Pięć lat oczekiwania na nowy album Gojira wypełniały mi rozmaite zapowiedzi, spośród których szczególny nacisk położono na te — a przynajmniej ja to właśnie na nich najbardziej się skupiłem — o powrocie do stylistyki znanej z „The Way Of All Flesh”, więc jako wielbiciel tamtego krążka byłem podjarany, że znowu będzie ciężko, technicznie i stosunkowo brutalnie. Tymczasem pierwsze upublicznione single, abstrahując od ich poziomu, nie miały z takim graniem nic wspólnego. A zatem kłamali, oszusty jedne? Nooo nie. Nie do końca, bo w paru (dosłownie) ostatnich utworach takie nawiązania istotnie się pojawiają, ale wydaje mi się, że ich głównym zadaniem jest zainteresowanie/utrzymanie zainteresowania fanów tego bardziej ekstremalnego oblicza kapeli.
Czy się to komuś podoba czy nie, Fortitude to w ogromnej części bezpośrednia i dość bezpieczna kontynuacja poprzedniej płyty wraz z niemal wszystkimi jej zaletami i niektórymi wadami, lecz pozbawiona eksperymentów, zauważalnych nowinek i świeżości tamtego materiału. Trochę to mało jak na pięcioletnią przerwę, czyż nie? Tym bardziej, że „Magma” była dla Gojira pewnym przełomem – zespół pokazał się światu z zaskakująco przystępnej/łagodnej strony i to chwyciło, bo trafił do wielu odbiorców spoza metalowych kręgów. Teraz Francuzi przede wszystkim starają się wykorzystać komercyjny potencjał i często-gęsto powielają znane i sprawdzone patenty, ale na szczęście dla siebie czynią to na tyle rozsądnie i z umiarem, że Fortitude jako całość broni się całkiem nieźle i — jak to piszą w anonsach — zyskuje przy bliższym poznaniu.
Album charakteryzuje się bardziej wyrównanym poziomem utworów niż „Magma” i słucha się go nieco łatwiej (czyli bez totalnych zgrzytów), co jednak nie oznacza, że wszystkie kawałki są równie udane. Jak na moje ucho niektóre fragmenty są zbyt rozwlekłe (w „Hold On”, „New Found”, „The Trails”), inne niepotrzebne (jak tytułowy, będący „mruczankowym” wstępem do mruczanki w „The Chant”) i w rezultacie w muzykę wkrada się za dużo monotonii. Ponadto odnoszę wrażenie, że w paru miejscach ideologia staje się dla Gojira ważniejsza niż same dźwięki, na czym traci wyrazistość utworów. Przeciwwagą dla pojawiających się zmiękczeń i przynudzania jest zestaw numerów zajebiście chwytliwych („Born For One Thing” i „Another World”) oraz mocnych i dynamicznych (jak „Into The Storm”, „Grind” czy „Sphinx”) – to właśnie dzięki nim przez 52 minuty Fortitude brnie się z dużą przyjemnością i naprawdę szkoda, że takich kompozycji nie znalazło się tu więcej. Po stronie plusów warto również wymienić zróżnicowane wokale. Mimo iż Joe coraz częściej stosuje czyste zaśpiewy, to są one na tyle urozmaicone i pewnie wykonane, że zupełnie nie przeszkadzają.
Chociaż pod pewnymi względami Fortitude jest płytą lepszą i bardziej spójną od poprzedniej, wydaje mi się, że to jednak „Magma” będzie częściej wspominana po latach jako materiał, który wniósł do dorobku Gojira coś nowego i niespodziewanego. Opisywany album to po prostu kolejna pozycja w ich dyskografii. Solidna, to fakt, ale bez szału.
ocena: 8/10
demoe
oficjalna strona: www.gojira-music.com
inne płyty tego wykonawcy:
„Ale to już było i nie wróci więcej”… Nic z tych rzeczy – to powraca wciąż i wciąż, a ja powoli mam już tego dość. Na Exitivm — obowiązkowo nagranym w całkowicie nowym składzie — Patrick Mameli po raz kolejny próbuje w muzyce nawiązać do wielkości
Nazwa tego brazylijsko-fińskiego projektu budzi nieprzyjemne skojarzenia z jakimś tęczowym deathcore’owym syfem, jednak zdjęcia chłopaków i pierwsze sekundy „Eyes Of Deception" rozwiewają wszelkie wątpliwości. 3rd War Collapse całkiem sprawnie nawalają bezpośredni i dość brutalny death metal w amerykańskim stylu, ale — i to jest bardzo ciekawe i poniekąd odświeżające — w takiej no… niderlandzkiej odmianie. Tak podany materiał wchodzi gładko, więc należy się cieszyć, że zespół zdecydował się go ujawnić już po… 5 latach od nagrania.
Za sprawą Pyramids Of Damnation Aborted Fetus weszli na nowy poziom brutalności i sprawili, żeby odbiorcom kolana uginały się jeszcze przed pierwszym odpaleniem płyty. Nie widzę opcji, kiedy osoba zaznajomiona z twórczością zespołu widząc na wyświetlaczu 15 utworów w 65 minut nie stęknie z niemocy na myśl o konfrontacji z takim potworem. Co z tego, że Rosjanie nagrali swój najbardziej ambitny, urozmaicony i zaskakujący materiał, skoro już w połowie (opcja optymistyczna) duża część słuchaczy powie sobie – „dość!”?
Włosi wyjątkowo wysoko zawiesili sobie poprzeczkę na
Succumb był jednym z bardziej wyczekiwanych przeze mnie tegorocznych krążków, toteż nastawiłem się na coś wyjątkowego i w sumie coś wyjątkowego dostałem, choć chyba niedokładnie o to mi chodziło. Liczyłem na rozwinięcie formuły z „The Approaching Roar” – na większy rozmach, wyrazistość utworów i odrobinę wyrafinowania; że muzycy Altarage dorzucą do tej stylistyki coś od siebie, w końcu to już ich czwarty album. Tymczasem Baskowie podeszli to tematu zupełnie inaczej i stworzyli ponad godzinę gęstego i średnio czytelnego hałasu, w którym przede wszystkim rządzą skrajności i brak kompromisów. Czy to dobrze – tego nie wiem, bo płyta sprawia trochę kłopotów, niemniej jednak to na pewno nie jest kiepski materiał.
Amerykanie z The Beast Of Nod swoim debiutem sprzed trzech lat narobili w pewnych kręgach sporego zamieszania, choć tak naprawdę nie wybiegali zbytnio ponad to, co z powodzeniem robią kapele z The Artisan Era, a wyróżniać ich mógł co najwyżej rozbudowany koncept sci-fi w tekstach. Minęło trochę czasu, zespół baaardzo wyraźnie rozwinął się technicznie i kompozytorsko i dlatego Multiversal początkowo może… odpychać. Jestem w stanie to zrozumieć i myślę, że wcale nie jest to powód do wstydu, więc jeśli dla kogoś synonimem „na bogato” jest zestaw powiększony w maku, to może sobie bez żalu odpuścić ten krążek.
Trzecia płyta w dorobku Thoren to materiał, któremu nie poświęcę zbyt dużo miejsca i to wcale nie dlatego, że trwa zaledwie 26 minut. Problemem nie jest również jego jakaś wyjątkowa kupiastość, bo kupą sensu stricto nie jest. W przypadku Gwarth II rozchodzi się o to, jak niewiele zawartość krążka ma wspólnego z celami, jakie postawił przed sobą zespół. Amerykanie wymyślili sobie, że muzyka na tym wydawnictwie będzie szalona, skomplikowana, niesamowicie urozmaicona i zaskakująca (tylko przez grzeczność nie wspomnę, do kogo chcą być porównywani), a jest – po prostu boleśnie nijaka.
Zdążyliśmy już niestety przywyknąć do tego, że Wielkie Zespoły lubią w jakiś czas po premierze płyty wydać tzw. materiał „uzupełniający”, będący w istocie odpadami z sesji longpleja. Carcass nie są tu żadnym chlubnym wyjątkiem. W chwilę po nieudanym
Hmm… może to i niespecjalnie true-oldskulowa postawa, ale jakoś nie wypatrywałem następcy 


