Norwegia pod względem metalowym raczej nie kojarzy się z death metalem. Towarem eksportowym bez wątpienia jest jego mroczniejszy brat zwany black metalem. Niemniej jednak istnieje zespół, który absolutnie nie ma czego się wstydzić w dziedzinie metalu śmierci. Blood Red Throne to obecnie klasa światowa. Mimo iż powstali ledwo przed 2000 rokiem swoją pracą zaskarbili sobie serca fanów death metalu. Chłopaki nie mają kompleksu mniejszości względem potęg z sąsiedniej Szwecji czy sceny zza Wielkiej Kałuży.
Mutant przedstawił nam ich poprzednie dzieło „Imperial Congregation”. Bardzo dobrze ocenione i nie bez powodu. Oczywiście po szczegóły odsyłam do recenzji, gdyż ja skupię się na najnowszym albumie Nonagon czyli… wielokątowi (a dokładniej to 9-kątowi). Wydany 3 lata po „Imperialu” ukaże nam nie tylko nowe utwory, ale także nowego wokalistę. Norweg Sindre Wathne Johnsen zastąpi tutaj wieloletniego piewcę "Bolta".
Przechodząc do technicznych kwestii. Album, niczym 9-kąt, zawiera 9 utworów zmieszczonych w niemal 43 minutach, jest zatem czego słuchać. Poszczególne kawałki trwają niemal tyle samo (ponad 4 minuty). Jedynie ostatni trwa ponad 6, co trochę niepokoi… Ale po kolei! Pytanie czy warto poświęcać te niemal 3 kwadranse? Posłuchajmy i przekonajmy się.
Otwierający „Epitaph Inscribed” przedstawi nam wizję albumu, po której albo złapiemy haczyk albo odpłyniemy w siną dal. Oczekiwania, nie powiem, aby były małe, ale względem Blood Red Throne chyba to nie grzech? Niemniej jednak, utwór nie spowodował u mnie wylotu z bamboszów ani nie poparzył. Miałem to nieprzyjemne uczucie, że już to gdzieś… ba, wszędzie gdzieś słyszałem. Szczególnie wokal zaczynał nieco przerażać. Jak to określił Mutant „nienaganny acz wykonany perfekcyjnie growl” zastąpiony został pewną mieszanką. Sindre serwuje nam zarówno przyzwoity growl (choć nie tak mocny jak poprzednik) jak i niestety coś, co kojarzy się od razu z jakimś metalcorem czy deathcorem, czyli krzyk, pisk czy jak to zwał. Te elementy wprowadzone tutaj zapewne dla urozmaicenia wokalnego niestety mnie nie kupują. Najzwyczajniej w świecie ten drugi wokal z pewnością pokazuje jak elastyczny potrafi być Norweg, lecz w tym przypadku wyrzuca słuchacza z fajnie zbudowanego growlem utworu. Dlatego jak kogoś będzie to w diabły (albo anioły) denerwowało, to przykro mi poinformować, że to za bardzo się nie zmieni. Pocieszającym jest fakt, że ogólnie 60-65% utworów wokalista jednak ciśnie growlem. Przesłuchując album, strasznie trudno wyróżnić któryś z utworów. Chyba nieco negatywnie wpadł mi w ucho siódmy kawałek „Split Tongue Sermon”, kojarzący się w szybszych partiach z Decapitated i nieszczęsnym „Carnival is Forever” (a to nie jest komplement). Mocne zwolnienia zaś (zapewne dla przeciwwagi) z milionem innych zespołów, gdzie wokal przypomina świnkę (bo jest wolno i musi być mocno). Nonagon wyskoczy (albo zaskoczy) nam z melodyjnymi wstawkami, jak choćby w „Blade Eulogy”. Trochę to dziwne, gdy nagle w głośnikach słyszysz In Flames, po czym następuje normalne napierdalanie. Nie rozumiem zabiegu. Jest najprościej mówiąc z dupy. Nic nie wznosi, a jedynie zakłóca strukturę całości. Czy zamykający 9-kąt „Fleshrend” czymś się wyróżnia? Czymś zaskoczy? Chyba jedynie tym, że po 3 minutach w sumie to chciałem, aby się już skończył. Słowo o produkcji, bo to bardzo dobra jakość. Instrumenty brzmią i buczą i tutaj nic zarzucić się nie da.
Podsumowując: Nonagon mnie rozczarował. Po świetnych „Fit to Kill” i „Imperial Congregation” wpadł tutaj w generyczność. Ot jest, ale jakby nie było, to by nikt nic nie stracił.
ocena: 5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BloodRedThroneOfficial
inne płyty tego wykonawcy:
Czy Mangled kiedykolwiek mieli zadatki, żeby trafić ze swoją twórczością do kanonu death metalu? No… jakby się tak dobrze zastanowić, to… nie. Wprawdzie Holendrzy zaczynali odpowiednio wcześnie i dorobili się paru pomniejszych wydawnictw, jednak żadne z nich nie prezentowało na tyle wysokiego poziomu — nie mówiąc już o oryginalności — by porwać za sobą tłumy. Także wydany prawie dwa lata po nagraniu debiut nie wzbudził wielkiej sensacji – z jednej strony był dość solidny, a z drugiej mocno przestarzały i nie mógł się równać z tym, co już nadchodziło. O ironio, prawdziwy rozgłos zespół zyskał dopiero dzięki partycypacji w tributach dla Morbid Angel i Cannibal Corpse.
W Listenable Records swego czasu mieli niezłego nosa do młodych i utalentowanych grup, które pod jej skrzydłami całkiem ładnie się rozwijały. Wszystko oczywiście do czasu, bo gdy taka młoda i utalentowana kapela zyskiwała na rozpoznawalności, szybko padała łupem którejś z dużo większych i bogatszych wytwórni. I w tym momencie zwykle zaczynał się dramat – zbyt długie umowy i coraz to gorsze płyty. Wydawać by się mogło, że Aborted byli zbyt undergroundowi, żeby tak po prostu dać się złamać kilku ojrasom więcej, ale jednak. Po przejściu do Century Media Belgowie zaliczyli zatrważający spadek formy.
Powrót Ceremony do czynnego uprawiania death metalu ucieszył wielu fanów ich debiutu, choć oczywiście nie obyło się bez pytań typu „po jaką cholerę?” I tu pojawia się mały zgrzyt. Według oficjalnej/płynącej z wytwórni wersji Holendrów tak bardzo wzruszyło gorące przyjęcie wznowienia
Muzycy Tomb Mold od początku istnienia grupy narzucili sobie zabójcze tempo, dzięki czemu w krótkim czasie dorobili się niezłej rozpoznawalności i aż trzech longów. Każda z tych płyt była trochę inna i brzmiała inaczej, ale dość logicznie wynikała z poprzedniej – rozwijała twórczo wcześniejsze wątki i wprowadzała kilka nowych. Kanadyjczycy w naturalny sposób doskonalili umiejętności techniczne oraz kompozytorskie w ramach klasycznie pojętego death metalu, więc z grubsza było wiadomo, czego można się po nich w przyszłości spodziewać… Tymczasem na wydanym znienacka The Enduring Spirit prawie w niczym nie przypominają zespołu, który odpowiada za poprzednie krążki.
Tego… w sumie jestem pod wrażeniem, że przy tak długich przerwach między płytami i tak poważnych zmianach składu Holendrzy zachowują jakąkolwiek spójność/ciągłość stylu. Kto wie, może Patrick i Niels są na tyle silnymi osobowościami, że potrafią każdemu narzucić swoją wizję zespołu, choćby i wcześniej terminował w Korpiklaani. Jeśli w moich przypuszczeniach jest choć odrobina prawdy, to z nowymi gitarniakami i perkusistą im się udało – na tajemniczo zatytułowanym Prostitute Disfigurement od początku słychać, że to Prostitute Disfigurement, co jak mi się wydaje, jest główną zaletą tego materiału.
No proszę, Cannibal Corpse na starość nagrali album trudny w odbiorze. Hmm… no może nie do końca… Raczej album, do którego trudno się jednoznacznie ustosunkować… Chyba… W każdym razie chodzi mi o to, że Chaos Horrific, przynajmniej przy pierwszym kontakcie, ma ten sam problem co „Gore Obsessed”,
Po tym jak Severe Torture zostali liderami krajowego death metalu i zyskali uznanie na świecie, nie mogli tak po prostu spocząć na laurach, rozmyślając tylko o tym, jacy to są sławni, zajebiści i lepsi od innych. To by nie przeszło, nie przy coraz liczniejszej i wygłodniałej sukcesów konkurencji, że wspomnę o Disavowed, Pyaemia, Prostitute Disfigurement czy Mangled. Nic więc dziwnego, że Holendrzy dość szybko ruszyli z pracami nad kolejnym krążkiem, który został wydany dwa lata po gorąco przyjętym debiucie. No i cóż, swoją klasę potwierdzili, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Misanthropic Carnage to po prostu więcej tego samego.
A teraz dzieciaczki, czas na coś z zupełnie innej beczki – Gatki Freddy’ego Kruegera. Przyznaję, że początkowo zdarzało mi się odczytywać ich nazwę jako FUK, co pewnie było zamierzone. Grupa gra niemodny Crossover/Thrash, który mi chwilami przypomina Hirax (zwłaszcza wokalnie, choć wokaliście Larry’emu bardzo daleko jest do umiejętności Katona), ALE zdarza się krwisty growling, a i szorstkość riffów potrafi się otrzeć o Death/Thrash, więc nie odchodzimy aż tak kompletnie odlegle od głównej tematyki na blogu.
Possessed na 


