Xerosun stawia na nogi, o czym mogę osobiście zaświadczyć. Akurat odpoczywałem ze wszech miar biernie, leżąc wentylem do góry, gdy zmieniarka przeskoczyła na Absence Of Light nieznanego mi wcześniej zupełnie irlandzkiego zespołu. Poleżałem, posłuchałem i przy okazji czwartego kawałka poderwałem się z wyra, bo pech chciał, że położyłem almighty pilota poza zasięgiem spracowanych rąk. Dalszy ciąg tej mrożącej krew w żyłach opowiastki jest następujący: wyłączyłem to w pizzzdu. Płytę w całości przesłuchałem znacznie później tylko raz — jedynie na potrzeby recki — albowiem jej zawartość syfiastą jest. Wydaje mi się, że na którymś etapie swej kariery w ten sposób mogli grać Paradise Lost. Jest to z mojej strony naturalnie strzał w ciemno, bo kontakt z Angolami zakończyłem na debiucie i wszystko, co późniejsze, jest mi obce i wstrętne. No ale o czym to ja… Właśnie, ten raczej nietrzymający się kupy bełkot ma na celu zakomunikowanie wam, że Xerosun grają strasznie drętwo, nieruchawo (w ledwie dwóch kawałkach na dziesięć próbują wprowadzać trochę dynamiki), denerwująco i z finezją dorównującą staremu Rammstein. Coś takiego określa się teraz ponoć nowoczesnym klimatycznym metalem. Dla mnie to zwykłe ciągnące się w nieskończoność mędzenie dla dziewuszek i sophisticated gimnazjalistów, bo pewnie przeciętna (nie)szanująca się gotka nawet by przy tym nie zadarła spódnicy. Irlandczycy dobijają szczególnie dwoma elementami – biedną, podaną po amatorsku i bez pomysłu elektroniką w tle oraz wokalami z niewiadomych względów rozbudowanymi grubo ponad możliwości wokalmena. Koleś ma zupełnie nieciekawą barwę głosu, ze śpiewaniem u niego kiepsko, a mimo to strzela ozdobnikami na prawo i lewo, robiąc podobną wiochę, co frontmeni Feel, Iry i tym podobne niedojdy. Chwalić bozię w niebiesiach, że z takim graniem mam styczność góra raz na rok. W innym wypadku dorobiłbym się słomy w uszach. Ocena naciągnięta za okładkę.
ocena: 3/10
demo
oficjalna strona: www.xerosun.com
From Wisdom To Hate, czwarty album kanadyjskiego Gorguts, to pokaźna dawka pokręconej ekstremy przeznaczona dla ludzi, którzy już trochę skomplikowanej muzyki w życiu słyszeli. Ma to związek z tym, że Gorguts utrzymali tutaj kurs na zmiany, zachowując jednocześnie wierność ideom kurewsko technicznego death metalu – zdecydowanie odmiennego od dokonań innych, a przy tym często ocierającego się o dźwiękowy chaos. Płyta jest niesamowicie popieprzona. Przy pierwszym przesłuchaniu można nawet dojść do wniosku, że kolesie pocięli oryginalną taśmę z nagraniami na kawałeczki, wymieszali je, a potem pozlepiali bez ładu i składu. No chyba, że każdy muzyk podczas nagrywania swoich partii dostawał dzikich napadów epilepsji… Podziały rytmiczne sieją spustoszenie w mózgu i dezorientują, hipnotyczne riffy wykręcają uszy na drugą stronę, pojebane solówki wręcz ogłupiają swą odmiennością od standardu, a nieco histeryczne wokale skłaniają do przypuszczeń, że całość materiału powstała i została zarejestrowana w jakimś zapomnianym psychiatryku pod liniami wysokiego napięcia. Do tego ta atmosferka… tak, to musiał być psychiatryk! Żeby było zabawniej, ten krążek i tak jest bardziej przystępny, łatwiej przyswajalny oraz przejrzystszy (kwestia brzmienia) od poprzedniego, przy tym mniej „duszny”, a krótszy prawie o 20 minut. Styl nieco się zmienił, ale poziom wykonania niezmiennie zachwyca – tu poprzeczkę zawieszono naprawdę wysoko. Luc Lemay po raz kolejny udowodnił, że można się pozbierać po prawie kompletniej rozsypce składu i — wspólnie z nowymi muzykami — stworzyć znakomity, spójny (czy może raczej niespójny?), oryginalny i męczący słabeuszy album. Budzi to podziw, szczególnie dlatego, że Gorguts nigdy jakoś nie należał do zespołów popularnych (nawet na początku lat 90-tych), na których płyty słuchacze czekaliby z zapartym stolcem. Nie ma to teraz większego znaczenia, bo Kanadyjczycy (choć bardziej sam Lemay) zawsze potrafili stanąć na wysokości zadania i dostarczyć fanom solidnej porcji pierwszorzędnej muzyki, bez względu na liczne niepowodzenia i przeciwności losu (czytaj: wytwórni). Dowód na to znajdziecie na From Wisdom To Hate.
Moim pierwszym odczuciem po przesłuchaniu Determination było… rozczarowanie. Tak, dobrze widzicie – rozczarowanie (choć to może zbyt mocne słowo), co przy tak wspaniałym zespole co najmniej dziwi. Stan ten w pewnym stopniu utrzymuje się do dziś, tyle że jest on połączony z wyraźnym niedosytem. Jest tak, proszę ja was, ponieważ — jak na moje wypaczone ucho — płytę niewiele — a przynajmniej nie tyle, ile bym chciał — dzieli od „Imperfect Like A God”. Podobne jest brzmienie (choć tym razem nie aż tak kliniczne), struktury utworów także nie odbiegają od tych z poprzedniczki, a i wrażenia płynące z słuchania są zbliżone. Nie wymagam od chłopaków wpieprzania się na siłę w nie wiadomo jaką awangardę, ale wydaje mi się, że zabrakło tu powiewu jakiejś namacalnej świeżości. Nie mogę jednak przez to tak po prostu zjebać Traumy, powód jest bowiem bajecznie prosty – Determination to bezsprzecznie kawał zajebistego, doskonałego warsztatowo death metalu, który po prostu musi się spodobać każdemu miłośnikowi tego elbląskiego zespołu. Muzyka jest gwałtowna, pełna energii i agresji, upakowana pomysłowymi riffami, powalającą pracą sekcji, a przy tym ozdobiona świetnymi solówkami. Osobna sprawa to wokalizy Chudego. Jeśli przy okazji poprzedniej płyty nie przekonywał mnie do końca i liczyłem na szybki powrót Zienkiewicza, to tym razem jestem kupiony. Dokonał dużego postępu, a jego pełne jadu partie są cholernie mocnym elementem albumu. Po kilku, -nastu, -dziesięciu przesłuchaniach „The Elegy For Doom” (powstał do niego teledysk), „An Act Of Providence”, „Frozen God” czy numeru tytułowego (konkretnie rozbudowany, bo aż dziesięciominutowy – i właśnie jego długość można uznać za coś nowego) wychodzi, że mamy do czynienia z krążkiem bardzo dobrym, ale w żaden sposób przełomowym czy zaskakującym.
W „Globalizacji” Baumana nie doszukałem się rozdziału o muzyce, a takowy powinien się tam znaleźć zważywszy choćby na to, jakie płyty produkuje się w metalowym świecie. I tak np. indyjski (czy tam indiański) Exhumation napiera brutalny amerykański death metal w sposób zupełnie nie zdradzający pochodzenia kwartetu. Egzotyką zalatują jedynie ich nazwiska, ale przy obecnym zakręceniu xwek i to jest do przeoczenia. Już łatwiej wskazać na Polskę, bo na okładce mamy uroczą wizję zagłady przedmieść Świebodzina. Tak więc, gdy przychodzi co do czego — czyli do słuchania — dostajemy coś na kształt niespodzianki, bo skoro hałas generowany przez Exhumation w niczym nie odbiega od przyjętych na Dalekim Zepsutym Zachodzie standardów, oznacza to, że grają naprawdę sprawnie (choć powtarzają część typowych dla gatunku błędów), podczas gdy większość kapel z basenu Oceanu Indyjskiego po prostu gdzieś tam sobie wegetuje, strasząc w piwnicach lokalne robale. Nie ma tu oczywiście żadnego przypadku, bo założyciel grupy i gitarniak w jednej osobie spędził kilka lat w imperialistycznej Ameryce, toteż niewykluczone, że mocniej obiły mu się o uszy nazwy takie jak Gorgasm, Fleshgrind, Vile, Pyrexia (plus pewnie z siedemset innych z pierwszej i drugiej ligi brutal death), których to wpływy wpakował do swojej muzyki. Wyszło mu to naprawdę nieźle, bo wraz z kolegami zadbał, żeby niczego nie zjebać pod względem wykonania i oprawy. Chłopaki jadą przez te 27 minut brutalnie, raczej szybko, gęsto, bez mielizn, bez większych wzlotów i naturalnie bez odrobiny oryginalności. Pewnym urozmaiceniem są przebijające się z tła posrane dysonansowe melodie, ale nie ma ich na tyle, żeby stawiać Exhumation pomnik za życia. Trochę szkoda, że nie dorzucili czegoś z muzyki etnicznej swojego rejonu, bo na pewno byłoby ciekawiej i nie aż tak typowo. Nie zmienia to jednak faktu, że Consider This — jako materiał dość słuchalny — zasługuje na przyzwoitą ocenę, nawet bez naciągania punktami za pochodzenie. Niewykluczone, że kiedyś — jeśli starczy im determinacji — załapią się do Unique Leader, bo to właśnie ten kierunek.
Jeszcze przed premierą Gateways To Annihilation traktowano tę płytę jako swoisty sprawdzian tego, czy zespół wyszedł z (rzekomego lub nie) kryzysu, któremu na imię było
Sukces, jaki w krótkim czasie stał się udziałem Ulcerate oraz ich zaszczytny status zespołu oryginalnego i nowatorskiego jest kolejnym już potwierdzeniem tego, jak genialny był w swych najlepszych latach… Gorguts. Przy całym szacunku dla umiejętności technicznych i kompozytorskich Nowozelandczyków, nie da się w żaden sposób zaprzeczyć, że wiele zawdzięczają spowitej zielonym dymem ekipie z Kanady. Im i równie genialnemu Immolation. Swoją drogą, czy to nie zabawne, że patenty, które kapela Luca Lemay’a rozwijała przynajmniej od 1993, w niewiele zmienionej wersji (a niekiedy nawet uproszczonej – vide Deathspell Omega) kilkanaście lat później uchodzą za odkrywcze? Stąd też mnie Ulcerate na kolana swoim wizjonerstwem nie rzucili, choć na słowa pochwały bez wątpienia zasługują, bo raz, że są dość zajebiści, a dwa, że kapel łączących mocno techniczną i hermetyczną jazdę z odpowiednio popieprzonym, szybko chwytającym za gardło klimatem mamy jak na lekarstwo. Na The Destroyers Of All nie ma tak obecnie powszechnego w technicznym death metalu pustego szpanerstwa na 486 strunach i ciągłego bulgotu, przykrywającego mierne pomysły na utwory. Na trzeciej płycie Ulcerate dzieje się naprawdę dużo, jednak na pewno nie jest to muzyka przekombinowana – kolejne motywy swobodnie przeradzają się w następne, a całość ma ten naturalny przepływ, dzięki któremu całej płyty słucha się z równym napięciem i zainteresowaniem. Trochę to przypomina błądzenie we mgle w wydaniu Stephena Kinga – łatwo stracić orientację, wokół tylko dziwne cienie, majaczące na granicy widoczności niegdyś znajome kształty i ciągła niepewność konsekwencji następnego kroku. Chwila nieuwagi, a zza pleców wyskoczy trójka Nowozelandczyków, znienacka upierdoli ci łeb nawałnicą blastów, po czym znowu zniknie w mlecznej otchłani. Ten posrany klimat wzmacnia dosyć specyficzne, dalekie od cyfrowego wymuskania brzmienie oraz ekspresyjne wokale w stylu Lemay’a. Czyli mamy wypas. Mimo to wydaje mi się, że mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby Ulcerate podali ten materiał bez cięć – jako jeden 53-minutowy utwór, odstraszający niedzielnych fanów swoją nieprzystępnością i bezkompromisowością. Tym razem oszczędzili nam przewijania. Chociaż to zupełnie inne granie i inny nastrój, w The Destroyers Of All można zatopić się w podobny sposób, jak w ostatnie dzieło Lost Soul, a to już solidna rekomendacja.
No proszę, doczekałem czasów, kiedy po chorwacki grind core mogę sięgać bez obaw. Bolesno Grinje to już któryś pochodzący stamtąd przedstawiciel tego gatunku, po kontakcie z którym nie dość, że nie zaobserwowałem odruchów wymiotnych i wysypki, to nawet mi się spodobał. Naturalnie Grinje!Grinje!Grinje! to nic wielkiego, ale w swojej niszy prezentuje się zdecydowanie na plus i bez wiochy. Na opisywaną płytkę składa się piętnaście tradycyjnych w formie, a przy tym wyjątkowo rzetelnie podanych kawałków – zagranych w przyzwoitych tempach (o naddźwiękowych szybkościach radzę zapomnieć), odpowiednio brutalnie, dynamicznie i zaskakująco czytelnie (nie tylko ze względu na proste struktury). Panowie zdecydowanie wiedzą, jak taka muzyka powinna zabrzmieć, toteż i jakość dźwięku nie odrzuca od głośników. Pewną atrakcją w przypadku tego zespołu jest fakt, że Bolesno Grinje zadbali o możliwie wyraźne wokale. W grindzie taki zabieg mija się zwykle z celem, ale tu ma (?) uzasadnienie, bo Chorwaci śpiewają przede wszystkim po swojemu. Dzięki temu jest od biedy oryginalnie, wesoło („Svinjojeb”, „Mamuti Iz Proslosti”…) i poniekąd egzotycznie – coś jak u Brujerii. Miła to odmiana po 4981 grindersach, którzy preferują pozbawiony sensu nieskoordynowany bełkot. Nie będę się silił na wielką rekomendację – 25 minut Grinje!Grinje!Grinje! wypada spoko. I tyle.
Pamiętam, że następca wyśmienitego
Forever Underground do czasu wydania
Zanim Dead Infection na dobre powrócili do grona żywych za sprawą opisywanego już 


