A teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.
I gdy jak wiele innych zapomnianych legend wrócili, to wpierw się zastanawiałem, do jakiego gatunku będzie to powrót. I gdy singiel z 2011 r., zawierający ponownie nagrany „Decamerone” uspokoił wstępne obawy, to następnym etapem miał być pełny materiał. No i przyszło na to nieco poczekać, bo aż kolejne 9 lat. To i teraz pozostała ostatnia kwestia – czy było warto?
Album został wydany przez nieznaną mi wytwórnię Burning World Records i trochę się zastanawiałem, co to będzie. I choć opakowanie ubogie, to na szczęście zawartość jest jak najbardziej bogata. Żeby już dalej nie przedłużać, standardowo w swoim zwyczaju pocisnę z grubej rury, że jest to chyba najlepszy materiał zespołu.
Jeśli ktoś tak jak ja uwielbiał „Forever Scarlet Passion”, albo „Solar Lovers”, to (prawie) najnowszy album (grupa wydała ostatnio kolejną płytę w 2022) jest nie tylko kontynuacją tamtych wojaży sonicznych, ale również ich naturalnym rozwojem. Różnica jest jednak taka, że na The Secret Teachings nie ma wesołych/radośniejszych momentów. Wręcz przeciwnie, wiek chyba zrobił swoje, bo jest gorzko, ponuro i czasem boleśnie, choć zrobione z typową dla Celestial Season gracją i wdziękiem.
Nie brakuje również wiolonczeli, która ma również dużo do powiedzenia. Muzyka brzmi bardzo gorzko, tylko tak, jak może brzmieć gorycz wzbogacona o doświadczenie i wiek, tak szybko upływający i mijający. I choć grupa zawsze miała utwory rzędu 5 minut, tak tutaj zdarza się nierzadko sięgnąć od 6 do prawie 9 minut. Dla urozmaicenia mamy też kilka minutowych miniaturek, pełniących funkcję wprowadzenia do kolejnych części płyty.
I ponownie udało się zespołowi sięgnąć wyżyn, jeśli chodzi o połączenie ciężaru z ładunkiem emocjonalnym. Pojawia się piękny sequel do „Solar Child”, zwany jakże wymownie w kontekście do mroczniejszego klimatu, „Lunar Child”. Oprócz tego, zarówno „Long Forlorn Tears” jak i bardziej Death Metalowy „The Ourobouros” powinny zwrócić waszą uwagę. Tytuł najcięższego numeru jednak przypada na utrzymanego w mistycznym klimacie „Salt of the Earth”.
Do pełni szczęścia brakuje jeszcze upływu czasu, który by ostatecznie potwierdził, że mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju. Wierzę jednak, że za kilka lat będzie można śmiało mówić o dziele wartym pełnej dziesiątki. Zachowawczo jednak na dzień dzisiejszy dam prawie pełną ocenę.
ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason
inne płyty tego wykonawcy:
Season of Mist przynajmniej od dekady mają niezłego nosa do kapel grających techniczny/progresywny death metal i regularnie dają szansę zaistnienia nowym/nieznanym przedstawicielom tego stylu, dzięki czemu zgromadzili w swoim katalogu kilka naprawdę mocnych nazw, z którymi należy się liczyć. Niedawno do tego grona dołączyli Kanadyjczycy z Deviant Process, który zaliczyli już bardzo udany — i kompletnie zignorowany — debiut w barwach PRC Music. Nie wiem, na ile jest to przypadek, a na ile pomysł na siebie, ale podobnie jak w przypadku „Paroxysm” za niezbyt zachęcającą okładką płyty kryje się imponująca rozmachem muzyka.
Konkhra jest jednym z tych zespołów, które są lubiane przez publikę, ale niekoniecznie przez elitarnych recenzentów Metalu. Wynika to z faktu, że grupa reprezentuje tzw. uliczne granie, czyli w dużych ilościach oparte na Groove. Ja jestem gdzieś pośrodku – nie jestem snobem, aby nie docenić czegoś prostszego, ale też dana muzyka musi być wystarczająco ciekawa, abym nie przysnął z nudów.
W historii muzyki — i to zawężając ją tylko do metalu — jest wiele przykładów kapel, które pojawiły się we właściwym miejscu i o właściwym czasie, dzięki czemu miały istotny wkład w rozwój stylu/gatunku i zostały przez to zapamiętane. Z perspektyw czasu muszę stwierdzić, że Angelcorpse do nich niestety nie należy. O ile jeszcze z miejscem powstania (Kansas) panowie jako tako się wstrzelili, to z czasem w ogóle. Trafili bowiem na moment, gdy death metal na świecie dogorywał i nawet najwięksi jego przedstawiciele sprzedawali 5-10% tego, co jeszcze pięć lat wcześniej, a nowi co najwyżej gnili w głębokim podziemiu. W takich warunkach Amerykanie nie mogli w pełni rozwinąć skrzydeł, choć w moich oczach i tak udało im się zabłysnąć.
Naklejka na płycie zawiera wypowiedź pana z Cannibal Corpse, który bardzo sobie chwali recenzowany album. Nie jestem zaskoczony, gdyż przecież Aeon żywcem naśladuje Kanibali, choć nie tylko. Ale błędem byłoby nazywanie ich marną kalką, zwłaszcza że na przestrzeni lat udało im się skrystalizować własny, zadziorny charakter.
Napisanie o Echoes Of Death, że grają oldskulowy death metal — choć to najprawdziwsza prawda — byłoby oznaką ignorancji; to takie powierzchowne, nieprecyzyjne, niefachowe… Tak nie można. To inaczej – ci czterej młodzi Brazylijczycy grają jak Asphyx, choć nazwa jednoznacznie sugeruje nieco inne źródło ich inspiracji. Oni chcą być jak Asphyx, oni są Asphyx, chyba nawet bardziej niż Asphyx i Soulburn razem wzięci, bo mają o wiele mniej wpływów nie-Asphyx. Tym samym …In The Cemetery może stanowić doskonały zamiennik Asphyx dla wszystkich, którym po
Przyznaję bez bicia – nie doceniałem zespołu, a nawet wydawali mi się wręcz mało ciekawi. Ponadto ich tzw. „gimmick”, aby każda płyta zawierała w tytule słowo „rot” uważałem za słaby. Jak to zazwyczaj bywa w moim życiu – myliłem się śmiertelnie.
Parallels Of Infinite Torture, trzeci i jak dotąd ostatni etap Disgorge w ustanawianiu standardów dla brutalnego death metalu, jak na stosunkowo stary materiał brzmi zaskakująco świeżo i aktualnie. Z jednej strony wynika to z tego, że Amerykanie zawiesili tu poprzeczkę dla wszelkiej konkurencji (czy tam następców) naprawdę wysoko i tylko nielicznym z nich udało się wejść na podobny poziom, a z drugiej w trzy kwadranse właściwie wyczerpali temat, bo od premiery tego krążka niewiele kapel było w stanie dodać do tej formuły cokolwiek nowego.
Różnej maści selling out-y są kretynizmem, gdyż w większości przypadków prób przejścia na „mainstream” (jak np. Paradise Lost), muza wciąż jest zbyt ciężka i za mocna dla normalnego odbiorcy. Pewnych murów się nie przeskoczy i można sobie zrezygnować z growlingu, zacząć pisać o kochaniu ludzi, zamiast ich zabijaniu i zjadaniu, ale nic to nie da, jeśli nie jest się produktem od początku do końca stworzonym przez korporacje, a zabawa w muzykę alternatywną, staje się szybko alternatywą do zarabiania kasy. Ostatecznie zawodzi się starych fanów, a niekoniecznie zyskuje nowych.
Na dzień dzisiejszy (2022) jest to ostatnia płyta francuskiego Agressora, który jest wciąż aktywny, ale nie nagrywa niczego nowego, co też szanuję, bo lepiej nie robić na siłę, niż tworzyć popelinę co dwa lata, jak niektóre pierwszoligowe zespoły (*kaff kaff* Cannibal Corpse *kaff kaff*). A trzeba przyznać, że jest to bardziej projekt, robiony z pasji, niż zespół.


