Gdyby miał powstać ranking najbardziej wpływowych a jednocześnie najbardziej niedocenionych zespołów w historii muzyki metalowej, Watchtower z pewnością trafiłby na podium owego rankingu, może nawet zajął pierwsze miejsce. Ten rok rozpocząłem (może nie dosłownie) recenzją debiutu Amerykanów, zakończę zaś (znów figura stylistyczna) ich drugim, i póki co – ostatnim, długograjem pt. Control and Resistance. Nie skłamię wcale, jeśli napiszę, że Watchtower był bodaj najczęściej słuchaną przeze mnie kapelą w 2013 roku. Wydaje mi się również, że był najczęściej odkrywaną na nowo. Mimo iż oba albumy są mi znane lepiej niż dobrze, wielokrotnie łapałem się na uświadomieniu sobie prostego faktu, jak wiele zespołów zawdzięcza im swoją muzykę i swoje „popisowe numery”. Chyba nie ma żadnej poważnej i szanującej się kapeli thrash’owej i death’owej, która nie odwoływałaby się do dorobku kwartetu z Austin. Sprawa nie rozbija się jedynie o podejście do komponowanej muzyki, stosowane środki stylistyczne bądź techniki, ale sięga znacznie głębiej, bo do samych pryncypiów – poszczególnych riffów, pasaży, rytmów i melodii. Tak właśnie wygląda rzeczywistość – to, co jest dziś sprzedawane jako nowość, reklamowane jako powiew świeżości i zupełnie nowe spojrzenie na temat, Amerykanie wymyślili, nagrali, wynieśli na niebotyczny poziom 30 lat temu, tak dawno, że już kurz zdążył wszystko przykryć grubą warstwą i nikt o tym nie pamięta. Cóż – my pamiętamy. Na złość wszystkim Kolumbom metalu. Sam album to logiczne i naturalne rozwinięcie stylu zaprezentowanego na starszym o cztery lata debiucie. Wszystko co było, ale podane jeszcze lepiej, jeszcze celniej i jeszcze bardziej bezkompromisowo. Nowy wokalista Alan Tecchio bez problemu przejął pałeczkę po McMasterze i doskonale wpisał się w stylistykę zespołu, oferując przy okazji kilka ciekawych patentów własnego autorstwa, równie wysokie jak McMaster rejestry i nieco głębsze brzmienie przy zwolnieniach. Roszada dokonała się także na stanowisku gitarzysty i w miejsce Billy White’a pojawił się Ron Jarzombek. Ten gość powinien być wszystkim doskonale znany, więc dość, że napiszę, że reputacja jaką się dziś cieszy, zresztą zajebiście zasłużona, zbudowana została między innymi właśnie na Control and Resistance. Jarzombek wycisnął z gitary wszystko, co jest możliwe do wyciśnięcia, co doskonale słychać od samego początku. Wrzucił też kilka swoich sci-fi solówek i nieco pojebanego spojrzenia na melodie i aranżacje. Trzon zespołu, czyli pozostała z debiutu sekcja w osobach Keysera i Colaluca, nie został zepchnięty do roli ozdoby, co w przypadku wymiataczy pokroju Jarzombka nie byłoby wielkim zaskoczeniem, ale nabrał wiatru w żagle i w towarzystwie nowych kolegów wspiął się na absolutne szczyty muzycznego rzemiosła. Album utrzymał średnie tempa, odważniej jednak podszedł do interludiów, spowolnień i rozmaitych ornamentów. Jak już wspomniałem – lepszy, bardziej złożony i wielowarstwowy, trudniejszy, ale dający jeszcze więcej frajdy niż „Energetic Disassembly” – prawdziwe arcydzieło. Nie dałem w tym roku za wielu 10, nie mam jednak żadnych wątpliwości, że Control and Resistance zasługuje na nią wyjątkowo i bez najmniejszego zawahania.
ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.watchtowerband.net
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- ASPID – Extravasation
Można było zwątpić w Malevolent Creation po tym, co zaprezentowali na dość miernym
Niewykluczone, że piekielny thrash mógłby sobie istnieć bez Infernäl Mäjesty, ale spójrzmy prawdzie w oczy – bez takiej płyty jak None Shall Defy byłby z pewnością znacznie uboższy. Debiut legendarnej (i niezbyt pracowitej) załogi z Kanady robi wrażenie od pierwszych sekund, bo o tym, że jest to ich pierwszy album świadczy jedynie zadziorność, zaangażowanie i młodzieńcza energia, od której ten materiał aż kipi. Ta muzyka po prostu niszczy – zarówno jeśli chodzi o „parzystokopytny” klimat, jak i stronę czysto techniczną. Muzycy Infernäl Mäjesty nie wychowali się wśród Eskimosów (choć w sumie diabli ich tam wiedzą – z Kanady daleko nie mieli), toteż słychać u nich spore wpływy paru starszych kapel ze szczególnym uwzględnieniem Slayera, Possessed, Venom (ale takiego wyidealizowanego – jakby Anglicy potrafili grać), Mercyful Fate oraz Dark Angel – innymi słowy samej śmietanki plugawego diabelskiego łomotu. Z miksu tych inspiracji i mnóstwa własnych pomysłów powstała płyta, która nawet 25 lat po premierze nie straciła nic ze swojej świeżości i bezkompromisowości. None Shall Defy nie należy jednak do najszybszych thrash’owych wyziewów, bo wszystko rozgrywa się tu raczej w średnich tempach, za to w kategorii budowania i utrzymywania klimatu praktycznie nie ma sobie równych pośród wydawanych wówczas krążków – Szatan, połechtany inkantacjami w tekstach (zwłaszcza wyśpiewanymi z tak pięknym rzygnięciem), wyziera tu dosłownie zza każdej nuty, nawet w instrumentalnym „R.I.P.”. Na rogatej treści atuty None Shall Defy na szczęście się nie kończą, bo jest jeszcze, a raczej przede wszystkim, niecałe 40 minut kapitalnej muzyki. Kanadyjczycy postawili na rozbudowane, wielowątkowe kompozycje przepełnione zmianami tempa, dzikimi i nienagannymi technicznie solówkami, no i oczywiście zapadającymi w pamięć riffami. Tych ostatnich jest tu multum, są przy tym wysokiej próby i kapitalnie zaaranżowane, a to przełożyło się na bardzo wyraziste utwory. Już jedno przesłuchanie wystarcza, żeby zakodować sobie we łbie wspaniałość „Overlord”, „Night Of The Living Dead”, „Anthology Of Death” czy „S.O.S.”, choć daleko tym kawałkom do prostej łupanki. Wysoki poziom trzyma również brzmienie – wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne, piłujący dźwięk gitar to miód na uszy miłośnika ostrego thrash’u. To naprawdę może budzić uznanie, bo płytę wyprodukował gitarniak wespół z perkusistą. None Shall Defy to niemal ideał w takiej stylistyce, wszak pomysłom i wykonaniu nie można niczego zarzucić, ale okładka to jakiś koszmar, dla którego nie znajduję wytłumaczenia. Tak zacna muzyka zasługuje na zdecydowanie lepszą oprawę!
Chyba inaczej niż kolaż metal nazwać się tego nie da. Trzeci, i dotychczas ostatni, album będącej ostatnio na językach wielu, amerykańskiej formacji The Faceless to eklektyczny ponad wszelkie miary zlepek gatunków i stylów, począwszy od zupełnie niemetalowgo Muse, poprzez Devina Townsenda, Cynic (tak wczesny, jak i z czasów
Sporo brunatnej breji upłynęło już w Wiśle od premiery The Conductor’s Departure, a Szwedzi — mimo iż ponoć cały czas aktywni — wciąż nie zaatakowali z nowym materiałem. Może w ten sposób dają fanom czas na ogarnięcie ich ostatniego — i zdecydowanie najlepszego — dzieła, kto wie? Nie byłaby to wcale taka głupia taktyka, bo na tym ponad piećdziesięciominutowym albumie aż roi się od super skomplikowanych, wielowątkowych struktur, charakterystycznych dla nich dysonansowych gitar, popieprzonej rytmiki i zaskakujących melodii. Innymi słowy na The Conductor’s Departure muzycy Anata grają w całkowicie swoim stylu – może i momentami trudnym do ogarnięcia, może nawet i denerwującym, ale rozpoznawalnym i w dużym stopniu oryginalnym. Trzeba im przyznać, że dokonali dużej rzeczy, bo rozwijana przez nich wizja technicznego death metalu z jednej strony właściwie całkowicie odcina ich od typowo szwedzkiego grania, a z drugiej jest też stosunkowo daleka od dominujących na scenie amerykańskich wyziewów. Warto zaznaczyć, że tym razem owa wyjątkowość idzie w parze z nośnością, bo — z czym miewali duże problemy w przeszłości — materiał udał im się bardziej chwytliwy, melodyjny, zaczepny i intrygujący – chce się go słuchać i odkrywać mimo, iż jest zakręcony jak diabli. Techniczną ucztę z porządnym kopem rozpoczyna „Downward Spiral Into Madness” — jeden z lepszych i bardziej melodyjnych w zestawie — wystarczy kilka pierwszych sekund i już wiadomo, że to nie byle jaki album. Szwedzi rozkręcają się dość szybko, sypiąc pomysłami jak politycy obietnicami, więc już w okolicach drugiego (!) kawałka można poczuć pewien przesyt, ale właśnie wtedy następuje „Better Grieved Than Fooled” ze swymi wkręcającymi się popieprzonymi zagrywkami i siły do słuchania wracają na nowo. Taki schemacik, w którym po paru kompletnie poszatkowanych, wymagających kawałkach wchodzi również poszatkowany, ale chwytliwy i łatwy do zapamiętania na The Conductor’s Departure powtarza się kilka razy (złapaniu oddechu służą też „Cold Heart Forged in Hell” i „Renunciation”), czego absolutnie nie można mieć muzykom za złe. Dzięki takim zabiegom można przetrwać płytę w całości – bez ataków apopleksji i przegrzania mózgownicy. Jasne, co mniej odporni odpadną już na samym początku, ale każdy ambitniejszy fan technicznego death metalu powinien jeszcze nie raz wrócić do krążka, żeby odkryć wszystkie detale, które poprzednio umknęły jego uwadze, a których jest duuużo. Dokopywaniu się do szczegółów sprzyja zresztą bardzo dobre i bardzo czytelne brzmienie – krystalicznie czyste, a zarazem ostre jak żyleta. Mamy tu także polski akcent – za oprawą graficzną płyty stoi Grzegorz Kmin, który odwalił kawał dobrej roboty. The Conductor’s Departure to naprawdę świetny, oryginalny, nowoczesny i wymagający album – taki, który aż prosi się o jakieś, również popierdolone rozwinięcie. Póki co, Szwedzi milczą w tym temacie.
Najbardziej malmsteenowski ze wszystkich gitarzystów, ba, bardziej malmsteenowski niż sam Malmsteen, tak pod względem umiejętności, aparycji, jak i zamiłowania do barokowych koszul. Nawet serdelkowate palce zgapił od Szweda, zgapił, ale i przebił. Jak już wspomniałem – lepsza, bardziej okrągła wersja Yngwiego. A tym panem jest oczywiście Michael Romeo. I ten pan w 1994 roku powołał do życia kapelę nazwaną Symphony X, której debiutancki album Symphony X mam dziś przyjemność zrecenzować. O samym Michaelu nie ma potrzeby rozpisywać się za wiele, bo jest ikoną neoklasycznego shreddingu i gitarowym geniuszem. Shreduje przy tym na takim luzie, z takim wyjebaniem (co widać na jakimkolwiek wideo z jego udziałem), że momentalnie odechciewa się jakiejkolwiek nauki gry na gitarze, bo i po co. Dla niego zagranie solówki to jak dla Krzysztofa Manca z „Alternatyw 4” wypicie szklanki spirytusu z bosmanem. No ale dość o Michaelu. Debiutancki krążek Amerykanów to bardzo zgrabne i ponadczasowe połączenie neoklasycznych aranżacji, power metalu i fascynacji Queen. Ponadczasowe, bo nawet dzisiaj albumu słucha się bez konsternacji i zażenowania i nie czuć dwóch dekad na jego karku. Co prawda niektóre melodie, a także wokalizy Roda Tylera trącą myszką i brzmią bardzo dziecinnie, żeby nie powiedzieć infantylnie, ale całość nie pozostawia po sobie niesmaku. Sam Tyler radzi sobie lepiej niż dobrze i obok Romeo jest najjaśniejszym punktem krążka. Jak na powerowe standardy ma dosyć szorstkie i męskie brzmienie, co jest niepodważalną zaletą i pozwala przetrawić album także tym, którzy na co dzień trzymają się od poweru na dystans. Całkiem nieźle radzą sobie także basista i klawiszowiec, szczególnie basista, czego niestety nie można powiedzieć o garowym. Słychać go, oczywiście, ale nie wnosi nic oryginalnego klepiąc dość pospolite motywy. Podsumowując stronę instrumentalną, Symphony X jest płytą gitarowo-wokalną, co może być tak zaletą, jak i wadą. Mi to jak najbardziej pasuje, bo dobrego szarpania druta nigdy za wiele. Zdążyłem już wspomnieć, że kompozycje są dobre, a melodie — z kilkoma, raczej krótkimi, wyjątkami — przyjazne dla ucha, jeżeli dodać do tego sporą różnorodność temperamentów oraz dużo akcji na każdym z planów to wyjdzie, że mamy do czynienia z albumem ze wszech miar udanym i przyjemnie lekkostrawnym. I nawet, gdy pojawia się jeden z tych lukrowanych, popowych momentów, po kilku chwilach idzie w niepamięć za sprawą wyjebanej solówki. Trudno mi natomiast wskazać prawdziwe perełki, gdyż płyta jest bardzo równa i jeżeli coś szczytuje, to będzie to najpewniej jakaś solówka Romeo, ale tylko solówka, a nie cały utwór. Warto, mimo tego, zagłębić się w muzykę, bo potrafi zaskoczyć i to niejednokrotnie. Tym albumem Romeo pokazał światu, że należy się z nim liczyć, bo talent ma chłop nieprzeciętny i za co się nie weźmie, cokolwiek związanego z gitarą, zrobi to w mistrzowskim stylu, bez potknięć i niedoróbek. Bardzo dobry album, nie tylko dla fanów shreddingu.
Po odrzuceniu różnego rodzaju sentymentów i uprzedzeń wyszło mi, że Solarflesh: A Gospel Of Radiant Divinity może być najlepszym albumem w ponad dwudziestoletniej historii Hate. Na
Wydany rok po debiutanckim
Muzycy Cadaver na swoim debiucie pokazali światu, że zupełnie nieźle opanowali tajniki grind core’a i potrafią hałasować jak najlepsi w gatunku. Na …In Pains udowodnili natomiast, że mają dobrze wyrobioną wyobraźnię, jaja ze stali oraz wyjebane na presję otoczenia i prymitywne trendy. Na krążku numer dwa całkowicie zerwali z patologicznym carcassowym napieprzaniem, jednak — co godne pochwały — w jego miejsce nie zaproponowali uwłaczającego blackowego bzyczenia i pomalowanych mordek. Nie, Cadaver poszedł pod prąd i porządnie tu wszystkich zaskoczył. Na …In Pains mamy bowiem do czynienia z dość ambitnym, urozmaiconym technicznie thrash’em (wpływy Voivod są co najmniej namacalne) z pewnymi, acz niewielkimi, death’owymi naleciałościami. Tempa są najwyżej średnie, brzmienie nietypowo czytelne (do tego z wyeksponowanym basem), a pojawiające się tu i ówdzie dodatki (chociażby kontrabas czy flet) nie mają nic wspólnego z jakimkolwiek metalem – ekstremy brak, choć absolutnie nie można im zarzucić, że się tym materiałem sprostytuowali. Ta drastyczna zmiana stylu, o dziwo, nie wyszła zespołowi na złe (no, chyba że bierzemy pod uwagę aspekt komercyjny), bo muzyka zawarta na płycie jest na pewno bardziej oryginalna niż na 


