Dzisiaj postaram się bez lania wody. Słuchając tego zespołu o adekwatnej nazwie, zauważyłem, że mało się o nich mówi w necie, więc postanowiłem to naprawić. Ich tag z pewnością odstrasza – Melodic Black/Viking/Death Metal (o ja pierdziu). Brrrr, aż mi cierpko i się wzdrygam.
W rzeczywistości, jest to typowo niemiecki Heavy Metal, tyle że bez lukru i pudru. I choć riffy są lekko festyniarskie, to nigdy tak jak u Amon Amarth. Jest to wręcz anty-szwedzka szkoła grania melodii, mimo iż również inspirowana Iron Maiden. Nie porównywałbym też tego do ich rodaków Suidakry, gdyż zamiast ciągłej napaści zmieniających się rzygliwych „leadów”, dostajemy skromne, wyważone ale charakterne motywy, przez co tracki gładko idą jeden za drugim.
Wokale naprzemiennie growlują i skrzeczą, stąd też pewnie przynależność do Black/Death. Obscurity nie idzie granie szybko i lepiej się czują wśród umiarkowanych temp, a wszelkie blasty brzmią „leśnie”, jak za pierwszej fali Made in Norway. Fajnym przykładem jest „Blutmondzeit”, z akustycznym outro. Produkcja jest „obskurna” (czyli w zgodzie z nazwą grupy) i trzeba podkręcić gałkę głośności, bo ma się wrażenie, jakby grali zza ściany. Wyjątkowo też nie zamierzam wymieniać faworytów (proszę nie skakać z radości), bo na dobrą sprawę każdy z numerów jest świetnie zrobiony i bez wstydu może reprezentować całość.
Jest to też moja pierwsza i ostatnia recka tej formacji, gdyż nie ma specjalnego sensu opisywanie ich całej dyskografii*, jako że wszelkie komplementy i pochwały, które bym dał innej płycie, byłyby takie same jak tutaj. I nie jest to ani wada, ani krytyka – jeśli słucham czyjejś dyskografii bez ziewania, to coś musi być na rzeczy, nawet jeśli mój mózg nie jest w stanie wymyślić soczystych przymiotników do oddania cnót i zalet. Jest to wciągające granie, ale niewymagające. Dlatego też może nie gada się o tym za wiele. Chcę natomiast oddać sprawiedliwość zespołowi, bo bardzo mi się to podoba co robią.
*Aczkolwiek może powinienem, bo jak tak sobie słucham ich nowszych dokonań – „Streitmacht” i „Skogarmaors”, to jeszcze bardziej kocham ten zespół. Są to też lepsze płyty. Pytanie tylko, czy będzie mi się chciało pisać o rzeczach oczywistych…
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/obscuritybergischland
Hour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.
Zespół, którego chciałoby się nazwać wielkim wygranym, bo nie tylko udało im się wrócić po dekadach przerw i trudności, ale również zaliczyli na przestrzeni owych lat progres, gdyby nie jeden mały szkopuł. Ale zacznijmy od początku.
Powrót Phlebotomized, choć nie spektakularny, mógł się podobać, bo przyniósł ze sobą muzykę, której odpowiedników próżno było szukać na współczesnej scenie; była czymś zupełnie innym. Na pewno nie świeżym i nowatorskim, ale intrygującym – może nawet swego rodzaju guilty pleasure. Na ostatniej epce zespół wyraźnie się poprawił: zrezygnował ze skrajności i dziwnych eksperymentów, pozbył się skrzypiec i w rezultacie ujednolicił muzykę stylistycznie. Było dobrze, a zapowiadało się, że będzie jeszcze lepiej. A tu zonk – na Clouds Of Confusion Holendrzy nie podjęli ani jednej próby, żeby urwać mi dupę.
Przeglądając sobie katalogi płytowe poszczególnych sklepów, bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem re-edycję Procreate the Petrifactions – ta estońska formacja przecierała szlaki na swoim ogródku i robiła to na naprawdę wysokim poziomie, co jest wręcz kuriozalne, jak się poczyta o tym, jakie mieli problemy choćby z kupieniem sprzętu, nie mówiąc już o samodzielnym wyprodukowaniu płyty i innych problemach post-komunistycznego kraju. Efekt końcowy mógłby przyćmić wiele ekip pierwszoligowych, jak choćby Internal Bleeding, którzy też sami sobie zrobili krążek i brzmieniowo wyszła z tego kupa. Dołączone demko jako bonus też bije na głowę wiele szwedzkich, amerykańskich i tym podobnych wysrywów zalewających rynek „re-edycji”. Widocznie trzeba coś naprawdę kochać, jeśli chce się stworzyć coś wielkiego. Ale to taka moja mała dygresją.
Ja to jeszcze umiarkowanie kurwowałem na kierunek, który Fallujah obrali na
Jak to się mawia, do trzech razy sztuka. Zwieńczeniem poszukiwań poprzez metodę prób i błędów jest oto ten klasyk, o którym śmiało można powiedzieć, że wychował następne pokolenia fanów Death Metalu, co było zresztą widoczne w latach boomu na Slam/Death Metal w latach 2007-2013.
Był taki okres, 15-20 lat temu, kiedy najlepszym (albo najprostszym) patentem, żeby załapać się w szeregi Unique Leader Records, było granie jak Deeds Of Flesh, bo nic tak nie łechce ego muzyka-właściciela wytwórni jak zapatrzeni w niego liczni naśladowcy. Taka polityka wydawcy sprawiła, że na kontrakt załapali się m.in. Arkaik, Beheaded, Decrepit Birth, Severed Savior oraz bohaterowie tej recenzji, którzy w tym gronie zrobili bodaj najmniejszą karierę, ale i tak trafili ze swoją muzyką tam, gdzie trzeba.
Vomitory to z pewnością dość szeroko znany zespół powstały w złotych latach death metalu i nie trzeba go specjalnie przedstawiać. Chyba jedynie jako ciekawostkę można powiedzieć, że to jeden z nielicznych zespołów szwedzkich gdzie swoich paluchów NIE maczał Rogga Johansson, hehe. Na debiut „Raped in Their Own Blood” przyszło im czekać, aż do 1996 roku, a ów był z konkretnym kopem w jaja. Przez ponad 20 lat grania chłopaki trzymali co najmniej solidny poziom. W 2013 zakończyli działalność, aby w 2018 wrócić na scenę. Od tego momentu musieliśmy uzbroić się w cierpliwość na kolejny album i oto w 2023 roku doczekaliśmy się wydawnictwa spod szyldu Metal Blade Records. Zatem, czy najnowsze dzieło All Heads Are Gonna Roll będzie tak naładowane, że tytułowe głowy się potoczą? Zobaczmy!
Po raz kolejny wygrzebałem dla was starych weteranów, którzy mają skromną dyskografię i są nieco niezauważeni. Myślę, że to dobrze, że nie są masowo rozchwytywani, bo dzięki temu mogę nieco przyszpanować znajomością czegoś obskurniejszego, ale nie schodzącego poniżej klasy C.


