Ominous Ruin to jedni z wieeelu przedstawicieli technicznego death metalu z Kalifornii, a ich debiutancki Amidst Voices That Echo In Stone przynosi trzy kwadranse dokładnie takiej muzyki, jakiej można (należy!) się spodziewać po zespołach z zachodniego wybrzeża USA. Nie da się ukryć, że tamtejsze kapele wypracowały sobie bardzo charakterystyczne patenty na granie i trzymają się ich na tyle kurczowo, że swoje pochodzenie zdradzają po kilku sekundach odsłuchu. Z Ominous Ruin jest podobnie, chociaż akurat sam zespół ma na ten temat nieco inne zdanie. Stąd też zanim przejdę do opisu moich wrażeń, pierwej odniosę się do tego, co chłopaki sami mają o sobie do powiedzenia.
Po pierwsze i chyba najważniejsze, Amidst Voices That Echo In Stone rzekomo ma być powiewem świeżego powietrza na scenie technicznego death metalu. [miejsce, żeby się pobrechtać] Tego… Gają tak, jak się gra w Kalifornii, a wpływy Deeds Of Flesh, Odious Mortem, Severed Savior, Arkaik, Continuum, Inanimate Existence, Decrepit Birth czy bardziej egzotycznego Spawn Of Possession są w ich muzyce wszechobecne. Niezależnie od górnolotnych deklaracji, Ominous Ruin w żaden sposób nie próbują rewolucjonizować tego stylu ani też wprowadzać do niego czegoś od siebie. Przynajmniej ja nie usłyszałem na krążku niczego, czego bym nie znał z twórczości wieeelu innych kapel. Po drugie, Amerykanom uroiło się, że wokale Adama Rosado są wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju. [miejsce, żeby się pobrechtać, znowu] Cóż, wokale jak wokale. Wiochy nie ma, ale żeby od razu miały zwracać uwagę czymś szczególnym? No nie, nieee… Poza tym trochę dziwne wydaje mi się częste podkreślanie przez zespół, że korzystają z 8-stunowych gitar i 6-strunowego basu – jakby nie byli przekonani, że to wszystko słychać na płycie. I prawdę mówiąc – tych dodatkowych strun właśnie nie słychać, bo ogólnie Ominous Ruin nie zapędzają się zbytnio w niższe rejestry i raczej stronią od djentu. Co do basu – ten po prostu bywa obecny; to absolutnie nie ta intensywność co u Beyond Creation czy Obscura.
Jak łatwo wywnioskować z powyższego akapitu, Amidst Voices That Echo In Stone nie ma w zasadzie nic wspólnego z oryginalnością czy nowatorstwem. Ale to akurat nie stanowi dla mnie problemu, bo to naprawdę bardzo dobry i znakomicie zagrany materiał. Ominous Ruin w niczym nie ustępują bardziej znanym kolegom – tak jeśli chodzi o umiejętności techniczno-kompozytorskie (sesyjnie za garami zasiadł znany z Fallujah Andrew Baird), poziom brutalności, jak i produkcję albumu. Dziesięć lat zbierania doświadczeń zaowocowało w pełni przekonującymi utworami, spośród których każdy wyróżnia się jakimiś ciekawymi zagrywkami i naprawdę dużą dynamiką – jest szybko, efektownie i bez popadania w progresję. Napisałbym, że nie ma tu miejsca na przestoje, ale niestety do paru kawałków doklejono nawet po kilkadziesiąt sekund „nica” (zwłaszcza w numerze tytułowym), więc całość nieco straciła na płynności.
Amidst Voices That Echo In Stone mogę śmiało polecić wielbicielom wszystkich wymienionych na początku kapel – znajdą tu dokładnie to, co lubią. Krążek nie zawiedzie także fanów szeroko pojętego nowoczesnego death metalu z Ameryki (szczególnie tego z Willowtip i złotego okresu Unique Leader) – Ominous Ruin grzeją, że mucha nie siada. A jak siada, to zaraz zdycha.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OminousRuin
inne płyty tego wykonawcy:
Gdyby złośliwie uznać, że na
Ika Johannesson i Jon Jefferson Klingberg podjęli się ambitnej próby opisania historii i fenomenu szwedzkiego metalu i za to na pewno należą im się pochwały, ale… dokonali tego na niewielu ponad 300 stronach, co jak na tak rozległy temat jest dość skromną objętością. Siłą rzeczy autorzy Krew ogień śmierć całe zagadnienie potraktowali powierzchownie, bez wchodzenia w szczegóły (zwłaszcza tam, gdzie to najbardziej wskazane), a skupili się raczej na tych zjawiskach, które mają szansę zainteresować ludzi spoza metalowych kręgów: skandalach i sensacjach. Stąd też poziom książki jest nierówny, bo obok naprawdę ciekawych rozdziałów z wartościowymi informacjami pojawiają się i takie, które wyglądają jak wycięte z drugiej strony jakiegoś tabloidu tudzież gazetki szkolnej.
Nie znam debiutu tego zespołu, ale już wydana trzy lata temu „dwójka” zwróciła moją uwagę specyficzną okładką i takim nie do końca oczywistym podejściem do death metalowej materii. Z jednej strony było to granie brudne i pierwotne, z drugiej zaś Finowie wzbogacili je paroma dość ambitnymi rozwiązaniami, które na pierwszy rzut ucha niekoniecznie pasowały do całości, a sprawdziły się całkiem nieźle. Po kilkudziesięciu sesjach z „Mercurial Passages” mogę śmiało stwierdzić, że wraz z upływem czasu muzyka Ghastly nabiera kolorów, wyrazistości i rozwija się w naprawdę ciekawym kierunku.
Obstrukcja bardzo! Aż ośmiu lat potrzebowali muzycy Grave Miasma, żeby wreszcie wydusić z siebie następcę gorąco przyjętego debiutu. I chociaż w międzyczasie „jakieś coś” się u nich działo — epka i zmiany w składzie — to można było mieć pewne obawy, co do kreatywności i przyszłości zespołu. Jednocześnie, niezależnie od wszystkiego, niebezpiecznie rosły wymagania w stosunku do ewentualnego następcy „Odori Sepulcrorum”, bo na tamtym albumie Anglicy zawiesili sobie poprzeczkę naprawdę wysoko, więc każdy fan obleśnego death metalu chciałby więcej takiego grania. Tylko może podanego trochę inaczej…
Szwedzi zaczynali przygodę z muzyką jako Degial Of Embos, który to pogrzebali po zaledwie dwóch demówkach, by chwilę później wystartować od początku, już jako Degial. Trudno stwierdzić, co też się z chłopakami działo w tak zwanym międzyczasie, ale wywarło to na nich niezatarte wrażenie, bo zamienili trampki i niebieskie jeansy na skóry, łańcuchy i pasy amunicyjne. A w muzyce, no cóż… Death’s Striking Wings rozpoczyna się dość typowo i niewinnie, więc w pierwszych chwilach można posądzić chłopaków wyłącznie o fascynacje rodakami z Dissection, Sacramentum czy Necrophobic, ale z minuty na minutę materiał staje się coraz mniej oczywisty i nabiera fajnej wyrazistości.
Pięć lat oczekiwania na nowy album Gojira wypełniały mi rozmaite zapowiedzi, spośród których szczególny nacisk położono na te — a przynajmniej ja to właśnie na nich najbardziej się skupiłem — o powrocie do stylistyki znanej z
„Ale to już było i nie wróci więcej”… Nic z tych rzeczy – to powraca wciąż i wciąż, a ja powoli mam już tego dość. Na Exitivm — obowiązkowo nagranym w całkowicie nowym składzie — Patrick Mameli po raz kolejny próbuje w muzyce nawiązać do wielkości
Nazwa tego brazylijsko-fińskiego projektu budzi nieprzyjemne skojarzenia z jakimś tęczowym deathcore’owym syfem, jednak zdjęcia chłopaków i pierwsze sekundy „Eyes Of Deception" rozwiewają wszelkie wątpliwości. 3rd War Collapse całkiem sprawnie nawalają bezpośredni i dość brutalny death metal w amerykańskim stylu, ale — i to jest bardzo ciekawe i poniekąd odświeżające — w takiej no… niderlandzkiej odmianie. Tak podany materiał wchodzi gładko, więc należy się cieszyć, że zespół zdecydował się go ujawnić już po… 5 latach od nagrania.
Za sprawą Pyramids Of Damnation Aborted Fetus weszli na nowy poziom brutalności i sprawili, żeby odbiorcom kolana uginały się jeszcze przed pierwszym odpaleniem płyty. Nie widzę opcji, kiedy osoba zaznajomiona z twórczością zespołu widząc na wyświetlaczu 15 utworów w 65 minut nie stęknie z niemocy na myśl o konfrontacji z takim potworem. Co z tego, że Rosjanie nagrali swój najbardziej ambitny, urozmaicony i zaskakujący materiał, skoro już w połowie (opcja optymistyczna) duża część słuchaczy powie sobie – „dość!”?


