Jak by do tego podejść… Na początku chyba muszę docenić gest Amerykanów, którzy dopilnowali, żebym po raz kolejny w recce nie musiał pisać o nich tego samego. Wiadomo, pewne elementy u Misery Index się nie zmieniają, stanowią wszakże o charakterystycznym stylu tego zespołu, a jednak Complete Control w sposób wyraźny różni się od poprzednich płyt. Ta odmienność dla jednych może być sporym atutem tego materiału, dla innych zaś jego największą wadą. No i cóż… wstyd się przyznać, że należę do tej drugiej grupy.
Complete Control w żadnym wypadku nie jest eksperymentem, zerwaniem z przeszłością czy czymś równie drastycznym z punktu widzenia fana Misery Index. Amerykanie jedynie poprzesuwali akcenty i położyli nacisk na bardziej bezpośrednie rozwiązania, co jednak wystarczyło, żeby album nie pokrywał się w 100% z tym, czego oczekiwałem. Całość jest bowiem prostsza i wolniejsza, z mocniejszymi wpływami skocznego hardcore’a, ponadto w utworach często pojawiają się też uwypuklone melodie i taka dość rockowa motoryka. Jedynym kawałkiem, który po staremu jebie czachę od początku do końca jest „Now Defied!” – dwuminutowa petarda na zakończenie, tak dla przypomnienia, że nie wymiękli.
Co ciekawe, wszystkie zmiany, jakich Misery Index dokonali (jednorazowo?) w swoim stylu i brzmieniu, właściwie nie dają podstaw, żeby się do nich przyjebać, bo w takim graniu też się bardzo dobrze odnajdują. Ani nie stracili na żywiołowości, ani na potencjale energetycznym, ani na precyzji wykonania (inna sprawa, że wcale nie zawiesili sobie wysoko poprzeczki)… Talent do komponowania wpadających w ucho hitów („Infiltrators”, „Necessary Suffering”, „The Eaters And The Eaten”) też ich nie opuścił, więc tylko osobiste zboczenia sprawiają, że Complete Control oceniam na poziomie „Heirs To Thievery”, któremu z kolei brakowało świeżości.
Reasumując, Misery Index stworzyli co najmniej dobry album, który wstydu na pewno im nie przynosi, jednak nawet po XX-dziesięciu przesłuchaniach nie potrafię się nim szczerze zachwycić i liczę, że następnym razem zagrają gęściej i bardziej po swojemu.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MiseryIndex
inne płyty tego wykonawcy:
Piekielny Młot to zadziwiający zespół. Zamiast popaść w zapomnienie będąc najgorszym bandem świata, stał się legendą pomimo tego, że nie wydał żadnego pełnego albumu, a jedynie 3 demka oraz split o ładnej nazwie „Death Metal” z tak dziś mało znanymi bandami jak Halloween czy Running Wild. Jak do tego doszło? (Nie) wiem, aczkolwiek się domyślam.
Zacznę z grubej rury i powiem, że jest to najlepszy album w dorobku Aeon.
Exhumed nareszcie wraca do optymalnej formy i sprawdzonej formuły! W ostatnich latach dało się odczuć, że Matt Harvey bardziej przykłada się do Gruesome, z którym odniósł absurdalny sukces, niż do swojej podstawowej kapeli; ponadto przyszłości Exhumed nie wróżyło też najlepiej nagłe zaangażowanie Mike’a Hamiltona w Deeds Of Flesh. Obaj najwyraźniej poszli po rozum do głowy i przemyśleli priorytety, bo To The Dead to dokładnie taki krążek, jakiego od paru lat oczekiwałem od tego zespołu.
„Not metal enough” – tak brzmiała krótka, lakoniczna wiadomość od bogów Metal Archives, gdy to natykając się całkiem przypadkowo na szwedzki zespół chciałem go dodać wraz z debiutanckim albumem do Archiwów. Zatem co ja tutaj chcę wam wcisnąć? ABBĘ? Nic bardziej mylnego.
Po przesłuchaniu
Ten pochodzący z Północnej Dakoty zespół to jakiś ewenement na tle innych, pojawiających się jak grzyby po deszczu kapel mielących death metal w starym stylu. Nie chodzi mi w tym miejscu o muzykę — która w zasadzie niczym nie zaskakuje — a o ich dotychczasowy dorobek. W przeciwieństwie do większości „konkurencji”, Maul nie wyskoczyli znikąd, od razu z materiałem na pełny album. Amerykanie w ciągu pięciu lat działalności natrzaskali sporo pomniejszych wydawnictw — demówek, epek, splitów, a nawet koncertówkę — i dopiero po takim czasie zdecydowali się na debiut z prawdziwego zdarzenia.
Mystic Circle mają opinię wiejskich głupków w środowisku, ale w przeciwieństwie do innych „wieśniaków” (tak, czasami tak patrzę na ciebie Belphegorze), nie umieją grać za dobrze. A mimo to, z uporem maniaka grają. Wydawać by się mogło, że po 2006 r. (ostatni album), dadzą sobie wreszcie spokój i nie będą klecić kolejnych gniotów, a tu proszę, przypomnieli o sobie… i… hmmm… Zaraz…
Pierwsze wzmianki o pomyśle na trylogię Lewiatanów zwyczajnie zignorowałem – uznałem, że to plotki, że przywidzenia, że coś mi się w głowie popierdoliło, bo tego by już było zbyt wiele, nawet dla zdeklarowanych fanów zespołu. No i tyle z tych moich urojeń, że właśnie piszę o części drugiej, której zawartość tak się ma do zapowiedzi, że to zasługuje na typowy polski stand-up z gęstym chujowaniem. Leviathan II w zamyśle miał być materiałem mrocznym, ciężkim i melancholijnym, a jest… landrynką z paskudną okładką.


