17 maja 2011

Sinister – Creative Killings [2001]

Sinister - Creative Killings recenzja reviewPierwsza płyta z Rachel (wcześniej w Occult) w składzie wywołała sporo kontrowersji wśród miłośników Sinister, z obowiązkowymi oskarżeniami o danie dupy i wymię(t)kanie. Czy słusznie? Ano nie, bo w muzyce próżno szukać nawet najmniejszych znamion najdrobniejszej rewolucji, a wokalne różnice nie są kolosalne. Wprawdzie ukochana Aada ma głos słabszy niż Mike czy Eric, ale wygląda od nich trochę lepiej i z powodzeniem — już głosem — przebija wielu bardziej doświadczonych krzykaczy-facetów, ot choćby wiecznie stękającego Ambasadora Metalu z Polski. Creative Killings różni od poprzednika głównie brzmienie (bez szału, ale spoko, choć dla niektórych może być zbyt syntetyczne) oraz zdecydowanie mniejsza dawka chwytliwości. Kawałki są utrzymane na niezłym, równym poziomie, a mocniej wyróżniają się w zasadzie tylko dwa. Pierwszym jest „Moralistic Suffering” z fajnymi, przyjemnie kombinowanymi riffami i zadowalającym tempem – gdyby takich numerów było więcej, to ocena poszłaby w górę, a i wrażenia podczas słuchania byłyby lepsze. Drugim jest… cover Possessed „Storm In My Mind”, który wypadł zaskakująco dobrze, bo nie dość, że Holendrzy nie zjebali początkowej solówki, to udało się im nawet zachować odpowiedni klimat. To tyle, reszta wypada trochę zbyt jednolicie, żeby na pochwały zasłużyć. Na Creative Killings nie znajdziecie wielu przebłysków, bo to bardziej solidna rzemieślnicza robota, ale nic się strasznego nie stanie, gdy krążek czasem trafi na tackę odtwarzacza.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 maja 2011

Dystrophic – Dystrophic [2010]

Dystrophic - Dystrophic recenzja reviewWprawdzie to tylko EP-ka, ale trwająca więcej niż kwadrans (niewiele więcej, ale zawsze), czyli nieźle zważywszy na standardy gatunku. A gatunek jest nielichy, bo to czystej postaci „extreme guitar wanking brutal technical death metal/grind”, czyli jazda dla wszelkiej maści fanów Origin, Brain Drill, Beneath the Massacre czy innych Viraemii, żeby się odnieść do kapel już opisanych (w większości). Jeśli więc czujecie niedosyt łomotu i macie niekończącą się chrapkę na więcej dopierdalających — niczym kotłowy w Luxtorpedzie — blastów, wywracających flaki wokali i świdrujących uszy masturbacji gitarowych, to trafiliście pod dobry adres. I choć nic z tego, co usłyszycie nie wyda wam się specjalnie odkrywcze, to zawiedzeni nie będziecie, bo w ramach gatunku poruszają się panowie Amerykanie całkiem sprawnie. Powiedziałbym nawet, że sporo patentów wyda wam się żywcem przerżniętych z wyżej wspomnianych, ale — tak między nami — cóż nowego można w taki niszowym gatunku wykminić. Generalnie rzecz ujmując, w warstwie kompozycyjnej otrzymujemy porcję mięcha porządnej jakości – żaden frykas, ale przyjemnie wpada w ucho i nie nuży. Trochę bladziej wypada obycie w rzemiośle, a realizacja przypomina wyeksploatowanego pirata-kuternogę. Zarzuty w stronę wykorzystania instrumentarium są dwojakie, po pierwsze brakuje basu (ale to też sprawa słabej realizacji), a po drugie – gitary, mimo iż szybkie i połamane, to jednak trochę za schematyczne, za łatwe i z rzadka tylko dojebujące solidnym kręciołkiem. A w tym bagienku to zarzut dość wielkiego kalibru. Jeśli zaś idzie o realizację, to in minus należy potraktować ustawienie brzmienia pod wokale i gary. Kompletny brak głębi i ciężaru objawia się nieistnieniem basu i kartonowym brzmieniem werbli i centralek. Bezapelacyjnie do poprawy. Mimo tych wszystkich niedociągnięć, debiut można uznać za udany. Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście. Prawie.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Dystrophic

podobne płyty:

Udostępnij:

11 maja 2011

Farmakon – A Warm Glimpse [2003]

Farmakon - A Warm Glimpse recenzja reviewLubicie miksy gatunkowe? Jeśli tak — a nie mam w tym momencie na myśli alkoholu — to niewykluczone, iż debiut Finów was zainteresuje. No bo co my tu mamy – europejską odmianę death metylu… eee… metalu charakterystycznego dla szwedzkiej sceny (ale nie tej „ponadmelodyjnej”), obficie polaną progresywnym sosem wpływów jazzu i funky. Całkiem dużo tu technicznego grania, mieszania akcentów, wybiegów w klimatyczne rejony, ponadto często i gęsto pojawiają się czyste wokale. Upraszczając (bardzo, naprawdę baaardzo, i na siłę) sprawę, można by porównać chłopaków do panienek z Opeth. Tylko w przypadku Farmakon ten eklektyzm (o przecież znacznie szerszych podstawach) wypada spójnie i bardzo naturalnie, podczas gdy Szwedzi — w moim mniemaniu (i na szczęście nie tylko moim) — katują nużącym schematem pitoląco-groźnego przekładańca, w sam raz dla smutnych/mrocznych dziewczynek i chłopców, którzy postanowili poszukać łomotu poza bluźnierczym Linkin Park (i tym samym zwiększyć swoje szanse u smutnych/mrocznych dziewczynek). Żeby nie zamotać – Farmakon prezentują niekiedy zbliżone rejony, tylko znacznie lepiej im to wychodzi. Udowadniają przy tym, że można stworzyć zróżnicowaną pod względem nastroju, tempa i użytych środków muzykę, która będzie daleka od kiczu i sztucznego/rozdmuchanego patosu. Jedyna większa wada albumu i główny element do poprawienia to barwa czystego głosu wykorzystywana w tych najbardziej „męskich” zaśpiewach – bywa, że może krew w żyłach zmrozić, i to w ten niefajny sposób. Przy okazji wokali warto wspomnieć jeszcze jedną rzecz – ich zróżnicowanie przywodzi na myśl martwy już Edge Of Sanity (czyli znowu Szwecja…). Niektóre spokojne fragmenty (chociażby z „Stretching Into Me”, „Flowgrasp”) — oprócz tego, że miejscami podchodzą pod Atheist — potrafią swą delikatnością (tak!) powalić na kolana już na przestrzeni dwóch taktów. Żeby nie było za cienko, chłopaki potrafią też mocniej uderzyć, o czym najlepiej może świadczyć „Same”. Jak więc sami widzicie – na nudę narzekać nie można. Płyta oryginalna, niebanalna, bardzo ciekawa i zdecydowanie mająca to „coś”.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

8 maja 2011

Morgoth – Odium [1993]

Morgoth - Odium recenzja okładka review coverObecnie, gdy masa zespołów pręży zwieracze w pogoni za nie wiadomo jaką awangardą i nowatorstwem, kurz zapomnienia zdaje się przykrywać bardzo ciekawą płytę Odium niemieckiego Morgoth. A tak się właśnie składa, że to oni byli jednymi z prekursorów śmiałego wykorzystywania sampli, itp. dziwactw w metalu. Ot po prostu, panowie kiedyś stwierdzili, że nie chce im się grać w kółko tego samego, więc tu i ówdzie dorzucili odrobinę industrialnego hałasu i włala. Powstał dzięki temu krążek bardzo odważny i oryginalny jak na swoje czasy, a tym bardziej pochodzenie zespołu. Pod pewnymi względami można Odium porównać do „Spheres”. Nie jest co prawda tak techniczny i pokręcony jak dzieło Pestilence, ale atmosfera dziwności i mechaniczny sound wyróżnia oba te albumy. Podobnie jak zdecydowane wykraczanie poza granice death metalu. Żeby nie zamącić, tudzież zniechęcić, muszę nadmienić, że wszystko jednak opiera się na metalu, i to takim w średnich tempach (sporo tu rytmicznego ładowania – np. świetne „Resistance” czy „Under The Surface”), tylko od czasu do czasu zespół wyskoczy z bardziej walcowatym fragmentem (początek/środek „Drowning Sun” miażdży!). Ale to nie wszystko, bowiem Morgoth upchnęli w muzyce zaskakująco dużo wyciszeń i akustycznych wstawek, które… są jednym z większych atutów Odium. Dobrze widzicie – to właśnie spokojne momenty odpowiadają w dużym stopniu za klimat albumu — który swoją drogą musi przypaść do gustu wielbicielom sajensfikszyn i horrorów — tchnący chłodem, przygnębiający i poniekąd przerażający. Mnie szczególnie powala ciche wejście przesterowanej gitary w 4:53 „Golden Age” – coś pięknego i ciary na plecach! A co się dzieje w numerze tytułowym… sprawdźcie sami, hehehe. Bardzo dobrze prezentują się histeryczne wokale Marc’a Grewe, są jeszcze mocniejsze i wyraźniejsze niż na poprzednich produkcjach, no i też dokładają się do klimatu. Świetny krążek, chyba najlepszy w karierze Morgoth, choć ortodoksom raczej nie podejdzie.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 maja 2011

Aurora Borealis – Timeline: The Beginning And End Of Everything [2011]

Aurora Borealis - Timeline: The Beginning And End Of Everything recenzja okładka review coverAmerykańskie trio proponuje nam kolejną dawkę super rzemieślniczego death metalu na zajebiście równym (nie mylić z zajebistym!) poziomie, którą każdy fan tamtejszej sceny wciągnie bez problemu jak zapach napalmu o poranku. Pojawia się jednak pytanie, czy taki człek w ogóle będzie łaknął wzmożonego kontaktu z, co tu ukrywać, bardzo zwyczajnym i przewidywalnym graniem. Timeline: The Beginning And End Of Everything spełnia właściwie wszelkie wymogi klasowej death’owej napierduchy: zróżnicowane tempa z przewagą tych naprawdę szybkich (to, że Mark Green nie jest wyjątkowo znany, nie oznacza, że nie potrafi dojebać w zestaw), gęsto chodzące centralki, jadące przede wszystkim tremolem gitary, ostre solówki, odrobina melodii, sporo czadu… Dołóżcie do tego techniczną nienaganność (nienaganność, nie szpanerstwo!), optymalną długość kawałków i dobrą, ale też dość typową produkcję. Jedynie blackowy wokal odstaje od standardów, a zarazem stanowi najsłabszy punkt albumu, bo zupełnie nie pasuje do takiej muzyki. Z wyjątkiem tego szczegółu, mamy do czynienia ze standardowym amerykańskim dopieprzaniem podanym przez doświadczonych muzyków, którym do artystów daleko. Aurora Borealis ze swoim graniem lokują się gdzieś pomiędzy średniakami Malevolent Creation, Vile i tymi nie-genialnymi tworami Monstrosity. Przy tym nie robią niczego, żeby się wzbić ponad tą wypracowaną przez lata średnią, bo koncept w tekstach to jednak trochę za mało. Na płycie nie ma ani czego zjebać, ani tym bardziej przed czym paść na kolana, ale na upartego mogę wyróżnić „Crucible Of Creation”, „Tearing Holes In The Fabric Of Time” i „The Rebirth” jako te najbardziej robiące kawałki, choć uczciwie zaznaczam – od pozostałych zbytnio (jeśli w ogóle) nie odbiegają. Cóż, kariery z tą muzą Amerykanie już raczej nie zrobią, tym bardziej, że nie zrobili jej także, gdy posiadali pewne „selling pointy” – czyli poprzednich sławnych perkmanów. Mimo wszystko, dla maniaków Timeline: The Beginning And End Of Everything to rzecz godna uwagi.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.auroraborealis.org

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2011

God Dethroned – Bloody Blasphemy [1999]

God Dethroned - Bloody Blasphemy recenzja reviewOwoce wieloletniej kariery God Dethroned zawsze były co najmniej dobre, parę razy trafiły się i znakomite, zresztą do dziś holenderska ekipa radzi sobie niezwykle sprawnie, nawet pomimo braku znaczącej promocji ze strony wytwórni. Nie zmienia to faktu, że pozycja najmocniejszego punktu ich dyskografii — opisywanego Bloody Blasphemy — wydaje się niezagrożona. Na trzeciej płycie tej kapeli po prostu wszystko się zgadza, a proporcje między najważniejszymi elementami — ostrą młócką i zajebistymi melodiami — są kapitalnie wyważone. Trzon muzyki stanowi świetnie brzmiący, dynamiczny i brutalny death metal z lekkim blackowym sznytem: agresywny wokal, szybkie blasty, porządna motoryka (Slayer!), dobre solówki, cholernie zaczepne riffy, a wszystko to cacy pod względem technicznym. Do tego od czasu do czasu pojawia się jakiś urozmaicający krwawą jatkę miękki patent (co na szczęście nie wpływa znacząco na ogólną brutalność): czyste chórki, babskie zawodzenie, klawisz, pianinko – a wszystko w rozsądnych, czyli niewielkich, dawkach. Słucha się tego lepiej niż wybornie, bo muza jest wyrazista, zwykle pruje w odpowiednim (bo szybkim) tempie, melodie miło łechcą uszy, a prostej konstrukcji teksty są w sam raz, żeby wydzierać ryja razem z Henrim. W takiej atmosferce czas z płytą (39 albo 45 minut – zależnie od wersji, na tej drugiej jest rimejk kawałka tytułowego z debiutu) mija niepostrzeżenie. Bloody Blasphemy zawiera niemal same mocno koncertowe przeboje, które po brzegi wyładowane są energią i chwytliwością. Przypuszczam, że każdy fan Holendrów, wskazując swoje ulubione szlagiery, wybierze przynajmniej jeden spośród „Serpent King”, „Nocturnal”, „The Execution Protocol' (to mój główny typ), „Boiling Blood”, „A View Of Ages”, „Under The Golden Wings Of Death” (ten też), „Firebreath”, „Bloody Blasphemy” (i ten!)… Wyjątek jest tylko jeden – „Soul Capture 1562”, który na hiciora jest po prostu za długi, zbyt epicki i rozbudowany, a którego podniosłość dodatkowo sprytnie zwiększono, wrzucając go w środek albumu między konkretne petardy. Jeśli z jakichś względów nie znacie tej płyty, to radzę migiem nadrobić to niedopatrzenie, bo to, obok dokonań Altar i Sinister, jeden z lepszych wytworów holenderskiej sceny końca XX wieku.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

29 kwietnia 2011

Gama Bomb – Tales From The Grave In Space [2009]

Gama Bomb - Tales From The Grave In Space recenzja reviewKlasyczny thrash zagrany podług najlepszych wzorców zawartych na starych płytach Metallicy, Exodus czy Forbidden. Praktycznie każdy element Tales From The Grave In Space świadczy o tym, że twórcy tej płyty spędzili duuużo czasu na kombinowaniu, jak najlepiej wstrzelić się w kanony amerykańskiej odnogi gatunku. Jeśli o to chodzi, to nawet osiągnęli sukces, bo w zasadzie wszystko się tu zgadza – tempa, riffowanie, wokale, solówki, brzmienie… Nie zgadza się za to sztywność tej muzyki – album jest niczym innym, a nieruchawym zlepkiem bardziej lub jeszcze bardziej wytartych schematów i klisz. Owszem, chłopaki mają umiejętności, ale wyobraźni, swobody kompozytorskiej czy pazura już za grosz. Mnie to zalatuje sztucznością i graniem na siłę – z linijką i kalkulatorem w ręku. To wrażenie pogłębiają zdjęcia zespołu – ładnie rozczesani, uśmiechnięci, w lśniących nowością katanach i tak poprawnie thrash’owi, że ciągnie na wymioty. Samą muzykę do pewnego stopnia da się zaakceptować, bo choć nie wykracza ponad „ujdzie w tłoku”, to przynajmniej nie przeszkadza i łatwo o niej zapomnieć. Co innego wokale – Philly Byrne skupia w sobie chyba wszelkie możliwe rodzaje irytujących zaśpiewów, z dobijającymi piskami i wyciem włącznie. Zgaduję w ciemno, że za takie popisy podczas koncertów nie raz zebrał w łeb pustą butelką. Już to mi w zupełności wystarcza, by raz na zawsze uczciwie olać zespół Gama Bomb. Gdyby chociaż panowie muzykanci niektóre braki nadrabiali energetycznością, ewentualnie chwytliwością materiału. Nic z tych rzeczy – półgodzinna płyta, a nudzi i męczy.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gamabomb
Udostępnij:

26 kwietnia 2011

Vital Remains – Dechristianize [2003]

Vital Remains - Dechristianize recenzja reviewJak łatwo wywnioskować po ocenie, piąty album Vital Remains uważam za mocarną i absolutnie wyjątkową pozycję. Założę się, że macie podobnie. Nie ma w tym wszakże nic dziwnego, bowiem Dechristianize to wybitny death’owy akt, a zarazem kolejny przykład doskonałych możliwości tego zespołu, czy raczej jego filarów w osobach Tonyego Lazaro i Dave’a Suzuki. Płyta powstała w zmienionym już któryś raz składzie: poprzedniego wokalistę zastąpił sam Diabeł pod nieświętą postacią Glena „śmierć chrześcijanom” Bentona. Przyznaję, że byłem pełen obaw właśnie w związku z wokalnym obliczem Vital Remains, bo to, co lider Deicide odstawił na kiepskich — delikatnie rzecz ujmując — „Insineratehymn” i „In Torment In Hell”, w ogóle do mnie nie przemawia. I tu następuje niezłe zaskoczenie, bo odwalił kawał naprawdę wyśmienitej roboty, wyśpiewując liryki Dave’a (świetne swoją drogą) maksymalnie nienawistnie i z pełnym oddaniem sprawie. Co więcej, są to jedne z lepszych partii w jego bezbożnej karierze! O samej muzyce bardzo ciężko pisać, bowiem nie jest to coś, co puszcza się w tle i słucha jednym uchem podczas przepychania kibla. Muzyka na Dechristianize stanowi dowód prawdziwego rozwoju kapeli, kunsztu technicznego i rozpasania aranżacyjnego. Pod tymi względami przebili nawet sławetny „Forever Underground”. Płytę wchłania się z na oścież otwartą gębą i przy pełnym skupieniu: jest wymagająca (kawałki dochodzą nawet do 10 minut), kurewsko brutalna, zaskakująco melodyjna, niezwykle urozmaicona – arcyciekawa. Pomimo, iż to amerykański, ostro i bez litości napierdalający death metal, słychać tym razem także chociażby wpływy szwedzkiej szkoły, czy nawet — co może być dla wielu nie do przyjęcia/przełknięcia — klasycznego heavy metalu („Savior To None… Failure For All…”)! Pięknie! – Inspiracji należy szukać wszędzie, nie tylko pod kamieniami w norweskich lasach i w czechosłowackich strumykach. Zreeesztą, posłuchajcie fenomenalnych solówek w utworze tytułowym, a zrozumiecie, że był to słuszny zabieg. Już dla nich warto kupić Dechristianize za każde pieniądze. Przy całym bogactwie środków w ogóle nie zatraca się spójność materiału, a o to też chodzi. Świetnie wypadają momenty, w których Glen ryczy/skrzeczy na podkładzie cholernie melodyjnych harmonii i równych, utrzymanych w średnich tempach centrali – efekt jest iście diabelski. W co szybszych blastach („Infidel”, „Rush Of Deliverance” – jak się komuś nudzi, to może spróbować policzyć uderzenia w werbel…) człowiek zaczyna doszukiwać się jakiegoś „podkręconego” automatu, bo to już niemożliwa sieczka. I faktycznie, jest to maszyna marki Suzuki, hehe. Partie solowe jak zwykle masakrują swą różnorodnością, jak i „zawirowaniami” stylistycznymi; po prostu urywają łeb równo z dupą. Akustyczne „rademarkowskie” popisy występują jedynie w ostatnim, a zarazem najdłuższym kawałku, genialnym „Entwined By Vengeance”, ale ich wyjebność w pełni wynagradza oczekiwanie. Fajnie wygląda również prezentacja zespołu wewnątrz wkładki – takie „Once Upon The Cross”, hehe… Słabuje tylko brzmienie, ale jak na tak duży materiał i krótki pobyt w studiu, i tak jest dobrze. I podziemnie. Dechristianize to dla mnie największe dzieło Vital Remains – głębokie, bogate, porywające… Powinno, ba!, musi znaleźć się w kolekcji każdego fana brutalnego death metalu - jest nie do podrobienia i nie do podjebania.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vital.remains.official/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 kwietnia 2011

Aghora – Formless [2006]

Aghora - Formless recenzja okładka review coverDługo kazała na siebie czekać ekipa pod wezwaniem Santiago Dobelsa, ekipa zupełnie odmieniona, zbudowana całkowicie od podstaw. Do wymiany poszli wszyscy poza samym Dobelsem, który — parafrazując Ludwika XIV — powiedział „Aghora to ja”. Tym sposobem z zespołem pożegnała wokalistka Danishta, Cyniczna sekcja rytmiczna z oraz drugi wiosłowy Charlie. Biorąc pod uwagę zajebistość debiutu, takie roszady mogły budzić pewne zdziwienie (w końcu nie zmienia się zwycięskich składów) oraz obawy o poziom nowego albumu. Ubiegając jednak fakty powiem, że po dobrych dziesiątkach przesłuchań i mimo początkowego rozczarowania, udało się zespołowi wyjść z personalnych zawieruch obronną ręką i nagrać album, który, może nie tak wybitny, wciąż jednak dla miłośników progowo-jazzowych nut w orientalnych klimatach powinien być nie lada kąskiem. Ale po kolei. Zabierając się do Formless miałem za sobą przesłuchania debiutu liczone w setkach. Mówiąc ogólnie i możliwie krótko, pasowało mi na nim wszystko: klimat kawałków, wyczyny instrumentalne dwóch Seanów, tajemnicze i aksamitne wokale Danishty, słowem – ewryfing. A tu nagle szast, prast i do uszu dobiegają dźwięki „Atmas Heave”, „Dime”, tudzież innego Formless. Eee? A co się stało z głębią, wielopoziomową strukturą, jazzowością, gdzie się podział bas? Po kilku pierwszych przesłuchaniach miałem ochotę zrobić proste odejmowanie: z 9/10 „Aghory” odjąć jeden za brak Danishty, jeden za brak Seana, jeden za brak drugiego Seana i dać karnego kutasa za karygodne spłaszczenie i uproszczenie muzyki. W najlepszym wypadku, ocena mogłaby więc oscylować w okolicach 6/10, czyli słabo. Były to jednak czasy przed blogiem, więc nie myślałem nawet o czymś takim jak pisanie recek. I tak minęło trochę czasu od tamtych dni, zespół wielokrotnie gościł na moich słuchawkach i moje podejście do Formless zaczęło się zmieniać. To, co wcześniej upatrywałem jako wadę, czyli spłaszczenie i uproszczenie muzyki, ulegało powolnemu morfingowi w zaletę. Oczywiście nie stało się to bezwarunkowo, bo udało mi się to dopiero wtedy, kiedy zdałem sobie sprawę, że Formless to po prostu inna muzyka, w podobnych (z grubsza) klimatach, ale jednak inna. „Aghora” to album zdecydowanie trudniejszy, a tym samym akceptowalny przez znacznie węższe grono słuchaczy, skierowany raczej do melomanów, Formless zaś to odmiana tej muzyki na poziomie beginner. Ma jednak także swoje plusy, które nie wynikają wprost z faktu ułatwienia odbioru. Zmiany personalne sprawiły, że jedynym pełnokrwistym wirtuozem został Santiago. Pewnie musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo sposób, w jaki skomponował, a następnie zagrał partie gitar aż się prosi o Nobla. Formless dzięki temu jest albumem bardziej przestrzennym, otwartym, rześkim i co ciekawe – bardziej młodzieńczym. Solówki, których jest mnóstwo, a które są cudowne, brzmią niekiedy jakby wyszły spod ręki Vaia. Doskonale do zobrazowania nadaje się, nieco kiczowata, ale dokładnie pasująca, migawka gitarzysty stojącego na wysokiej, pomarańczowo-żółtej skale pośrodku pustyni. Stoi tam chłopina na szczycie, wiatr tarmosi jego długie kłaki, na jego twarzy maluje się grymas, jakby jakaś panienka lekkich obyczajów majstrowała mu koło interesu i wywija gitarą na prawo i lewo w nadziei, że ta odklei się od jago rąk (co by mógł w końcu panienkę trochę podgonić przy robocie). Jakby nie było, solówki są fenomenalne i nadrabiają, bardzo słyszalne, braki warsztatowe zarówno u basisty jak i perkmana. Tak silne zaakcentowanie gitarowego charakteru albumu niesie ze sobą także wzrost jego przebojowości, a także sprawia, że fun z płyty czerpie się łatwiej. I tak właśnie należy traktować Formless: jako album łatwiejszy, nie tak wirtuozerski, ale za to lepiej nadający się do codziennego użytku i bardziej przyjazny. Więc mimo początkowego niezadowolenia, ocena jest wysoka. Jedyne, czego potrzeba, to czasu, żeby móc się do muzyki przekonać.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.aghora.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: