Jeden z tzw. „wielkiej czwórki” Cogumelo Records, znanej z odkrycia Sepultury. A dlaczego „czwórka”? Ponieważ Chakal wraz z Holocausto, Mutilator oraz Sarcófago byli na legendarnym splicie „Warfare Noise”, który, jeśli nie znacie, powinniście szybko poznać. Ale przejdźmy do debiutu grupy.
Stylistycznie Chakal jest oceniany jako Thrash/Groove, co może i ma jakiś sens w przypadku ich późniejszych płyt, to omawiany album prezentuje zdecydowanie typowo brazylijski styl, który wszyscy znamy i kochamy, czyli konkretny, mięsisty, bardzo surowy Death/Thrash prawie jak „Morbid Visions”.
Pytanie, na ile znajdujące się w muzyce elementy Death Metalu są efektem budżetu, umiejętności, lub ich braku zostawmy bez odpowiedzi, gdyż mówimy o roku 1987, kiedy gatunki jeszcze się rozwijały i nie miały jednej nazwy (wielka szkoda, że określenie Necro Metal nie przetrwało próby czasu). Z uczciwości należy też wspomnieć o dość silnym wpływie pierwszych dokonań Kreator, zarówno pod względem ostrości gitar, jak i brzmienia perkusji.
W przypadku wokalu dość często są porównywania do Obituary (prawdopodobnie z powodu grobowego i ciężkiego ryku), ale moim, zresztą jedynym i słusznym zdaniem, Vladimir Korg zdecydowanie inspirował się Motorhead, gdyż posiada podobną, mocno przepitą chrypę (na nagraniach z koncertów zresztą widać jak pije Pingę przed śpiewem). Po tej płycie niestety Korg odszedł do The Mist (gdzie grał też Jairo Guedez, pierwszy poważny gitarzysta Sepultury), ale miał wrócić do macierzystej kapeli na początku XXI wieku.
Wśród utworów, które warto sprawdzić, zdecydowanie poleciłbym „Children Sacrifice”. Gdybym miał wydać składankę Top 10 Tip Top Death Metal Hits (z obowiązkowym uśmiechniętym słoneczkiem na okładce), to ten utwór znalazłby się obok „Immortal Rites”, „Eternal War” czy też „Troops of Doom”. Tak bardzo jest on dobry.
Bardzo znany i ceniony jest również ponad 7-minutowy track „Jason Lives” inspirowany wiadomo jakim filmem. Należy wspomnieć, że zespół miał ambicję tworzenia długich utworów i średnio piosenki na płycie mają koło 5 minut. Panowie nie zawsze potrafią należycie wypełnić ten czas, ale nadrabiają to autentycznością i siłą przekazu. Do niektórych kompozycji potrzeba czasu, aby się przekonać, większych jednak zastrzeżeń nie posiadam.
Podsumowując, dobry kawał historii i muzyki, zasługujący na ocenę 8/10. Jest to jeden z tych albumów, który pokazuje jak Thrash Metal transformował w Death.
CIEKAWOSTKI:ocena: 8/10
- Pinga – bardzo, BARDZO tania whiskey. Nie ma odpowiednika w Polsce. Popularna natomiast w Brazylii, tak jak u nas są popularne jabole i inne tanie wina. Zgadnijcie skąd się wzięła nazwa? Tak, bardzo szybko i mocno uderza w beret.
- Okładka oczywiście użyta bez pozwolenia właścicieli praw autorskich (w tym wypadku malarza). W późniejszych latach wytwórnia się wycwaniła i kazała malować plagiaty sztuk znanych malarzy, żeby już nie mieć problemów z prawami autorskimi.
- Vlad był pracownikiem Cogumelo Records i był osobą, która szukała tzw. nowych talentów dla wytwórni (taki tam A&R) i to właśnie on odkrył zarówno zespół Overdose, jak i Sepulturę, co później zaowocowało wydaniem splitu „Bestial Devastation / Seculo XX”.
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/chakalconnection
Po wieeelu latach prób, podstępów i przedziwnych kombinacji Kam Lee dopiął swego – zaśpiewał na płycie z logo Massacre. Chwila to wiekopomna, ale trudno stwierdzić, czy komukolwiek, poza samym Kamem, naprawdę potrzebna. Poprzednią płytę, nagraną lata temu i w całkowicie innym składzie, wciągnąłem bez problemu i ani razu nie przyłapałem się na domysłach „jakby to brzmiało z Lee za mikrofonem”. Teraz natomiast mogę słuchać Resurgence i zastanawiać się, jakby to brzmiało z muzyką Massacre…
Zwykło się określać ten zespół jako projekt poboczny Malevolent Creation. Gwoli ścisłości, w 1998 r. Kyle Symons nie był jeszcze wokalistą M.C., a Rob Barrett (który grał na
Rzadko kiedy się zdarza, żeby zespół z długim stażem, na tak późnym etapie kariery popełnił arcydzieło. Zwłaszcza, że Necrophobic ma już na swoim koncie co najmniej dwa legendarne albumy („Darkside” i „Nocturnal Silence”). Jak się im to udało? Szczegóły poniżej.
Szwajcarzy już na początku działalności jasno określili swoją grupę docelową: adresują muzykę przede wszystkim do fanów Fallujah, Necrophagist oraz Obscura. Ja ze swojej strony dorzuciłbym do tej wyliczanki jeszcze Arkaik, Beyond Creation i Augury. Te nazwy powinny w zupełności wystarczyć, żeby zorientować się, co i na jakim poziomie grają Virvum. Niewiadomą mogą pozostać co najwyżej proporcje składowych, a te są naprawdę ciekawe. Illuminance to oczywiście progresywny death metal, ale nie taki typowy, do jakiego jesteśmy od lat przyzwyczajeni, bo łączący kosmiczny klimat z dość mechaniczną pracą instrumentów.
Jest początek roku 1993. Wychodzi debiut Unanimated. Do ówczesnych fanów grupy zalicza się wtedy jeszcze nieznany frontman Opeth. W Szwecji wciąż króluje brzmienie gitar jak w Entombed. Dissection ma dopiero wydać swój pierwszy album pod koniec roku. At The Gates jeszcze nie gra w stylu, z którego miał być znany. A Black Metalowe hordy z Norwegii jeszcze się rozkręcały i miały dopiero wydać swoje klasyki.
Odious Mortem mieli dużo szczęścia, że ze swoim debiutem trafili akurat do Unique Leader Records, bo Amerykanie naówczas bardzo chętnie wyciągali z podziemia i promowali ponadprzeciętnie utalentowane kapele z nurtu brutal death, zwłaszcza takie, których ambicją było przesuwanie granic ekstremy. Wytwórnia zyskiwała uznanie, rosła w siłę i stawała się gwarantem jakości, a ludzie w ciemno kupowali płyty z jej logo, więc siłą rzeczy sporo egzemplarzy Devouring The Prophecy trafiło pod strzechy. Dopiero po głębszej analizie materiału niektórzy dochodzili do wniosku, że to już może być za dużo, że chłopaki przeginają.
Ciężkie jest życie fana obskurnego zespołu. Szukasz w internecie informacji o grupie i nic nie znajdujesz, poza tym, że lider popełnił samobójstwo od przedawkowania tabletek. Po latach się dowiadujesz, że data śmierci była błędna o 7 lat, jak zresztą prawdziwą przyczyną śmierci był zawał. A chcesz wiedzieć jak najwięcej, bo danego zespołu słuchasz non-stop, dzień w dzień. Tak jak ja dyskografii Mutilatora.
Hath zaistnieli w świadomości słuchaczy w 2015 roku za sprawą wydanej własnym sumptem epki „Hive”. Tamten materiał zwracał uwagę, bo był inny niż większość tego, co było na topie, miał też całkiem niezły potencjał, jednak żeby został on w pełni uwolniony, musiały upłynąć aż cztery lata. W międzyczasie zespół nabrał doświadczenia, rozwinął umiejętności techniczne, dorobił się własnego studia (!), a przede wszystkim utwierdził w słuszności obranego kierunku. Słabsze elementy – wyeliminowali, lepsze – uwypuklili, a ponad to dorzucili garść nowości, dzięki czemu udało im się stworzyć jeden z mocniejszych debiutów ostatnich lat.
Amerykanom wystarczyły zaledwie trzy lata, żeby drastycznie zmienić logo, skład, brzmienie i podejście do komponowania, skutkiem czego Imperium właściwe w niczym nie przypomina poprzedniej płyty. Drugi album The Kennedy Veil zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie bezkompromisowym napieprzaniem przed siebie, gęstymi strukturami i wyborną techniką. To było fajne i dobrze wchodziło, bo chłopaki nie silili się na jakąkolwiek oryginalność. To dlatego po pierwszych przesłuchaniach Imperium okazał się dla mnie dużym rozczarowaniem, które z biegiem czasu ewoluowało w… zwykłe rozczarowanie.


