje najlepsze płyty; nie było go także w 2010 roku, kiedy wieloletni wokalista Joe Ptacek popełniał samobójstwo; no i w końcu nie było go dwa lata temu, gdy o reaktywacji nikt nawet poważnie nie wspominał. Teraz nie dość, że Broken Hope kultem wręcz ocieka, to można poczytać sobie wypisywane hurtem bzdury, jakie to ze „Swamped in Gore” i „The Bowels Of Repugnance” podwaliny gatunku… Otoczka wielkiej sensacji, jaka towarzyszy kambekowi zespołu, moim zdaniem bardziej zaszkodzi niż pomoże nowej płycie, bo w tym sztucznie wywołanym i podtrzymywanym zamieszaniu łatwo o przesadnie emocjonalne sądy na temat Omen Of Disease. Właśnie dlatego dałem sobie trochę czasu dla nabrania dystansu, a teraz tak już zupełnie na chłodno mogę napisać, że mnie ten krążek specjalnie nie rusza. Właściwie to wcale, choć jest na nim kilka przebłysków, jak chociażby wypasione solówki i momenty niezłego grzania. Wiadomo, byle kto tej płyty nie nagrywał, więc stronie technicznej, wykonaniu niczego nie brakuje – paluchami przebierają zawodowo. Również brzmienie nie wyłamuje się z obecnych standardów – także tu mamy profesjonalizm w każdym calu, wszak wielki James Murphy zajmował się mixem i masteringiem. Problem (jak się zaraz przekonacie – nie ostatni) w tym, że progresywny charakter poprzednich krążków poszedł się jebać. Broken Hope się całkiem skutecznie uwstecznili i pocinają coś, czemu najbliżej chyba do „Repulsive Conception”. Nie wiem, czy było to podyktowane tęsknotą za starymi czasami, chęcią nawiązania do (w sumie wątpliwej) klasyki, czy czymś jeszcze innym, ale wszyło to wszystko tak sobie. Brakuje prawdziwych nowości, elementu zaskoczenia, ręki Briana Griffina i może nawet zaangażowania. Drugi poważny minus to wokale. Nie chciałbym się pastwić nad Damianem Leskim, bo lubię to, co robi w Gorgasm, ale jako następca Joe’go wypada blado; jego partiom brak charakteru, pojebaństwa i czegoś naprawdę chorego. Wyszedł mu zwykły gore’owy bełkot w niczym nie dorównujący nawet temu, co robi w macierzystej kapeli. Muzyczny regres w połączeniu z bardzo zwyczajnym bulgotem sprawiają, że w czasie słuchania Omen Of Disease często mam wrażenie, iż obcuję raczej z zespołem okazjonalnie zrzynającym z Broken Hope niż z prawdziwym, niszczącym Broken Hope. Dobija mnie ponadto boleśnie nieśmieszny „dialog rodzinki kanibali” w końcówce „Rendered Into Lard” oraz fakt dopchania płyty bonusami. O ile nagrany na nowo „Incinerated” można jakoś uzasadnić, to dwa kawałki live są naprawdę z dupy wzięte. Omen Of Disease poleciłbym tylko zagorzałym fanom Broken Hope, a że takich pewnie nie ma, więc i polecać nie ma komu. Ja się na tej płycie zawiodłem.


ocena: 6,5/10
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 grudnia 2013

Flourishing – The Sum Of All Fossils [2011]

Flourishing - The Sum Of All Fossils recenzja reviewOcenienie tego albumu przychodzi mi z największym trudem, bo materiał zawarty na nim nie należy ani do prostych, ani łatwych do nazwania i zidentyfikowania, ani jakoś ujmująco przyjemnych i lekkostrawnych. Prawdą jednak jest, że po lekturze wydawnictwa narasta w człowieku jakieś dziwne poczucie dumy, tym większe, im większa frajda z płyty. Brzmi to może nieco komicznie, ale tak właśnie jest – po każdym kolejnym okrążeniu jakoś lepiej na siebie patrzę z tego tylko powodu, że dotrwałem do końca, po dotrwaniu nie zrzygałem się i coś tam z płyty zrozumiałem. I to zrozumienie sprawia, że czuję się bardziej, bardziej niż inni w każdym razie. Wiem, wiem – płytkie to jak kałuża na niemieckiej autostradzie, ale nie będę z tym walczył, bo to wszak pozytywne uczucie. Natomiast wspomniana duma bierze się z prostego porównania siebie samego oraz typowego zjadacza metalowego chleba, który przy dźwiękach bardziej skomplikowanych niż polka na trzy takty wymięka jak fujarka podczas oglądania pornosa, gdy kochana mamusia wraca do domu nieco wcześniej niż zwykle. Wszystko to, co opisałem bierze się stąd, że Amerykańce postawili na chaos, dysharmonie, mocne przestery, brak schematów, zapożyczenia z innych gatunków muzycznych i ogólne pomieszanie z poplątaniem. Późnych Gorguts, Behold the Arctopus z australijskim Portal pomieszaniem, przynajmniej w części „metalowej” płyty oraz motywu z Gwiezdnych Wojen. Tempa są więc co najwyżej średnie, z każdego kawałka wali sporo pustej przestrzeni, melodie (o ile można mówić o jakichkolwiek) są dziwne plus do tego nieco garażowego brzmienie i to wszystko do kupy czyni The Sum of All Fossils tym, czym jest. Fani klasycznych produkcji raczej nie znajdą na płycie zbyt wiele dla siebie, choć muzycy ze dwa czy trzy razy — i to chyba dla przyzwoitości i udowodnienia, że muzykować jednak potrafią — jadą tradycyjnym deathem z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wydaje się nawet, że kilkukrotnie zahaczają o granie techniczne, nie trzymają się jednak tego zbyt kurczowo i szybko wracają w bardziej eksperymentalne, awangardowe i pewnie równie skomplikowane i odjechane klimaty. Z tego powodu trudno ocenić umiejętności muzyków, nie mam jednak obaw, żeby mieli jakieś w tej materii niedobory. Co się zaś tyczy kompozycji, to — jak już wspomniałem — są pojebane i próżno się ich spodziewać w radiu. Niemniej jednak, takie np. „Fossil Record”, „The Prospects of Rejection” bądź „As If Bathed in Excellence” potrafią wciągnąć i umilić czas. Wisienką na torcie niech będzie ciekawa okładka, której klimat doskonale oddaje zawartość albumu. The Sum of All Fossils to debiut Amerykanów, debiut ambitny i zdecydowanie nie dla każdego. Mimo całej swojej trudności i undergroundowości wydaje mi się jednak, że na 7,5 zasługuje. Po prostu, bez żadnych kredytów zaufania czy na zachętę. Jest tego najzwyczajniej w świecie wart. Z przyjemnością czekam na album nr 2.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/flourishingnyc

podobne płyty:

Udostępnij:

17 grudnia 2013

Kat – Rarities [2013]

Kat - Rarities recenzja reviewRarities to po angielsku rarytasy… Ciekawostki – taki, moim zdaniem, byłby dużo trafniejszy tytuł dla tego kompilacyjnego wydawnictwa. Za podstawę tracklisty robią tu ładnie wyczyszczone nagrania popełnione w studiu Radia Katowice w 1982 oraz kawałki z Jarocina z 1984. Towarzyszą im utwory dotąd niepublikowane, jak choćby niepowodujący uniesień instrumental z sesji „Róż” (ponoć jeden z dwóch – ja się pytam, czemu nie zamieszczono drugiego?) czy — najbardziej zwracająca uwagę — angielska wersja „Porwanego Obłędem”. W sekcji multimedialnej dorzucono nawet teledysk do tego ostatniego – nic nie widać, nic nie słychać, ale fajnie, że jest.

Zebrane w jednym miejscu archiwalne numery Kata na pewno mają niemałą wartość historyczną, edukacyjną i w końcu kolekcjonerską, ale nie sądzę, żebym wracał do tej płyty częściej niż raz na rok. Po prostu, nie ma u mnie wielkiego ciśnienia na hard rock (mocno inspirowany Deep Purple, Rainbow i całą resztą) wpadający niekiedy w heavy metal w wykonaniu tego zespołu. Oczywiście nie można tym numerom odmówić dobrej konstrukcji i fachowego wykonania, ale powiedzmy sobie jasno – zestarzały się.

Mimo to, dla mnie „Robak”, „Bez Pamięci” i „Delirium Tremens” w swych pierwotnych wersjach, z rockowym feelingiem brzmią dużo ciekawiej i przede wszystkim naturalniej niż ich późniejsze reanimacje na "Balladach”. Rasowe grzanie pojawia się tylko w „Menaced”, a ten jeden numer to trochę mało, żeby brnąć dla niego przez cały album.

Byłoby na pewno lepiej, bardziej bogato, gdyby program Rarities uzupełniono materiałem z singli (zwłaszcza „Noce Szatana/Ostatni Tabor”), wersjami alternatywnymi (jeśli jeszcze jakieś są) i wszystkim, co nie trafiło na płyty; postarano się o potężny katalog zdjęć i obszerne wynurzenia muzyków na temat „starych czasów”, bo w obecnej formie krążek sprawia wrażenie niepełnego. Sam pomysł uważam za udany, do realizacji — jak widać — można mieć zastrzeżenia.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 grudnia 2013

Watchtower – Control And Resistance [1989]

Watchtower - Control And Resistance recenzja okładka review coverGdyby miał powstać ranking najbardziej wpływowych a jednocześnie najbardziej niedocenionych zespołów w historii muzyki metalowej, Watchtower z pewnością trafiłby na podium owego rankingu, może nawet zajął pierwsze miejsce. Ten rok rozpocząłem (może nie dosłownie) recenzją debiutu Amerykanów, zakończę zaś (znów figura stylistyczna) ich drugim, i póki co – ostatnim, długograjem pt. Control and Resistance. Nie skłamię wcale, jeśli napiszę, że Watchtower był bodaj najczęściej słuchaną przeze mnie kapelą w 2013 roku. Wydaje mi się również, że był najczęściej odkrywaną na nowo. Mimo iż oba albumy są mi znane lepiej niż dobrze, wielokrotnie łapałem się na uświadomieniu sobie prostego faktu, jak wiele zespołów zawdzięcza im swoją muzykę i swoje „popisowe numery”. Chyba nie ma żadnej poważnej i szanującej się kapeli thrash’owej i death’owej, która nie odwoływałaby się do dorobku kwartetu z Austin. Sprawa nie rozbija się jedynie o podejście do komponowanej muzyki, stosowane środki stylistyczne bądź techniki, ale sięga znacznie głębiej, bo do samych pryncypiów – poszczególnych riffów, pasaży, rytmów i melodii. Tak właśnie wygląda rzeczywistość – to, co jest dziś sprzedawane jako nowość, reklamowane jako powiew świeżości i zupełnie nowe spojrzenie na temat, Amerykanie wymyślili, nagrali, wynieśli na niebotyczny poziom 30 lat temu, tak dawno, że już kurz zdążył wszystko przykryć grubą warstwą i nikt o tym nie pamięta. Cóż – my pamiętamy. Na złość wszystkim Kolumbom metalu. Sam album to logiczne i naturalne rozwinięcie stylu zaprezentowanego na starszym o cztery lata debiucie. Wszystko co było, ale podane jeszcze lepiej, jeszcze celniej i jeszcze bardziej bezkompromisowo. Nowy wokalista Alan Tecchio bez problemu przejął pałeczkę po McMasterze i doskonale wpisał się w stylistykę zespołu, oferując przy okazji kilka ciekawych patentów własnego autorstwa, równie wysokie jak McMaster rejestry i nieco głębsze brzmienie przy zwolnieniach. Roszada dokonała się także na stanowisku gitarzysty i w miejsce Billy White’a pojawił się Ron Jarzombek. Ten gość powinien być wszystkim doskonale znany, więc dość, że napiszę, że reputacja jaką się dziś cieszy, zresztą zajebiście zasłużona, zbudowana została między innymi właśnie na Control and Resistance. Jarzombek wycisnął z gitary wszystko, co jest możliwe do wyciśnięcia, co doskonale słychać od samego początku. Wrzucił też kilka swoich sci-fi solówek i nieco pojebanego spojrzenia na melodie i aranżacje. Trzon zespołu, czyli pozostała z debiutu sekcja w osobach Keysera i Colaluca, nie został zepchnięty do roli ozdoby, co w przypadku wymiataczy pokroju Jarzombka nie byłoby wielkim zaskoczeniem, ale nabrał wiatru w żagle i w towarzystwie nowych kolegów wspiął się na absolutne szczyty muzycznego rzemiosła. Album utrzymał średnie tempa, odważniej jednak podszedł do interludiów, spowolnień i rozmaitych ornamentów. Jak już wspomniałem – lepszy, bardziej złożony i wielowarstwowy, trudniejszy, ale dający jeszcze więcej frajdy niż „Energetic Disassembly” – prawdziwe arcydzieło. Nie dałem w tym roku za wielu 10, nie mam jednak żadnych wątpliwości, że Control and Resistance zasługuje na nią wyjątkowo i bez najmniejszego zawahania.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.watchtowerband.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 grudnia 2013

Malevolent Creation – Eternal [1995]

Malevolent Creation - Eternal recenzja okładka review coverMożna było zwątpić w Malevolent Creation po tym, co zaprezentowali na dość miernym „Stillborn”. Sam zespół też nie czuł się z tym najlepiej (zwłaszcza, że stracił wydawcę), stąd też konieczne były zmiany w składzie – przede wszystkim wykopanie Bretta Hoffmanna. Z nowym nabytkiem za garami w osobie Dave’a Culrossa (eks-Disgorged) i Jasonem Blachowiczem w podwójnej roli wokalisty i basisty Malevolenci zmajstrowali Eternal – krążek, na którym praktycznie wszystkie elementy stylu grupy wróciły na właściwe miejsce, zaś sama kapela – do światowej czołówki. Szybka, brutalna i chwytliwa sieczka to coś, co zapewniło klasykom z Buffalo wielu zwolenników, i właśnie z tym (w dużych ilościach – płyta trwa ponad trzy kwadranse) mamy do czynienia na czwartym — przez wielu uważanym za ten najlepszy — albumie Amerykanów. Materiał w odsłuchu powoduje podobne odczucia co znakomity „Retribution”, a to za sprawą morderczej rytmiki i zbliżonego feelingu, choć na pewno nie jest aż tak techniczny i zakręcony. Najważniejsze, że w stosunku do „Stillborn” muzyka odzyskała właściwego dla death metalu kopa — bo z napędzającym wszystko Dave’m nie mogło być inaczej — i można jej słuchać z prawdziwą przyjemnością. Otwierający album „No Salvation” pokazuje, że Malevolenci mają się dobrze, „Blood Brothers” – że lekko nie będzie, zaś „Infernal Desire” – że zdarzy im się dopierdolić nawet szybciej niż w przeszłości. I taki schemacik leci już do końca: utwory motoryczne przeplatają się z ociężałymi i bardzo szybkimi; większość przyprawiona jest popieprzonymi solówkami i rozmaitymi elementami mającymi „robić klimat” – samplami z filmów czy przesterami na wokalu. Może i nie ma na Eternal wielu wodotrysków, ale krążek jest na tyle urozmaicony, dobrze zagrany i zrealizowany (brzmienie znów ma ręce i nogi, gdyż Amerykanie sami zajęli się produkcją), że przebrnięcie przez niego nie sprawi problemu żadnemu miłośnikowi death metalu. Ja w dyskografii Malevolent Creation mam innych faworytów, ale skłamałbym pisząc, że Eternal omijam szerokim łukiem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/malevolentcreation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 grudnia 2013

Infernäl Mäjesty – None Shall Defy [1987]

Infernäl Mäjesty - None Shall Defy recenzja okładka review coverNiewykluczone, że piekielny thrash mógłby sobie istnieć bez Infernäl Mäjesty, ale spójrzmy prawdzie w oczy – bez takiej płyty jak None Shall Defy byłby z pewnością znacznie uboższy. Debiut legendarnej (i niezbyt pracowitej) załogi z Kanady robi wrażenie od pierwszych sekund, bo o tym, że jest to ich pierwszy album świadczy jedynie zadziorność, zaangażowanie i młodzieńcza energia, od której ten materiał aż kipi. Ta muzyka po prostu niszczy – zarówno jeśli chodzi o „parzystokopytny” klimat, jak i stronę czysto techniczną. Muzycy Infernäl Mäjesty nie wychowali się wśród Eskimosów (choć w sumie diabli ich tam wiedzą – z Kanady daleko nie mieli), toteż słychać u nich spore wpływy paru starszych kapel ze szczególnym uwzględnieniem Slayera, Possessed, Venom (ale takiego wyidealizowanego – jakby Anglicy potrafili grać), Mercyful Fate oraz Dark Angel – innymi słowy samej śmietanki plugawego diabelskiego łomotu. Z miksu tych inspiracji i mnóstwa własnych pomysłów powstała płyta, która nawet 25 lat po premierze nie straciła nic ze swojej świeżości i bezkompromisowości. None Shall Defy nie należy jednak do najszybszych thrash’owych wyziewów, bo wszystko rozgrywa się tu raczej w średnich tempach, za to w kategorii budowania i utrzymywania klimatu praktycznie nie ma sobie równych pośród wydawanych wówczas krążków – Szatan, połechtany inkantacjami w tekstach (zwłaszcza wyśpiewanymi z tak pięknym rzygnięciem), wyziera tu dosłownie zza każdej nuty, nawet w instrumentalnym „R.I.P.”. Na rogatej treści atuty None Shall Defy na szczęście się nie kończą, bo jest jeszcze, a raczej przede wszystkim, niecałe 40 minut kapitalnej muzyki. Kanadyjczycy postawili na rozbudowane, wielowątkowe kompozycje przepełnione zmianami tempa, dzikimi i nienagannymi technicznie solówkami, no i oczywiście zapadającymi w pamięć riffami. Tych ostatnich jest tu multum, są przy tym wysokiej próby i kapitalnie zaaranżowane, a to przełożyło się na bardzo wyraziste utwory. Już jedno przesłuchanie wystarcza, żeby zakodować sobie we łbie wspaniałość „Overlord”, „Night Of The Living Dead”, „Anthology Of Death” czy „S.O.S.”, choć daleko tym kawałkom do prostej łupanki. Wysoki poziom trzyma również brzmienie – wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne, piłujący dźwięk gitar to miód na uszy miłośnika ostrego thrash’u. To naprawdę może budzić uznanie, bo płytę wyprodukował gitarniak wespół z perkusistą. None Shall Defy to niemal ideał w takiej stylistyce, wszak pomysłom i wykonaniu nie można niczego zarzucić, ale okładka to jakiś koszmar, dla którego nie znajduję wytłumaczenia. Tak zacna muzyka zasługuje na zdecydowanie lepszą oprawę!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.infernalmajesty.com

podobne płyty:

Udostępnij:

5 grudnia 2013

The Faceless – Autotheism [2012]

The Faceless - Autotheism recenzja okładka review coverChyba inaczej niż kolaż metal nazwać się tego nie da. Trzeci, i dotychczas ostatni, album będącej ostatnio na językach wielu, amerykańskiej formacji The Faceless to eklektyczny ponad wszelkie miary zlepek gatunków i stylów, począwszy od zupełnie niemetalowgo Muse, poprzez Devina Townsenda, Cynic (tak wczesny, jak i z czasów „Traced in Air”), Laibacha, Dimmu Borgir, Ihsahna na Transcending Bizarre?, Behemoth i wielu, wielu innych skończywszy. Niektórzy doszukują się nawet jakiejś wyjątkowej, brutalnej techniczności i instrumentalnej wirtuozerii spod znaku Obscura bądź szkoły kanadyjskiej, podczas gdy elementy techniczne dałoby się policzyć na palcach jednej ręki i doszukiwanie należy uznać za porażkę. Nie, to nie to. Swoistą zabawą mogłoby być jednak analizowanie Autotheism pod kątem wspomnianych nawiązań, czy nawet zapożyczeń z dorobków innych zespołów i coś mi się wydaje, że udałoby się zejść do poziomu może nie pojedynczych dźwięków, ale riffów i sekwencji na pewno. Wszystko na Autotheism już gdzieś było, każda kombinacja dźwięków zdaje się kiedyś już słyszana, a każda sekunda albumu zapala w głowie lampkę pt. znam to! Patrząc na album z tej perspektywy, wydaje się więc, że nie jest niczym innym niż plagiatem, nieszczególnie zresztą sprawnie ukrytym i zawoalowanym. Jest jednak druga strona tego medalu – swoista świeżość i w pewnym stopniu innowacyjność takiego mariażu. No bo przyznacie, że tak kolorowego witrażu inspiracji — ale takich żywych i słyszalnych, a nie deklarowanych — tak szerokiego wachlarza odniesień i zapożyczeń, to za wiele zespołów nie ma. Co więcej, w przypadku Autotheism nie woła to o pomstę bożą, ale przyciąga i tylko czasami ma się ochotę zadzwonić po policję, że rżną zbyt chamsko. Generalnie jednak, mimo oczywistości użyczonych elementów, całość sprawia miłe wrażenie i sprawnie, bez zacięć przepływa między Devinem a Dimmu Borgir a Cynic. Są oczywiście momenty lepsze i gorsze, bardziej i mniej płynne i naturalne, jednak nawet w najsłabszych przejściach nie można się doszukać więcej niźli tylko poprawnego wykonania. Muzycznie album jest czymś więcej niż sumą swoich składników, bo opowiada więcej, więcej oferuje, więcej się dzieje niż by to wynikało z prostej matematyki. I za to należy Amerykanów pochwalić. Żeby jednak się nie zapomnieli i nie zakochali w sobie bardziej niż dotychczas, spora porcja krytyki spadnie właśnie na ich głowy. Przede wszystkim – zmarnowany potencjał. Niby wszystko jakoś się układa, ale żeby od razu motylki w brzuchu i tym podobne, to nie. Kolaż wyszedł i wyszedł naprawdę przednio, ale ducha nie ma w nim za wiele. To jest chyba główny problem takich produkcji – pokazanie prawdziwego siebie jest niemal niemożliwe. I tak jest w przypadku The Faceless. Ładnie, płynnie, ciekawie, ale bez serca. Druga sprawa to teksty. Wystarczy, że napiszę, że gimnazjalni buntownicy z minimalnym talentem pisarskim, mogą śmiało startować na tekściarza zespołu. Tak infantylnych, tak zajebiście infantylnie buntowniczych tekstów o martwym Bogu, tryumfie nauki i pokonaniu zabobonów to dawno nie słyszałem. Grafomania i zupełny brak krytycyzmu do własnych, pseudo-filozoficznych wywodów aż prosi o powtórkę ze szkoły średniej. Dno i trzy metry mułu. Nie można za to narzekać na realizację, bo jest soczysta, selektywna i dobrze oddaje wszystko, co się dzieje na krążku. Do najbardziej przeze mnie lubianych utworów zaliczyłbym pierwsze dwa z trylogii „Autotheist Movement”, „Accelerated Evolution”, „Ten Billion Years”, przy czym uwaga – nie w całości, bo każdy z wymienionych ma zarówno momenty chwały, jak i zjazdy poniżej godności. Spędziłem nad Autotheism w ostatnim czasie sporo godzin i wychodzi mi na to, że pomimo sporej ilości niedociągnięć, czy oczywistych wpadek, bilans jest dodatni. Album się broni, nieco na francuską modłę, ale broni.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thefaceless


Udostępnij:

2 grudnia 2013

Anata – The Conductor’s Departure [2006]

Anata - The Conductor’s Departure recenzja okładka review coverSporo brunatnej breji upłynęło już w Wiśle od premiery The Conductor’s Departure, a Szwedzi — mimo iż ponoć cały czas aktywni — wciąż nie zaatakowali z nowym materiałem. Może w ten sposób dają fanom czas na ogarnięcie ich ostatniego — i zdecydowanie najlepszego — dzieła, kto wie? Nie byłaby to wcale taka głupia taktyka, bo na tym ponad piećdziesięciominutowym albumie aż roi się od super skomplikowanych, wielowątkowych struktur, charakterystycznych dla nich dysonansowych gitar, popieprzonej rytmiki i zaskakujących melodii. Innymi słowy na The Conductor’s Departure muzycy Anata grają w całkowicie swoim stylu – może i momentami trudnym do ogarnięcia, może nawet i denerwującym, ale rozpoznawalnym i w dużym stopniu oryginalnym. Trzeba im przyznać, że dokonali dużej rzeczy, bo rozwijana przez nich wizja technicznego death metalu z jednej strony właściwie całkowicie odcina ich od typowo szwedzkiego grania, a z drugiej jest też stosunkowo daleka od dominujących na scenie amerykańskich wyziewów. Warto zaznaczyć, że tym razem owa wyjątkowość idzie w parze z nośnością, bo — z czym miewali duże problemy w przeszłości — materiał udał im się bardziej chwytliwy, melodyjny, zaczepny i intrygujący – chce się go słuchać i odkrywać mimo, iż jest zakręcony jak diabli. Techniczną ucztę z porządnym kopem rozpoczyna „Downward Spiral Into Madness” — jeden z lepszych i bardziej melodyjnych w zestawie — wystarczy kilka pierwszych sekund i już wiadomo, że to nie byle jaki album. Szwedzi rozkręcają się dość szybko, sypiąc pomysłami jak politycy obietnicami, więc już w okolicach drugiego (!) kawałka można poczuć pewien przesyt, ale właśnie wtedy następuje „Better Grieved Than Fooled” ze swymi wkręcającymi się popieprzonymi zagrywkami i siły do słuchania wracają na nowo. Taki schemacik, w którym po paru kompletnie poszatkowanych, wymagających kawałkach wchodzi również poszatkowany, ale chwytliwy i łatwy do zapamiętania na The Conductor’s Departure powtarza się kilka razy (złapaniu oddechu służą też „Cold Heart Forged in Hell” i „Renunciation”), czego absolutnie nie można mieć muzykom za złe. Dzięki takim zabiegom można przetrwać płytę w całości – bez ataków apopleksji i przegrzania mózgownicy. Jasne, co mniej odporni odpadną już na samym początku, ale każdy ambitniejszy fan technicznego death metalu powinien jeszcze nie raz wrócić do krążka, żeby odkryć wszystkie detale, które poprzednio umknęły jego uwadze, a których jest duuużo. Dokopywaniu się do szczegółów sprzyja zresztą bardzo dobre i bardzo czytelne brzmienie – krystalicznie czyste, a zarazem ostre jak żyleta. Mamy tu także polski akcent – za oprawą graficzną płyty stoi Grzegorz Kmin, który odwalił kawał dobrej roboty. The Conductor’s Departure to naprawdę świetny, oryginalny, nowoczesny i wymagający album – taki, który aż prosi się o jakieś, również popierdolone rozwinięcie. Póki co, Szwedzi milczą w tym temacie.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.anata.se

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 listopada 2013

Symphony X – Symphony X [1994]

Symphony X - Symphony X recenzja reviewNajbardziej malmsteenowski ze wszystkich gitarzystów, ba, bardziej malmsteenowski niż sam Malmsteen, tak pod względem umiejętności, aparycji, jak i zamiłowania do barokowych koszul. Nawet serdelkowate palce zgapił od Szweda, zgapił, ale i przebił. Jak już wspomniałem – lepsza, bardziej okrągła wersja Yngwiego. A tym panem jest oczywiście Michael Romeo. I ten pan w 1994 roku powołał do życia kapelę nazwaną Symphony X, której debiutancki album Symphony X mam dziś przyjemność zrecenzować. O samym Michaelu nie ma potrzeby rozpisywać się za wiele, bo jest ikoną neoklasycznego shreddingu i gitarowym geniuszem. Shreduje przy tym na takim luzie, z takim wyjebaniem (co widać na jakimkolwiek wideo z jego udziałem), że momentalnie odechciewa się jakiejkolwiek nauki gry na gitarze, bo i po co. Dla niego zagranie solówki to jak dla Krzysztofa Manca z „Alternatyw 4” wypicie szklanki spirytusu z bosmanem. No ale dość o Michaelu. Debiutancki krążek Amerykanów to bardzo zgrabne i ponadczasowe połączenie neoklasycznych aranżacji, power metalu i fascynacji Queen. Ponadczasowe, bo nawet dzisiaj albumu słucha się bez konsternacji i zażenowania i nie czuć dwóch dekad na jego karku. Co prawda niektóre melodie, a także wokalizy Roda Tylera trącą myszką i brzmią bardzo dziecinnie, żeby nie powiedzieć infantylnie, ale całość nie pozostawia po sobie niesmaku. Sam Tyler radzi sobie lepiej niż dobrze i obok Romeo jest najjaśniejszym punktem krążka. Jak na powerowe standardy ma dosyć szorstkie i męskie brzmienie, co jest niepodważalną zaletą i pozwala przetrawić album także tym, którzy na co dzień trzymają się od poweru na dystans. Całkiem nieźle radzą sobie także basista i klawiszowiec, szczególnie basista, czego niestety nie można powiedzieć o garowym. Słychać go, oczywiście, ale nie wnosi nic oryginalnego klepiąc dość pospolite motywy. Podsumowując stronę instrumentalną, Symphony X jest płytą gitarowo-wokalną, co może być tak zaletą, jak i wadą. Mi to jak najbardziej pasuje, bo dobrego szarpania druta nigdy za wiele. Zdążyłem już wspomnieć, że kompozycje są dobre, a melodie — z kilkoma, raczej krótkimi, wyjątkami — przyjazne dla ucha, jeżeli dodać do tego sporą różnorodność temperamentów oraz dużo akcji na każdym z planów to wyjdzie, że mamy do czynienia z albumem ze wszech miar udanym i przyjemnie lekkostrawnym. I nawet, gdy pojawia się jeden z tych lukrowanych, popowych momentów, po kilku chwilach idzie w niepamięć za sprawą wyjebanej solówki. Trudno mi natomiast wskazać prawdziwe perełki, gdyż płyta jest bardzo równa i jeżeli coś szczytuje, to będzie to najpewniej jakaś solówka Romeo, ale tylko solówka, a nie cały utwór. Warto, mimo tego, zagłębić się w muzykę, bo potrafi zaskoczyć i to niejednokrotnie. Tym albumem Romeo pokazał światu, że należy się z nim liczyć, bo talent ma chłop nieprzeciętny i za co się nie weźmie, cokolwiek związanego z gitarą, zrobi to w mistrzowskim stylu, bez potknięć i niedoróbek. Bardzo dobry album, nie tylko dla fanów shreddingu.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.symphonyx.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: