Possessed trafił szlag jeszcze zanim death metal tak naprawdę się rozkręcił, ale dorobek zespołu nie został nigdy zapomniany. Sam lubię wracać do ich nagrań, ale skłamałbym pisząc, że codziennie przed zaśnięciem marzyłem o nowej płycie. Tym bardziej, że z dużym sceptycyzmem obserwowałem powrót Jeffa Becerry na scenę z takim, na oko, dość przypadkowym składem. Lata mijały… trasy, festiwale, trasy, festiwale… no i liczyłem, że na wspominkowych recitalach się skończy.
Nie skończyło. Oto leży przede mną Revelations Of Oblivion, najgłośniejsza premiera 2019, która przy pierwszym kontakcie budzi zażenowanie. Recesja recesją, ale nawet małe wytwórnie dbają o wygląd swoich wydawnictw. Nuclear Blast postarali się o okładkę od Zbigniewa Bielaka i… tyle. Bieda aż piszczy. Chwała zatem Amerykanom, że wbrew najczarniejszym scenariuszom, które miałem w głowie, nie splamili dobrego imienia Possessed. Zespół stanął na wysokości zadania i dostarczył fanom pierwszorzędny mariaż oldskulowego death i thrash metalu.
Pomimo upływu 33 lat (kuuurwaaa!) od ostatniego longa, muzycy Possessed wykonali tylko jeden, ale za to pewny krok naprzód, zupełnie jakby nagrywali ten krążek w 1989 roku i nie słyszeli niczego, co się działo później. Stąd też Revelations Of Oblivion przewyższa poprzednie produkcje pod względem szybkości (pojawiają się blasty!), brutalności czy precyzji wykonania (dotyczy to zwłaszcza perkusji), jednak bez naruszania klasycznego feelingu. Duża w tym zasługa Jeffa Becerry, którego opętane wokale i przepełnione siarką, piekłem i krwawymi ofiarami teksty przywodzą na myśl początki „szatanowania” w metalu. Owszem, są strasznie infantylne, ale napisał je na tyle zgrabnie, że chwytliwości i pewnego uroku odmówić im nie sposób.
Również brzmienie materiału budzi jednoznacznie skojarzenia ze czasami, gdy na nagrania death metalowej płyty rzadko przeznaczano więcej niż 1000 dolców. Tu słowa uznania dla Petera Tägtgrena, bo postarał się o mocną, w stu procentach profesjonalną produkcję, z której jednak nie przebija się nic nowoczesnego. Jak oldskul, to oldskul!
Muzycy Possessed stworzyli na potrzeby Revelations Of Oblivion 10 kawałków (plus intro i outro) konkretnego napieprzania w dość szybkich tempach na zaskakująco równym poziomie i o wysokim współczynniku spójności (jedynie „The Word” odstaje nieco stylem), które bez trudu zapadają w pamięć już przy pierwszym odpaleniu. Mimo iż ze 2-3 z nich wydają się przesadnie rozciągnięte, całości słucha się z dużym zaangażowaniem (Jeff napisał fajne refreny), szczególnie gdy ma się do czynienia z takimi hitami jak „No More Room In Hell”, „Damned”, „Graven”, „Ritual” czy „Dominion”. Żeby było ciekawiej, w utworach pojawiają się nawiązania do pierwszych albumów i paru kultowych kapel (choćby wymiana solówek we wspomnianym „Ritual” zalatująca na kilometr „Leprosy” – Daniel Gonzalez ma doświadczenie w podrabianiu Death, bo na co dzień gra w Gruesome), ale nie jest ich zbyt dużo i nie są na tyle nachalne, by zarzucić zespołowi jazdę wyłącznie na tanich sentymentach. To bardziej zabawa w puszczanie oka do uważnych słuchaczy, na którą z przyjemnością się przystaje.
Wiadomo, że sprawą Revelations Of Oblivion nie dokona się w metalu żadna rewolucja, jak to miało miejsce przy okazji „Seven Churches”, ale fajni klasycznego grania w diabelskiej oprawie z pewnością znajdą na tym albumie sporo powodów do radości. Zastanawia mnie natomiast jedno – co się stanie z Possessed, kiedy hype związany z ich studyjnym powrotem już opadnie.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/possessedofficial
inne płyty tego wykonawcy:
The Phobos / Deimos Suite to kolejny przykład na to, że natura dąży do równowagi. Skoro Cryptopsy mają w dupach nagrywanie płyt długogrających, sprawy w swoje ręce wzięli znacznie mniej utytułowani osobnicy z Serocs, którzy nie tyle grają brutalny i techniczny death metal (bo w tym przypadku to mało precyzyjne określenie), co grają w stylu Cryptopsy z najlepszych lat. Mnie to nawet pasuje, bo napierdalają ze wszech miar zajebiście i bez stosowania taryfy ulgowej można ich już stawiać w jednym rzędzie z Kanadyjczykami z okresu „Whisper Supremacy”. Innymi słowy za sprawą opisywanego tu albumu zespół pod dowództwem Antonio Freyre’a dobił właśnie do najlepszych, a u mnie domknął „top 3” za 2018 rok. Zaprawdę powiadam wam, oto death metal, którego chce się słuchać do utraty świadomości, chociaż swoją intensywnością i stopniem skomplikowania potrafi zamęczyć nawet zaprawionego w bojach zawodnika. Nieprzystępność materiału (jak się później okazuje – pozorna) Serocs nie odrzuca, a wręcz przeciwnie – magnetyzuje i nie pozwala się od niego uwolnić. Nie bez przyczyny przywołałem „Whisper Supremacy”. The Phobos / Deimos Suite może się pochwalić podobnie zajebiście dobranymi proporcjami pomiędzy brutalnością, finezją, szybkością i techniką. Wszystkie te składniki podano z dużym wyczuciem i bez przeginania w którąkolwiek stronę, stąd też na pierwszy plan wychodzą… znakomite kompozycje, których na krążku nie brakuje. Dodatkowym atutem The Phobos / Deimos Suite jest stosunkowo duża chwytliwość przy zachowaniu okrutnie popieprzonych struktur, w czym główna zasługa Phila Tougasa, który do kilku kawałków („Revenants”, „SCP-106” i „Deimos”) przemycił charakterystyczne dla siebie (a przynajmniej tej jego strony znanej z First Fragment) partie z pokręconą melodią i totalnym zgiełkiem, kiedy każdy z instrumentalistów musi dać z siebie wszystko. Miazga! Warto jeszcze dodać, że muzyka Serocs wreszcie doczekała się odpowiedniej oprawy — brzmienie jest masywne, przejrzyste i ma dużą głębię — co chyba było nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że album był nagrywany w kilku studiach rozsianych po świecie. Ponownie brawa! Jedyne, czego Serocs teraz trzeba, to solidna promocja, bo nawet tak wspaniale podany death metal nie obroni się sam.
Rozgryzienie idei stojącej za Continuum jest wyjątkowo proste nawet bez zerkania w CV poszczególnych muzyków, bo kolesie zdradzili swoje fascynacje, doświadczenie i pochodzenie już w pierwszym riffie, który niemalże żywcem wyjęto z twórczości Arkaik. Właaaśnie tak, na The Hypothesis mamy do czynienia z typowym dla Kalifornii dość mechanicznie potraktowanym technicznym death metalem, w którym oprócz wspomnianego już zespołu na A pobrzmiewają również patenty charakterystyczne dla Deeds Of Flesh, Inanimate Existence, Decrepit Birth i paru innych kapel z tamtego rejonu, bo — tak się śmiesznie składa — w nich bohaterowie tej recki także maczali paluchy. Co ciekawe, muzyka Continuum nie ma wiele wspólnego z Son Of Aurelius, z którego wywodzi się aż 3/5 składu. W opisywanym projekcie panowie postawili przede wszystkim na utwory krótkie, treściwe (dwie, dwie i pół minuty i sruuu) i dość zawiłe, żeby nie znudziły się po paru przesłuchaniach. Osobiście bardzo pochwalam taką formułę i byłbym bardzo zadowolony, gdyby Amerykanie konsekwentnie się jej trzymali, bo to całkiem fajnie przekłada się na dynamikę i intensywność materiału. Wiecie – takie szybkie jebnięcie prosto w twarz. Niestety nie ma tak dobrze i takich mocno skompresowanych utworów mamy tylko siedem, cała reszta, w moim odczuciu, służy jedynie dopompowaniu płyty do obowiązkowych 30 minut. Nikt mi nie wmówi, że bzyczącąco-ambientowy przerywnik „Absolute Zero” czy perkusyjne solo (albo rozgrzewka przy rozstawianiu garów) obudowane kolejnymi ambientami są na The Hypothesis niezbędne. To jeszcze nic, bo Continuum zamknęli album 9-minutowym kolosem stworzonym w oparciu o jakieś… dwa proste riffy. Nie dość, że formalnie to strasznie naciągana (i wkurwiająca) zagrywka, to muzycznie gryzie się z mocno pokomplikowanymi wcześniejszymi utworami. W ten sposób album, który mógłby robić naprawdę dobre wrażenie, robi wrażenie co najmniej dziwne i niejednoznaczne. Z jednej strony wydaje się ociupinę przekombinowany, a z drugiej po prostu niedorobiony. A brzmi jak większość płyt, które przeszły przez ręce Zacka Ohrena.
Phil Fasciana przynajmniej kilka razy w karierze deklarował, że skład, którym dysponuje, jest tym najlepszym w historii zespołu. Ostatnio, po wydaniu „Dead Man’s Path”, zagalopował się naprawdę daleko i stwierdził, iż stanowią tak zgraną maszynę, że jeśli ktokolwiek odejdzie, oznaczać to będzie koniec kapeli. Minęły cztery lata, doczekaliśmy się nowego albumu, a na zdjęciu grupowym oglądamy trzy nowe twarze. Normalnie zapytałbym, gdzie tu konsekwencja, ale zawartość The 13th Beast jest na tyle dobra, że sobie daruję. No i nie ukrywam, że bez Malevolent Creation świat klasycznego death metalu byłby znacznie uboższy.
Legendarne kapele powracające po latach nie mają lekko. Rzeczywista presja fanów i chęć sprostania własnym wyobrażeniom na temat ich wymagań potrafią sprawić, że nawet największym twardzielom powinie się noga i nagrają całkowicie rozczarowującego gniota. Legendarne awangardowe kapele powracające po latach mają natomiast przejebane. W ich przypadku nigdy nie wiadomo, czy lepszą opcją jest wskoczenie na główkę do tej samej rzeki, czy jednak podjęcie ryzyka i próba zaproponowania czegoś zupełnie nowego – najzagorzalszym fanom i tak nie dogodzą.
Przy całej swojej bogatej historii Broken Hope nie mogą się poszczycić wyjątkowo rozbudowaną dyskografią, w dodatku te naprawdę dobre płyty stanowią w niej zdecydowaną mniejszość. Repulsive Conception dokumentuje etap przejściowy, kiedy amerykańska ekipa stopniowo przekształcała się z naiwnego Suffocation/Cannibal Corpse wannabe w zespół świadomy, zabójczy i w pełni oryginalny. Z jednej strony mamy więc tu sporo naleciałości sławniejszych (i lepszych!) kapel, z drugiej zaś próby wykreowania czegoś nowego i niepowtarzalnego. Takie połączenia bywają fascynujące, jednak w przypadku Repulsive Conception całość można podsumować przeciągłym ziewnięciem. Album trwa ponad trzy kwadranse i zawiera aż 15 dość zróżnicowanych kawałków, ale mimo wielu urozmaiceń (przynajmniej pozornych) większość numerów brzmi bardzo podobnie, trudno odróżnić jeden od drugiego i w rezultacie strasznie to wszystko monotonne. Z tego niefajnego schematu wyłamują się trzy krótkie instrumentale. Problem z nimi polega na tym, że wciśnięto je od czapy, bo zupełnie nie pasują do reszty materiału – ani muzyką, ani klimatem. W ogóle spójność nie jest mocną stroną Repulsive Conception, czego przykład mamy już na początku płyty, kiedy po ociężałym i całkiem sensownie zaaranżowanym „Dilation And Extraction” wchodzi niespecjalnie wyszukana napierdalanka w postaci „Grind Box”. Słychać, że zespół dysponuje już przyzwoitą techniką, ale brakuje mu pomysłów, jak ją odpowiednio wykorzystać, więc w utworach roi się od rozpieprzających struktury skrajności. Tak na dobrą sprawę mogę pochwalić Broken Hope jedynie za udane solówki (jedną, oczywiście najlepszą, dorzucił James Murphy) i wypracowanie zalążków własnego stylu i charakterystycznego brzmienia. Za wokale i brutalność również, ale i te dwa elementy nie czynią Repulsive Conception materiałem bardziej interesującym.
Płyta powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwalnie rosnąć – że tak pozwolę sobie sparafrazować powiedzenie Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Włosi postanowili poświęcić Spellbound. Niestety, muzycy Sadist najwyraźniej nie wzięli sobie tych słów do serca, bo ich ostatni krążek trzyma w napięciu jednorazowo – jak gumka w chińskich majtkach.
Muzycy Gorod od początku działalności pod tą nazwą przyzwyczaili nas do trzyletnich przerw między kolejnymi longami, więc fakt, że "A Maze Of Recycled Creeds" i "Æthra" dzieli właśnie taki okres nie jest niczym dziwnym – wszak to dość czasu, żeby dopracować materiał w najdrobniejszych szczegółach, nagrać go bez pośpiechu i później solidnie wypromować. Ten system całkiem przyzwoicie sprawdzał się przy wcześniejszych albumach, ale na okoliczność Æthra Francuzi postanowili zaszaleć i trochę go zmodyfikowali.
Zacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację
Za sprawą 


