W przypadku zmartwychwstania takiego zespołu jak Sadist ciężko było uwierzyć w zapewnienia muzyków o powrocie do korzeni, bo „Crust” i „Lego” obrzydziły większość fanów do tego stopnia, że ze spokojem patrzyli jak później zespół zdychał. Wiem, bo sam byłem jednym z nich. Ale oto argument, żeby przynajmniej niektórym się odmieniło… Sadist jest miksem starego i nowego, czyli połączeniem muzy w stylu dwóch pierwszych, znakomitych przecież płyt z pierwiastkami bardziej współczesnymi, które w tym przypadku ograniczają się szczęśliwie tylko do brzmienia i produkcji. Daje to bardzo udany materiał, który fani „Above The Light” i „Tribe” łykną bez popitki za pierwszym razem, bo zawiera wszystko to, co w Sadist najlepsze: świetną technikę, przyzwoity ładunek agresji, wrzaskliwe wokale (bardziej niż w przeszłości), progresywne odloty, liczne orientalne motywy, nietypowe dla gatunku melodie, wyróżniający się bas i oryginalne klawiszowe ozdobniki. Oprócz tego jeszcze nigdy w muzyce Włochów nie było tak zakręconej i gęsto nawalającej perkusji. Partie Alessio są naprawdę mistrzowskie i wraz z mocno pracującym basem tworzą wyborną sekcję. Jest jeszcze coś, co drastycznie załamało się wiele lat temu – doskonały klimat! Pojawia się już przy „Jagriti” (tak, egzotycznie brzmiące tytuły też powróciły) i nie zanika do ostatnich taktów odgrzanego/odświeżonego „Sadist”. Klimatycznego — a zarazem niepedalskiego — death metalu ostatnio jak na lekarstwo, konkurencja na tym poletku jest niewielka, więc Włosi z miejsca wskoczyli na tron mistrzów gatunku i wiele wskazuje na to, że dupy stamtąd nie ruszą. Jedyne zastrzeżenia mam do brzmienia, bo — jak już wspomniałem — jest nowoczesne, czyli cyfrowe i z lekka odhumanizowane, a moim zdaniem dużo lepiej sprawdziłby się tutaj bardziej ciepły, żywy sound. Poza tym szczególikiem jest super. Muzycy Sadist stworzyli wyborny album, który — na upartego i po wyzbyciu się sentymentu do starych płyt — można nawet uznać najlepszym w ich dyskografii. Fani nie powinni w ogóle zastanawiać się nad kupnem, radocha gwarantowana!
ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it
inne płyty tego wykonawcy:
Po upływie 4 lat od nagrania rewelacyjnego
Dzięki takim płytom jak Chronic Corpora Infest człowiek zaczyna doceniać rozbudowane introsy! Czemu? Bo przebrnąć przez niemal 45 minut takiego grania w stanie „czystym” byłoby cholernie ciężko. Zresztą sami powiedzcie, czy średnio brzmiący, dziki jak skurwysyn gore-grind-death w takiej dawce to już nie jest przesada? Gdyby nie te wszystkie pojebane sample, to te „utwory” byłoby nie do przetrawienia (też mi się żart udał…), zwłaszcza że niektóre wykraczają nawet poza 6 minut. Szalony łomot uprawiany przez Disgorge może robić wrażenie, bo Meksykanie nie cofają się przed niczym w krzewieniu najbardziej zwyrodniałego wypierdu. Płyta jest utrzymana w duchu starego Carcass, tylko poziom brudu i ohydy został podniesiony do kwadratu. Przez większość czasu utrzymują zdecydowane tempa (w których czują się zdecydowanie najlepiej), a gdy przychodzi do wyhamowania, to uderzają wyjątkowo mulącym syfem, udowadniając że radzą sobie także przy zwolnionych obrotach. Niezależnie jednak od stosowanych prędkości, Disgorge z każdą chwilą wylewają na słuchacza wiadra wnętrzności i płynów ustrojowych. Efekt mogłoby spotęgować lepsze, bardziej ostre brzmienie, ale to osiągnęli dopiero na
Grający na poziomie zespół z Rosji to już dzisiaj prawie nic zaskakującego, więc bez zdziwienia przyjąłem do wiadomości fakt, że Neverending War są nieźli. Pozytywne wrażenie pogłębia się, jeśli dokładniej przyjrzymy się temu, co i jak chłopaki grają. Na Muted mamy do czynienia z mixem nowoczesnego technicznego death metalu (powiedzmy w typie Beneath The Massacre) z czymś na kształt pozbawionego cioterskiej strony metalcore’a, a więc muzyką, która normalnego fana death metalu zanudzi i wkurwi w dwie minuty. No i pierwszy numer jest właśnie takim typowym połączeniem stężonego napieprzania ze świdrującymi gitarami. Nie pojmuję, czemu tak wtórny kawałek zapodali na początek, bo coś takiego skutecznie odstrasza, ale jeśli już zaciśniemy zęby i mężnie przetrwamy te dwie i pół minuty, to otworzy się przed nami całkiem niegłupia płytka. Neverending War technicznie zapewne nie dorastają swoim idolom do pięt, ale oleju w głowach mają jakby więcej. Rosjanie postarali się o kilka niewymagających burzy mózgów elementów, które w banalnie prosty sposób czynią ich zespół bardziej wyrazistym i ciekawszym niż pół miliona podobnych. Wśród tych dodatkowych składników wskazać można na obecność solówek (mało ich, ale to zawsze coś – słychać, że kolesie lubią Necrophagist), rozsądne ograniczenie totalnego napierdolu (stać ich nawet na numery pozbawione blastów!) i dość dużą jak na tę niszę melodyjność materiału. Jak widać – brak w tym głębszej filozofii, jednak wszystko to sprawia, że poszczególne kawałki nie zlewają się po chamsku ze sobą i słucha się ich lepiej. No i spójności tu więcej niż np. u takiego The Faceless. Neverending War to debiutanci i momentami za dużo jeszcze u nich oklepanych patentów, ale jeśli tylko konsekwentnie pójdą tą drogą, poprawią co trzeba, to jest szansa, że się kiedyś ładnie wyrobią. Na pewno opłaci się popracować nad mocniejszymi wokalizami, bo na razie broni się jedynie growl, a wrzaski i jakieś core’owe okrzyki mogą nieco irytować. Nie zaszkodzi też lepsze brzmienie. Podobnie jak twórczość innych przedstawicieli tego nurtu, Muted nie nadaje się do słuchania na okrągło, ale warto od czasu do czasu do tego albumu wrócić, a to już powód, żeby spojrzeć na Neverending War przychylniejszym okiem.
Stare powiedzenie mówiące, że przemoc rodzi przemoc sprawdza się w 100%, czego dowodem jest Enemy Of God. Kreatorowi udało się utrzymać bardzo wysoki poziom z „Violent Revolution”. Ten album jest równie agresywny i naładowany przemocą jak poprzednik. „Czysty brutalny thrash! Tony szybkiego zapieprzania, chore solówki, konkretne riffowanie…” – tak Mille Petrozza opisywał Enemy Of God. Już pierwszy, tytułowy utwór jest tego potwierdzeniem: niesamowicie jadowity, szybki, agresywny i brutalny thrash metal z miażdżącymi solówkami, kąsającymi riffami i jak zawsze bardzo mocnym wokalem Mille. W kolejnych dwóch utworach: „Impossible Brutality” i „Suicide Terrorist” agresja narasta jeszcze bardziej, co szczególnie słychać w refrenie „Suicide…”. Lepiej nie trzymajcie ostrych narzędzi w ręku, ponieważ olbrzymia dawka przemocy zawarta w tym refrenie jest gwarancją poważnego samookaleczenia. Numerem 4 jest buntowniczy „World Anarchy" – to jest prawdziwe wyznanie nienawiści. Tej nienawiści i graniczącej z obłędem agresji jest na Enemy Of God naprawdę dużo, ale trzeba koniecznie wspomnieć o kilku może trochę „spokojniejszych” utworach tj. „Voices Of The Dead”, „Dying Race Apocalypse”, czy „Under A Total Blackened Sky”. W nich zespół postawił na melodyjność. Melodie wspaniale oddają uczucie niepokoju, smutku a także złości. „Under A Total Blackened Sky” posiada dodatkowo kapitalny refren, którego nie da się nie wykrzyczeć. Zresztą, przy jakim utworze z tej płyty emocje nie biorą góry? Nie ma takich! Jak macie okazję posłuchajcie refrenu np. „Murder Fantasies”, a przy drugim odsłuchu będziecie już deklamować morderczą deklarację. Dla mnie jest to naprawdę jedna z najlepszych thrash’owych płyt i nr 2 w dyskografii Kreator. Polecam!!!
Po przygodzie z Nibelungami i Moorcockiem, austriacki duet Summoning powrócił do swojego ulubionego uniwersum – tolkienowskiego Śródziemia. Powrócił w wielkim stylu, bo klimat „ciemnej strony Tolkiena” promieniuje z albumu potężnymi dawkami. I bez wątpienia jest w tym spora zasługa jednego kawałka: „Mirdautas Vras"”. Chciałbym, byście mnie dobrze zrozumieli – nie chodzi mi o to, że pozostałym kawałkom brakuje klimatu, nie, mam na myśli raczej fakt, że wraz z nagraniem „Mirdautas Vras” Summoning osiągnął swoje apogeum. W tylko tym jednym utworze skupiły się wszystkie najlepsze pomysły, jakie pojawiły się i przewinęły przez głowy muzyków od początku ich działalności. Po latach eksperymentów i eksplorowania nowych dziedzin, udało im się nagrać utwór wzorcowy, będący kwintesencją ich muzyki i muzycznej samoświadomości. Trudno jest mi wyobrazić sobie, by byli w stanie nagrać coś, co przyćmiłoby jego mistrzostwo (choć znając ich talent nie jest to wykluczone). Melodia, rytm, nastrój, nawet brzmienie języka – wszystko w tym utworze odnalazło swój ewolucyjny kres i każda, choćby najdrobniejsza, zmiana mogłaby pomniejszyć jego wielkość i znaczenie. „Mirdautas Vras” stał się punktem odniesienia dla gatunku i wyznacznikiem jego cech szczególnych. Nieprzypadkowo wspomniałem także o brzmieniu języka, bowiem do napisania tekstu posłużono się tolkienowską „czarną mową” – językiem bardzo szorstkim, agresywnym i dzikim. W ten sposób wokale nabrały odpowiedniej ekspresji i stały się kolejną częścią układanki, której mogło brakować we wcześniejszych produkcjach. Kolejnym drobiazgiem, elementem, który (w końcu) został porządnie przemyślany, jest właściwe rozplanowanie muzyki i momentów ciszy. I tak ze wszystkim, każdy element został doprowadzony do perfekcji. Na tle tego utworu pozostałe wydają się niekompletne, niepełne. Mając jednak do czynienia z dziełem absolutnym, wszystko wydaje się bledsze i płytsze, choć ani blade ani płytkie nie jest. I tak właśnie jest z Oath Bound, gdzie wielkość jednego utworu dokonała sabotażu na pozostałych. Aż chce się powiedzieć: więcej takich sabotaży!
Oddech Wymarłych Światów to najprawdopodobniej najbardziej cenione przez rodzimych metalowców dzieło KATa. Sam mam innego faworyta, ale byłbym hipokrytą, gdybym próbował umniejszać tej płycie cokolwiek z jej naturalnej zajebistości. Ten rewelacyjny album to dokładnie 39 minut, a wypełnia je siedem doskonałych, agresywnych, zróżnicowanych, stosunkowo oryginalnych, brutalnych, chwytliwych i ogólnie poniewierających thrash’owych wałków, które błyskawiczne wkuwa się na blachę.
Kto by przypuszczał, że Rise To Tuin będzie ostatnim dokonaniem Holendrów? Tym bardziej, że ich powrót był bardzo, bardzo udany, a Rise To Tuin utwierdził wszystkich, że tych 4 Panów nie powróciło dla samej idei, tylko po to, aby wszystkim zbić dupska. A zbili je równo! Gorefest na swym ostatnim longu zaatakował swoich fanów kompletnie niespodziewaną bronią. Nikt chyba nie spodziewał się, że ta płyta będzie aż tak brutalna, tak ciężka i tak surowa. Ja, jako długoletni fan zespołu, powiem, że nawet przez myśl mi to nie przeszło! Rise To Ruin pod względem brutalności plasuje się tuż obok
Zapowiada się bardzo ciekawy rok, pod względem muzycznym oczywiście. Mam na myśli — po pierwsze — kolejny koncert Blindów w Polsce, a po drugie – nowy album studyjny tychże. O koncert jestem spokojny, bo byłem w Płocku, widziałem to na własne oczy, słyszałem na własne uszy i wiem, że rządzą Blindzi niepodzielnie. O płytę powodów do obaw też nie ma, choć może być niejakim zaskoczeniem w tym sensie, że ciężko dziś odgadnąć kierunek, w którym poszli muzycy po A Twist In The Myth. A był krążek nielichą niespodzianką. O co więc chodzi? Ano chodzi o to, że A Twist In The Myth zszedł z obranego gdzieś koło 


