Po przesłuchaniu „TheoROTical” nieco się przeprosiłem z tym zespołem. Ja wiem, że oni istnieli już od 1994 r. ze swoim demkiem „Engulf the Decrepitude”, ale jakoś tak trochę ich ignorowałem. Człowiek się uczy całe życie…
Poprzednia płyta była naprawdę szalona. Może nawet zbyt szalona, bo słychać, że zespół zapragnął być inteligentniejszym, że się tak wyrażę, i w wielu miejscach zaaplikować czegoś bardziej wyszukanego, aby nie wyjść jednomiarowo. Udało się zachować kwintesencję brzmienia i doceniam starania poszerzenia repertuaru o inne zagrywki, co podejrzewam nie było łatwe, bo ten styl ma swoje ograniczenia. Ale w efekcie utracił się ten koncertowy/żywy klimat kompozycji, mimo perfekcyjnej produkcji (proszę mi tego nie zmieniać!).
Nie, żeby brakowało typowo Punkowych riffów i mięsistego wpierdolu, ale mamy do czynienia z innym rodzajem przemocy, bardziej zimnym, bezwzględnym i metodycznym. Nie wszystko też porywa i się sprawdza na 100%. Ale tak w sumie, to czego tak naprawdę chcieć więcej? Mieszanka, którą proponuje Epitome jest pod wieloma względami tym, czego inne, pierwszoligowe grupy mi złośliwie odmawiają. Zwłaszcza takie combo jak „Infestation Of A Wormic Soul” + „Sic Transit Gloria Mundi” jest tym, co rozgrzewa moje gnijące serce. Muszę natomiast trochę zjechać niektóre tytuły, jak np. „Die! Motherfucker Die” – oh, really, you don’t say? Jak to bywa w Grindcore, jest i poczucie humoru, może niektórzy będą zrywać boki.
Pod wieloma względami Epitome przypomina mi późny etap Toxic Bonkers, czyli kolejny niedoceniony genialny zespół, który nigdy nic nie spierdolił i jednocześnie nigdy nie będzie należycie doceniony, bo jest zbyt słabo promowany. Mam nadzieję, że chociaż z waszej strony tego typu muza doczeka się odrobiny miłości.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic
inne płyty tego wykonawcy:
Ten pochodzący z Północnej Dakoty zespół to jakiś ewenement na tle innych, pojawiających się jak grzyby po deszczu kapel mielących death metal w starym stylu. Nie chodzi mi w tym miejscu o muzykę — która w zasadzie niczym nie zaskakuje — a o ich dotychczasowy dorobek. W przeciwieństwie do większości „konkurencji”, Maul nie wyskoczyli znikąd, od razu z materiałem na pełny album. Amerykanie w ciągu pięciu lat działalności natrzaskali sporo pomniejszych wydawnictw — demówek, epek, splitów, a nawet koncertówkę — i dopiero po takim czasie zdecydowali się na debiut z prawdziwego zdarzenia.
Mystic Circle mają opinię wiejskich głupków w środowisku, ale w przeciwieństwie do innych „wieśniaków” (tak, czasami tak patrzę na ciebie Belphegorze), nie umieją grać za dobrze. A mimo to, z uporem maniaka grają. Wydawać by się mogło, że po 2006 r. (ostatni album), dadzą sobie wreszcie spokój i nie będą klecić kolejnych gniotów, a tu proszę, przypomnieli o sobie… i… hmmm… Zaraz…
Pierwsze wzmianki o pomyśle na trylogię Lewiatanów zwyczajnie zignorowałem – uznałem, że to plotki, że przywidzenia, że coś mi się w głowie popierdoliło, bo tego by już było zbyt wiele, nawet dla zdeklarowanych fanów zespołu. No i tyle z tych moich urojeń, że właśnie piszę o części drugiej, której zawartość tak się ma do zapowiedzi, że to zasługuje na typowy polski stand-up z gęstym chujowaniem. Leviathan II w zamyśle miał być materiałem mrocznym, ciężkim i melancholijnym, a jest… landrynką z paskudną okładką.
Darkthrone to legenda. To oczywiste jak śnieg w Norwegii. Dwaj Skandynawowie dawno już opuścili wszelkie ramy gatunkowe pozwalając sobie na niczym nieskrępowaną twórczość i wystawiają obrazowego „faka” każdemu, komu się to nie podoba. I chwała im za to. Takie poczynania tylko potęgują zainteresowanie każdym kolejnym albumem od czasów „The Underground Resistance”, gdyż osobiście okres romansu z punkiem podczas 3-ech poprzedzających podany wyżej album nie interesuje mnie mówiąc krótko. Doceniam jednak tę kontrowersyjną, ale patrząc przez pryzmat czasu, udaną próbę wyjścia poza ramy black metalu.
Niemieccy Death/Thrasherzy (czasem bardziej Thrash niż Death) od niemal zawsze są sami sobie sterem, okrętem, żeglarzem, a nawet kotwicą. Wydawali swoje mało ciekawe krążki na własny koszt, aczkolwiek umieli sobie załatwić topową dystrybucję (np. NUCLEAR BLAST). Sęk w tym, że byli bardzo mierni i słabi. Parafrazując Prof. Miodka, byli wręcz „nudni stylistycznie”!
Co jakiś czas dochodzę do punktu krytycznego, kiedy już rzygam graniem pod Incantation, a wtedy pojawia się nowa płyta Corpsessed i nagle cudownie mi przechodzi. W przypadku Succumb To Rot było to o tyle łatwiejsze, że Finowie wyraźnie ograniczyli wpływy zespołu na „I”, a ich miejsce wypełnili głównie patentami zaczerpniętymi z klasycznego okresu Morbid Angel. Dzięki takiej stylistycznej mini-wolcie Finowie zabrzmieli intensywniej, ich muzyka zyskała inny feeling i chyba stała się łatwiejsza w odbiorze.
Słuchając całej dyskografii Łodzian pod rząd jest zauważalna pewna prawidłowość, choć bardziej pasowałoby określenie „pogłębiająca się schizofrenia muzyczna”. I album ten, diametralnie inny od debiutu, jest nie tylko początkiem owej dźwiękowej choroby psychicznej, której następne etapy miały znaleźć swą logiczną ewolucję na kolejnych krążkach formacji, ale również jednym z lepszych przykładów ambitnego, acz przyswajalnego Death Metalu z ciągotkami Symfoniczno-Tech-Prog-Fusion – określenia, które jednocześnie nie są w stanie oddać w pełni treści tego dzieła.
Byłem przekonany, że tak spektakularne wydawnictwo jak „Infernus Sinfonica MMXIX” musi mieć jakieś głębsze znaczenie, a najbardziej do tej hipotezy pasowało mi podsumowanie i zamknięcie pewnego rozdziału w historii Septicflesh. Wiecie, moment przełomowy, po którym nastąpią wielkie zmiany i zespół zaproponuje coś nowego, świeżego i zaskakującego. Błąd, na Modern Primitive mamy do czynienia jedynie z rozwinięciem dotychczasowego stylu, w dodatku na tyle subtelnym, że mógłbym w tym miejscu wkleić połowę recki
Gwoli wprowadzenia, Nervecell jako swoją siedzibę podaje Zjednoczone Emiraty Arabskie, aczkolwiek członkowie tam sobie pochodzą z Jordanu, Libanu i jeszcze jakiegoś innego zadupia arabskiego (nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać).


