18 sierpnia 2016

Nomad – Tetramorph [2015]

Nomad - Tetramorph recenzja okładka review coverOdpalając Tetramorph doskonale wiedziałem, czego się spodziewać, jednak już pierwsze pół minuty „Tetrawind” sprawiło, że całą moją pewność mogłem o kant dupy rozbić. Okazało się bowiem, że Nomad postanowił nielicho (a przynajmniej całkiem przyzwoicie) zaskoczyć, a opisywana epka w żadnym wypadku nie jest kontynuacją znakomitego „Transmigration Of Consciousness”. Co ciekawe, zespół ponownie skorzystał z charakterystycznych dla siebie motywów i zagrywek, ale znowu poskładał je inaczej, a przy tym tak umiejętnie, że uniknął jednoznacznych powtórek i samobójczego chapnięcia się za ogon. Już samo wskazanie, czym tak naprawdę Tetramorph różni się od poprzedzającego ją albumu, nie jest wcale zadaniem łatwym, bo z każdej strony atakują kontrasty (co w sumie jest normą w przypadku żywiołów), które raz przybliżają, a raz oddalają stylistykę „Transmigration Of Consciousness”. Bilans wychodzi na… nie wiem, ale mi akurat to nie przeszkadza, bo tak interesująco skomponowanej płytki, z tyloma tajemnicami upchanymi pomiędzy dźwiękami chce się słuchać. Ta nieoczywistość (i fakt, że nie uzyskano jej technicznymi sztuczkami) jest chyba największym osiągnięciem Nomad i atutem Tetramorph. Niby mamy tu sporo brutalnej młócki, ale jest ona równoważona bardzo stonowanymi fragmentami. Muzyka z początku sprawia wrażenie obskurnej, by z kolejnymi minutami wciągnąć tajemniczym klimatem. Kop energetyczny, który zapewnia spora dynamika, jest z czasem studzony partiami transowo monotonnymi. I tak dalej, i tak dalej – praktycznie dla każdego elementu znajdziemy inny, będący do niego w opozycji. Niezachwiany pozostaje tylko poziom utworów, który w przypadku Tetramorph, możecie mi wierzyć, jest cholernie wysoki. Tym krótkim materiałem — jeśli nie jest on tylko eksperymentem — Nomad pootwierał sobie tyle dróg, że po przyszłym longpleju można oczekiwać dosłownie wszystkiego.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NomadNomadichellY

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 sierpnia 2016

Defeated Sanity – Disposal Of The Dead // Dharmata [2016]

Defeated Sanity - Disposal Of The Dead // Dharmata recenzja okładka review coverPonoć Niemcy wciąż są przed nami jakieś 30 lat jeśli chodzi o gospodarkę, jednak pod względem cwaniactwa wydawniczego (inaczej tego określić nie potrafię) nie dorastają polskim piewcom mroku do pięt. Kto to widział dawać ludziom dwie nowe epki na jednym krążku?! Przecież najpierw wydaje się jedną, potem osobno drugą, żeby w końcu wyskoczyć z super-hiper-ekskluziff limitowaną kompilacją obu, koniecznie w digipaku – tak się zarabia pieniądze. Nie ma co, Defeated Sanity strzelili sobie biznesowego samobója. Dobrze chociaż, że z muzyką idzie im lepiej niż z szemraną ekonomią. Do rzeczy. Opisywana płytka to dość niecodzienna inicjatywa – z jednej strony pokazuje bowiem zespół poruszający się w swoim żywiole, a z drugiej grupę eksperymentującą z materią, zdawać by się mogło, zupełnie jej nieznaną. Część pierwsza, Disposal Of The Dead, to Defeated Sanity jaki wszyscy znają i jaki fani uwielbiają – gęsty, pierońsko nisko strojony i przede wszystkim totalnie brutalny. Po prostu kwintesencja podziemnego brutalnego death metalu w wykonaniu kolesi, którzy ten gatunek znają od podszewki, i w którym osiągnęli już niemal wszystko, także popularność. Te kilka kawałków (a „Suttee” w szczególności) przynosi sporo uciech, wszak zawierają wszystkie elementy charakterystyczne dla Niemców, ale na pewno nie ma w nich niczego zaskakującego. Chociaż… według zapowiedzi Disposal Of The Dead miał być, tak dla odmiany, materiałem znacznie mniej technicznym od sieczki znanej z longplejów. Według zapowiedzi, bo cuś tego za bardzo nie słychać. Moooże i częściej na wierzch przebijają się jakieś nieskomplikowane patenty, ale Defeated Sanity od dawna są już zespołem, który zbyt prosto grać już nie potrafi (co dotyczy zwłaszcza sekcji rytmicznej), choćby nawet się starał. Techniczne umiejętności Niemców jeszcze mocniej uwypuklono w części drugiej, Dharmata, która zawiera… klasyczny techniczny death metal z Florydy. Wpływy Atheist, Cynic, Death czy Sadus są tu wszechobecne, brzmienie zalatuje dobrze pojętym oldskulem, a wokal występującego w gościach Maxa Phelpsa (ostatnio znany z Death To All) pogłębia dezorientację. Chylę czoła przed Defeated Sanity, że tak sprawnie (i bez straty jakości) potrafili przeskoczyć w zupełnie inną stylistykę, bo grają jak nie oni. Czegoś takiego spodziewałbym się raczej po After Oblivion, Festival Of Mutilation czy Mindwork, a nie kapeli wyrosłej na Disgorge i Suffocation. A tu proszę: melodie, czytelne riffy (nawet bez przesteru), zgrabne partie solowe, jazzowe zagrywki, rozbudowane struktury, klimacik… i brzmi to wszytko naturalnie. Coś czuję, że dla ortodoksyjnych fanów Defeated Sanity tego może być już za dużo i kilku z nich w ciągu 27 minut Dharmata zaliczy zgon z oburzenia/niedowierzania. Tym bardziej należy uznać ten eksperyment za udany. Reckę zostawiam bez oceny, jak to u nas z epkami, jednocześnie zaznaczam, że na Disposal Of The Dead // Dharmata oba materiały w swojej klasie robią bardzo pozytywne wrażenie.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DefeatedSanity

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 sierpnia 2016

Human Infection – Curvatures In Time [2014]

Human Infection - Curvatures In Time recenzja okładka review coverZacznę nieco brutalnie i może nawet prowokacyjnie: właśnie tak powinni grać Malevolent Creation. Wpływu długodystansowców z Florydy na twórców opisywanej płyty nie można w żaden sposób zanegować, choć na pewno nie są dla nich jedynym źródłem inspiracji – wyliczankę trzeba jeszcze uzupełnić o Monstrosity (z lat 90-tych), Resurrection i Brutality (zwłaszcza z „In Mourning”). Human Infection napieprzają tu jak Malevolenci w swoim prawie najlepszym stylu i prawie najlepszych latach. Piszę prawie, bo nie kopiują wspaniałego „Retribution”, a chętniej sięgają po elementy znane choćby z „Eternal”, "„The Fine Art Of Murder” czy „The Will To Kill” — czyli z krążków dobrych i bardzo dobrych — w tym po kilka takich, które ich idole przez lata jakby zagubili. Chodzi mi przede wszystkim o młodzieńczy spontan, bezpretensjonalną żywiołowość i radość z napierdalania klasycznego amerykańskiego death metalu. Najlepsze jest to, że Curvatures In Time słucha się z takim samym zaangażowaniem i przyjemnością, z jakimi najprawdopodobniej ten materiał został nagrany. Poza tym nie stoi za tymi dźwiękami żadna wielka filozofia: jest szybko, brutalnie, sprawnie wykonawczo (bo i też niczego skomplikowanego nie grają) i zadowalająco pod względem chwytliwości. Gdzie trzeba, tam jest fajne zwolnienie, w innym miejscu wpadnie jakaś solóweczka, więc kawałki lecą bez najmniejszego zamulania. Do pełni szczęścia brakuje tylko gardłowego krzyku a’la Brett Hoffmann, hehe… Na plus Curvatures In Time można zaliczyć również całkiem spoko — bo bez śladu plastiku — brzmienie oraz ogólną długość – akuratnie 32 minuty. Wiadomo, Human Infection dzięki tej płycie lodówek raczej sobie nie napełnią i a do podręczników historii muzyki nie trafią. To nic, bo istotne jest to, że żaden fan klasycznego death metalu nie powinien żałować kasy wydanej na ten krążek.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.humaninfection.com

podobne płyty:

Udostępnij:

30 lipca 2016

The Ritual Aura – Laniakea [2015]

The Ritual Aura - Laniakea recenzja okładka review coverAudi reklamuje się hasłem „przewaga dzięki technice”. The Ritual Aura też tak powinni, oczywiście jakby było ich stać na prawa autorskie. A tak serio, to umiejętności Australijczycy mają niesamowite, kopara opada, jak sobie człowiek dokładniej posłucha, co też oni wyczyniają w ramach (i trochę poza) tak zwanego technicznego death metalu. Żeby jednak nie było nieporozumień – nieprzeciętny mają tylko warsztat, bo w podejściu do kompozycji awangardy ani specjalnych nowości nikt się tu nie doszuka. Jedynym większym odstępstwem od normy jest u nich zastąpienie basu ustrojstwem o nazwie NS stick – wielbiciele tappingu będą zachwyceni. Nie da się ukryć, że The Ritual Aura po prostu wybrali sobie taką dziedzinę, w której mogli się najbardziej wykazać, poszaleć, może nawet i poszpanować, ale na pewno nie chodziło im o przecieranie szlaków i szerzenie wydumanych idei – nieliczne teksty na Laniakea to kwestia co najwyżej drugorzędna. No i grają te swoje kosmosy, od których włosy w uszach dęba stają, a mózg się przegrzewa. Laniakea trwa tylko 26 minut, ale — w co nietrudno uwierzyć — jest bardziej nasycona nutami (i ogólnie pomysłami) niż przewidywana dyskografia Six Feet Under do 2025 roku. Brutalność – a i owszem, szybkość – jak najbardziej, agresywne wokale – ich także nie brakuje, jednak intensywność tej muzyki wynika przede wszystkim z jej złożoności, ciągłych zmian, dziesiątek nachodzących na siebie warstw i dość dużego eklektyzmu. Wśród tego zgiełku można wyłapać patenty charakterystyczne choćby dla Animals As Leaders, Fallujah, Son Of Aurelius, Arkaik czy Decrepit Birth – Australijczycy wymieszali wszystko na swój sposób i doprawili stricte neoklasycznymi wpływami, nadającymi utworom nieco lekkości. Laniakea ma kopa, odpowiednio nośną dynamikę oraz spore pokłady melodyjności, dzięki której płyty chce się słuchać, w przeciwieństwie do wielu innych super technicznych tworów nastawionych wyłącznie na jałową trzepankę. Nie bez znaczenia dla pozytywnego odbioru jest również wspomniana już długość płyty, optymalna dla takich szaleństw – w sam raz, żeby zaciekawić, zaimponować i wywołać niedosyt. Gdyby ta muzyczna gimnastyka trwała, powiedzmy, godzinę, to przypuszczalnie tylko najwięksi śmiałkowie byliby w stanie dotrwać do końca albumu. Na szczęście ten materiał przygotowano z zachowaniem zdrowego rozsądku, więc warto się The Ritual Aura zainteresować i wypatrywać, co też wymyślą w przyszłości.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/theritualaura

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lipca 2016

Kat – Mind Cannibals A.D. 2016 [2016]

Kat - Mind Cannibals A.D. 2016 recenzja reviewMyślałem, że wzrok mnie myli, że coś mi się pojebało, ale nie. Płyta Mind Cannibals A.D. 2016 powstała naprawdę i jest dostępna w sklepach. Na pytanie, po co komu odgrzewany materiał, który w momencie premiery nie wzbudził najmniejszego entuzjazmu (nie licząc magazynu-katalogu wydawcy), przynajmniej jedna odpowiedź sama ciśnie się na usta. Tylko przez grzeczność nie wspomnę, że chodzi o parcie na walutę i poruszę inną kwestię – jak dla mnie jest to kolejny po „Acoustic 8 Filmów” album mający utrzymywać pozory, że Kat wciąż istnieje.

Oficjalna przyczyna wypuszczenia tego krążka to chęć pokazania światu zmienionego (celowo nie piszę, że poprawionego) masteringu i nowego składu – już bez Jarka Gronowskiego, za to z Harrisem w miejsce Krzysztofa Oseta. Ten argument o składzie jest dla mnie wyjątkowo naciągany – mam rozumieć, że pojawienie się nowego muzyka będzie każdorazowo skutkowało reanimacją „Mind Cannibals”? Strach się bać, kurwa mać!

Czym więc tak naprawdę nowa wersja płyty różni się od tej z 2005? Podstawa to nieco inne brzmienie, na którym najbardziej zyskała chyba perkusja – zmiana nie jest kolosalna, ale do wyczucia, jeśli tylko komuś chce się w to wnikać. Następna sprawa to drobne przeróbki w aranżacjach – raz na lepsze, raz na gorsze. A skoro bilans wychodzi na zero, to w skali całej płyty nie zwracają na siebie większej uwagi. Podobnie jak trochę inaczej zagrane solówki – komu podobały się stare, ten i te zaakceptuje bez mrugnięcia okiem; komu zaś nie – to wiadomo. No mamy jeszcze ten nieszczęsny bas… Zgaduję, że Harris dostał posadę za wiek i jakieś doświadczenia z zamierzchłych lat 80-tych, bo na pewno nie jest tej klasy muzykiem co Krzysztof Oset. Co więcej, jego partie o nieprzyjemnym hardrockowym zabarwieniu — nota bene za bardzo wyeksponowane w stosunku do ich jakości — niespecjalnie pasują do stylu zespołu.

Jak te wszystkie zmiany wpłynęły na odbiór muzyki? Tak samo, jak upływ czasu: w ogóle. Nie chce mi się lać wody i kopiować starej recki, toteż polecę na skróty: dobre kawałki pozostały dobre, słabe dalej są słabe, a nijakich z nijakości nic nie wyciągnęło – stąd też ocenę pozostawiłbym bez zmian. Co do intencji stojących za Mind Cannibals A.D. 2016 – te oceńcie sobie sami; jak ja zacznę rzucać kurwami, to znowu ktoś pomyśli żem hejter.


ocena: -
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 lipca 2016

Obituary – Live Xecution – Party.San 2008 [2009]

Obituary - Live Xecution - Party.San 2008 recenzja reviewDrugie dvd Obituary było niezłą okazją do uzupełnienia ewentualnych braków „Frozen Alive”, a tym samym do totalnego nasycenia fanów ekipy z Florydy. Niestety, wyszło to znacznie poniżej oczekiwań, żeby nie powiedzieć – słabo. Już sam wybór na główne danie koncertu z Party San (z 2008) jest, jak dla mnie, średnio trafiony, bo gwiazda Tego formatu, z Takim dorobkiem, ograniczona festiwalowymi wymogami nie jest w stanie zaprezentować wszystkich swoich atutów. Oznacza to przede wszystkim ostre cięcia w setliście – trzy środkowe krążki nie mają tu nawet najmniejszej reprezentacji, zaś podstawa występu to materiał post-reunionowy, w tym epka „Left To Die”. Braki w klasykach wpływają na mniejszą radochę z oglądania, a to z kolei na brak ciśnienia do ponownego odpalenia dvd Oczywiście, to co zagrali, zagrali po mistrzowsku, prezentacja sceniczna też nie odbiega od normy, ale to wszystko mało. Nie powala również realizacja – broni się jedynie dźwięki, bo do jakości obrazu i montażu można mieć już zastrzeżenia. W dodatkach mamy pozbawiony narracji 30-minutowy filmik zlepiony z ujęć z bekstejdżu, kanciapy Obitków (miło chwilę ich popodglądać, ale akcji brak, toteż szybko się to nudzi), jak również… nic więcej! Żadnych teledysków, wywiadów, bonusowych koncertów – po prostu nic, bida aż piszczy. Live Xecution to wypasiony bootleg, ale jako oficjalne dvd wypada blado.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lipca 2016

Rebaelliun – The Hell’s Decrees [2016]

Rebaelliun - The Hell’s Decrees recenzja reviewPowrót Rebaelliun stał się faktem. Brazylijczycy zebrali się do kupy po kilkunastu latach przerwy i za sprawą The Hell’s Decrees próbują odzyskać dawną pozycję. Czy im się uda? Jakby to w miarę delikatnie ubrać w słowa – ni chuja nie ma na to najmniejszych szans, a już na pewno nie z pomocą Hammerheart Records. Zmieniła się scena, zmienił się death metal, a Rebaelliun — o czym się przekonujemy z każdym kolejnym utworem — nie mogą się już pochwalić takimi atutami, jak za czasów prosperity. Początek płyty — czyli w wersji optymistycznej (aż?) dwa kawałki — jest naprawdę obiecujący, bo mocny i chwytliwy, jednak później muzykom zaczyna brakować pary, pomysłów i najwyraźniej zaangażowania. W rezultacie na The Hell’s Decrees znalazło się dużo sztampowych, nudnawych i bezbarwnych momentów. Zbyt dużo, żeby przymknąć na nie oko; zwłaszcza że mowa o ledwie półgodzinnym materiale. Rebaelliun bronią się warsztatem i brzmieniem, ale w pozostałych elementach jest co najwyżej poprawnie, co odbija się na nierównym poziomie kompozycji. Mnie na The Hell’s Decrees najbardziej brakuje szaleństwa, którym emanowały „Burn The Promised Land” i „Annihilation” – tego niemal fanatycznego napieprzania przed siebie z klapkami na oczach, byle szybciej i brutalniej, dla samej chwały death metalu i Szatana. Niestety z muzyki Brazylijczyków uleciały też chwytliwość i pewna wyjątkowość. Kiedyś panowie obficie czerpali z dorobku Morbid Angel i Slayer, ale potrafili te wpływy przekuć w coś swojego – wpadającego w ucho i charakterystycznego. Rebaelliun rozpoznawało się już po kilku taktach, natomiast teraz zespół brzmi jak wiele innych, w dodatku przeciętnych, które stać jedynie na przebłyski czegoś ciekawszego. Mimo to jestem przekonany, że za ideę powrotu i sam The Hell’s Decrees muzycy będą wychwalani tak bardzo, że aż sami uwierzą, że mają jeszcze coś do powiedzenia na polu brutalnego grania. Przy okazji następnego krążka — o ile w ogóle taki powstanie — mogą się, kuźwa, z lekka zdziwić.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 czerwca 2016

Sickening – The Beyond [2015]

Sickening - The Beyond recenzja okładka review coverJeśli komuś jeszcze mało brutalnego amerykańskiego death metalu we włoskim wydaniu, to polecam poświęcić trochę uwagi trzeciej płycie pochodzącego z Florencji Sickening. Jak szybko się zorientujecie, kolesie w żadnym wypadku nie odkrywają gatunku na nowo, a skupiają się bardziej na poprawnym interpretowaniu schematów, które 20-25 lat wcześniej dali światu mistrzowie z Suffocation. Skojarzenia z autorami "Pierced From Within" pojawiają się tu praktycznie na każdym kroku, jednak nie są jedynym, co Sickening mają do zaoferowania, choć nie ukrywam, że stanowią poważny procent zawartości "The Beyond". W każdym razie mamy raczej do czynienia ze zdolnym uczniem aniżeli pospolitym zapatrzonym w idoli klonem. Na korzyść zespołu na pewno przemawia dobry warsztat techniczny, niezłe brzmienie i umiejętność komponowania stosunkowo urozmaiconych utworów, które nie ulatują z głowy po kilku chwilach. O dziwo kawałki podopiecznych Amputated Vein nie sprowadzają do gradu blastów, a sam krążek pod względem szybkości jest raczej umiarkowany. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – jeśli już Włosi napieprzają, a napieprzają często, to naprawdę idą w konkret. Na "The Beyond" chodzi jednak bardziej o intensywną pracę gitar, ciężar riffów i kombinacje w strukturach, a może i o odrobinę klimatu, który mają zapewnić sample z horroru Fulciego. Podobne podejście do tematu (ale bez uciekania w klimat) prezentuje Visceral Bleeding, choć akurat u nich jest więcej techniki i chwytliwości. Wracając do Sickening, panowie robią wysokiej jakości hałas, który powinien spasować przede wszystkim miłośnikom nieco starszej odmiany brutal death – tej, w której było więcej grania niż zamulania.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: sickeningofficial.com

podobne płyty:

Udostępnij:

18 czerwca 2016

Putridity – Ignominious Atonement [2015]

Putridity - Ignominious Atonement recenzja okładka review coverKiedyś już zdarzyło mi się polecać album trzeci Septycal Gorge fanom zawiedzionym nowym obliczem Hour Of Penance, natomiast teraz gorąco zachęcam do zapoznania się z Ignominious Atonement wszystkich tych, dla których „Scourge Of The Formless Breed” to niegodna uszu lajtowizna, a dokonania Wormed czy Defeated Sanity są zbyt wypolerowane. Putridity proponują wyłącznie totalnie brutalny death’owy nakurw w typowo podziemnej oprawie – gęsty, surowy, odpychający i bez najmniejszych urozmaiceń czy ozdobników. Zawartość tej jakże krótkiej (26 minut) płyty sprowadza się do raczej jednowymiarowej i morderczo intensywnej jazdy na najwyższych obrotach, u podstaw której leżą nabijane maniakalnie blasty, ciągłe pochody centralek (nawet w stosunkowo wolnym „Mortifying Carnality” Davide Billia nie oszczędza dolnych kończyn), drenujące czachę riffy (w typie Disgorge na ostrym speedzie) i kompletnie nieczytelne wokale. Nikt o zdrowych zmysłach nie doszuka się na Ignominious Atonement znamion muzycznej rewolucji, ale już ewolucja Putridity, progres w granicach uprawianego stylu, a przede wszystkim w stosunku do poprzednich albumów jest wyraźnie odczuwalny. Nie żeby chodziło o nowoczesne podejście do grania, lub coś głębszego – po prostu napierdalają jeszcze bardziej (w czym duża zasługa wspomnianego perkmana), sprawniej pod względem technicznym (jakkolwiek popisy zdecydowanie nie są domeną Włochów) i z lepszą masywną produkcją (kolejny ukłon w stronę BrutalDave’a, bo to on kręcił gałkami w swoim domowym studiu). I to w zasadzie tyle ode mnie, bo nie ma sensu lać wody. Jeśli czyjemuś sercu są miłe takie wyziewy, to powinien się skusić – wszak trójka Putridity to jedna z najbrutalniejszych death’owch płyt 2015.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Putridity/107102589315040

podobne płyty:

Udostępnij:

11 czerwca 2016

Origin – Echoes Of Decimation [2005]

Origin - Echoes Of Decimation recenzja okładka review coverNiewiele współczesnych death’owych zespołów może poszczycić się tym, że wprowadziły do gatunku coś świeżego, że stworzyły nową jakość, no i w końcu, że stały się wzorem do naśladowania dla innych. Origin — o czym muzycy tej kapeli będą pewnie jeszcze wnukom opowiadali — zalicza się właśnie do tego wąskiego grona. Amerykanie od początku kariery stawiali na maksymalnie wyziewny i zakręcony łomot, a swoimi wydawnictwami sukcesywnie przesuwali granice ekstremy. Do czasu. Pod naporem trzeciego krążka, opisywanego Echoes Of Decimation, granice nie wytrzymały. Origin z zespołu grającego szybki, brutalny i techniczny death metal przekształcił się w zespół grający blastująco-sweepujący świst, który nie miał wówczas precedensu, a i dzisiaj robi niemałe wrażenie. Szybkość (o ironio, to jedyny album Origin, na którym nie grał perkman John Longstreth) i poziom zagmatwania materiału ocierają się tu o absurd, a czysta skomasowana brutalność urywa łeb przy samej dupie. Ten mega intensywny atak na bezbronne narządy słuchu trwa zaledwie 26 minut, jednak dla mniej wyrobionych odbiorców będzie to aż 26 minut – w dodatku niewysłowionej męczarni, bo Amerykanie na Echoes Of Decimation nie uznają żadnych przestojów, a jeśli nawet zdarza im się trochę (trochę!) zwolnić, to tempo i tak utrzymują zabójcze. W tym miejscu każdy niezorientowany w temacie osobnik mógłby zarzucić muzykom Origin zorientowanie wyłącznie na szpan szybkością i techniką. A to błąd, bo chociaż oba te składniki są bardzo istotne w ich twórczości, Echoes Of Decimation to przecież także furiackie vokillsy i całkiem przyzwoita dawka chwytliwości. Ten ostatni element stanowi o wyjątkowości Origin i wyróżnia zespół spośród masy podobnie grających kapel. Pomimo swej ekstremalności kawałki Amerykanów po prostu wpadają w ucho; może niekoniecznie za pierwszym razem, ale jednak. Człowiek lubi sobie wrócić do tego czy innego fragmentu, przewałkować go naście razy i wyciągnąć z niego jak najwięcej. Nudnymi utworami nikt by sobie tak dupy nie zawracał.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2016

Devin Townsend Project – Sky Blue [2014]

Devin Townsend Project - Sky Blue recenzja okładka review coverCzas chyba nieco odetchnąć od całego tego łomotu, blastowania i szatańskich wersetów. Żeby jednak nie wyjść na całkowitego mięczaka, który musi ratować się podpierdolonym siostrze The Pussycat Dolls, można wrzucić Devina. Zwłaszcza, że z albumu na album metalu coraz mniej i tylko przez wzgląd na stare czasy, nie nazywam tego popem. Prawda jest jednak taka, że chuj z tym, bo nawet gdyby kolejny album obficie czerpał z disco polo połączonego z country i przełamanego dubstepem – i tak byłbym ciekaw rezultatu. W końcu to sam Devin, a jemu za bycie ekscentrykiem nie można pocisnąć. Chyba. Napisałbym też, że więcej mu się wybacza, ale z tym akurat różnie bywało. Ale do rzeczy. Sky Blue to połowa najnowszego wydawnictwa spod znaku Devin Townsend Project zatytułowanego „Z2”, wydawnictwa tyleż ciekawego, co nieco zaskakującego. O ile opisywany dziś krążek dokładnie wpisuje się w ostatnie eksperymenty kanadyjskiego artysty, o tyle powrót Ziltoida uważam za zaskakujący, ale również jako przyjemną niespodziankę. Z powodów czysto egoistycznych (czyt. lenistwo) „Dark Matters”, czyli drugą płytę, tę z Ziltoidem, opiszę przy innej okazji. Z tych samych powodów, przy opisie Sky Blue ucieknę się do kilku ogólników, powszechnie znanych faktów, poleję trochę (ale nie za dużo) wody i będzie. Zatem do dzieła. Bez bicia przyznaję, że kilka ostatnich wypocin Devina niespecjalnie przypadło mi do gustu. Moja tolerancja i aprobata zatrzymały się na etapie późnego Devin Townsend oraz The Devin Townsend Band i muzyki jednak nieco mniej popularnej i — z braku lepszego określenia — sympatycznej. Z tego powodu zetknięcie ze Sky Blue wprawiło mnie w zakłopotanie. Otóż z jednej strony mamy Anneke van Giersbergen i aranżacje, które równie dobrze mogło nagrać Nightwish, a Devin tylko podjebać, a z drugiej – masę naprawdę pozytywnie naładowanej muzyki. Gdyby MTV wciąż puszczało muzykę, a nie kolejne show z gatunku Warsaw Shore, Sky Blue puszczany byłby w co drugim bloku tematycznym, włączając w to, na szczęście, także rock/metalowy. I mimo całej swojej ogólnodostępności i w pełni zrozumiałego poczucia wyższości oraz pogardy w kierunku takiej pop-papki ze strony metalheadów, nie da się uniknąć cichego nucenia kolejnych wersów, delikatnego wystukiwania rytmu placem, oraz raczej spokojnego machania łepetyną. Słuchanie Sky Blue przywodzi mi na myśl Rewińskiego i Skautów Piwnych w znakomitym spocie o dobroczynnych właściwościach mleka. I złych piwa. Obejrzyjcie sobie w jaki sposób Rewiński opisuje jak złe jest piwo, a będziecie wiedzieć jak się czuję pisząc o płycie. Obiektywnie raczej kicha, mizeria i bylejakość, ale radości i frajdy po pachy. I choćbym bardzo chciał się do czegoś więcej przyczepić i pokrytykować – nie mam do czego. Album broni się sam i nie potrzebuje żadnego adwokata. Na pewno nie jest to najlepszy album w karierze Devina, co nie zmienia faktu, że jest bardzo dobry. Przy odpowiednim podejściu, kupa frajdy gwarantowana.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.devintownsend.com
Udostępnij:

24 maja 2016

Spirit Of Rebellion – The Enslavement Process [2015]

Spirit Of Rebellion - The Enslavement Process recenzja okładka review coverKiedy człowiek latami zasłuchuje się w muzyce takich mistrzów jak Gorguts, Cryptopsy, Martyr czy Neuraxis, to jest skłonny uwierzyć, że w Kanadzie gra się tylko wysokiej próby techniczny death metal. A potem trafia się na taki Spirit Of Rebellion, który brutalnie sprowadza delikwenta na ziemię. Nie chodzi jednak o to, że kolesie grają jakiś syf, bo nie grają, ale — patrząc na ich staż, niemłode już facjaty i koszulki zdradzające dobry gust — można by się spodziewać po nich czegoś więcej, choćby własnej tożsamości. Tymczasem panowie proponują niecałe pół godziny bardzo nieoryginalnego, bardzo zwyczajnego i totalnie przewidywalnego death metalu w typie amerykańskim, w którym czuć sporo bezpośrednich odniesień do Cannibal Corpse z przełomu wieków. Nie powiem, jak ktoś nie ma zbyt wygórowanych wymagań i nie przeszkadza mu coś niezobowiązująco hałasującego w tle, to The Enslavement Process może mu się nawet spodobać, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że u kogokolwiek ten średnio szybki i średnio brutalny krążek trafi do czołówki w rankingu ulubionych. Spirit Of Rebellion robią wszystko całkowicie poprawnie, według sprawdzonych (przez innych) schematów i pewnie z jakimś zaangażowaniem, tylko jest to straszliwie oklepane i przemielone na wszystkie sposoby. Kolesie mają niezły warsztat, brzmią spoko, a ich muzyka trzyma się kupy, jednak nie potrafią utrzymać uwagi słuchacza odpowiednio długo – już w połowie płyty można o nich zapomnieć. Trochę to przykre, ale co robić, skoro kontakt z The Enslavement Process wywołuje tyle emocji co poranna wizyta w spożywczaku. Dlatego też, z korzyścią dla portfela, raczej daruję sobie poszukiwania ich poprzednich krążków.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Spirit-of-Rebellion/43847391483
Udostępnij:

14 maja 2016

Christ Agony – Black Blood [2015]

Christ Agony - Black Blood recenzja okładka review coverPo cichu liczę, że Cezar, jako Christ Agony, ma zamiar kontynuować świecką tradycję zapoczątkowaną przy okazji „Demonology”/„Condemnation” i na kolejnym longpleju nie powtórzy żadnego utworu z opisywanej epki, która tenże longplej właśnie zapowiada. Natomiast już trochę głośniej oświadczam, że czekam na materiał nagrany w pełnym składzie (na epce brakuje Reyash’a), w lepszym studiu, trochę bardziej twórczo potraktowany i przede wszystkim wprowadzający jakieś zauważalne nowości do wizerunku kapeli. Ale po kolei. Zasadnicza część Black Blood to materiał będący w prostej linii wypadkową kultowego „Moonlight” i średniawego „Nocturn” – tak pod względem brzmienia, jak i muzyki. Mamy zatem do czynienia z kawałkiem dość rozbudowanego i dynamicznego black metalu (aczkolwiek z death’owymi zapędami Młodego), który oparto na znanych i lubianych rozwiązaniach z przeszłości oraz paru nowszych – mniej udanych i niestety nudnawych. Wobec powyższego mam pewne zastrzeżenia do nieco nierównego poziomu „Black Blood Ov The Universe” i „Coronation”, bo nie koszą one aż tak mocno jak powinny, choć na pewno rozbudzają apetyt na więcej. W obu przypadkach — i nie wiem, czy to dobrze czy źle — słuchaczowi nie raz będzie towarzyszyło wrażenie deja vu… Sam kilkukrotnie łapałem się na tym, że w paru co bardziej charakterystycznych partiach czekałem aż Młody zagra to samo, co mam zakodowane w głowie z „Moonlight” – do tego stopnia są podobne. Teraz zostawiam to bez komentarza, w przypadku longpleja będę jednak rzucał kurwami. To nie koniec reminiscencji, bo pod numerem trzy dostajemy jeszcze odgrzewanego kotleta, czyli doskonale wszystkim znany „Kingdom Of Abyss”. Oryginał jest fajny i kopie, a że nowa wersja zbytnio od niego nie odbiega, to też sprawia trochę radości – tym bardziej, że zawiera żywą perkusję. Jednakże to wszystko mało, żebym przed Black Blood padł na kolana — jak to innym się zdarzyło — wszakże tak po prawdzie płytka zapowiada to, co już było…


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2016

Brutality – Sea Of Ignorance [2016]

Brutality - Sea Of Ignorance recenzja okładka review coverCzy ktoś się jeszcze jara powrotem Brutality? Wątpię. W ciągu ostatnich 15 lat Amerykanie wracali i rozpadali się już tyle razy, że stało się to po prostu nudne. Dlatego też nie mam żadnych złudzeń – jeszcze rok albo dwa i kapela znowu pójdzie z hukiem do piachu. Trzeba im jednak oddać, że tym razem należycie spięli poślady i uzbierali dość materiału, żeby starczyło na album mniej więcej długogrający. Do czasu trwania płyty jeszcze wrócę, bo nie daje mi to spokoju, ale póki co trochę staruszków pochwalę, bo nowy krążek spodobał mi się znacznie bardziej niż mógłbym przypuszczać. Muzycy Brutality za sprawą Sea Of Ignorance udowadniają, że są zespołem z charakterem i niemałym potencjałem, którego nie osłabił nawet upływający czas. Od poprzedniej płyty upłynęło, bagatela, 20 lat, jednak tej przerwy w graniu-komponowaniu zupełnie nie słychać. Sea Of Ignorance mógł powstać zaraz po „In Mourning”, a nawet i przed – i nikt by się w tym nie połapał. Innymi słowy jest to żywa skamielina; album kompletnie nie na czasie, szerokim łukiem omijający współczesne trendy, co się tyczy nie tylko muzyki, ale i produkcji. Dla Amerykanów czas się najwyraźniej zatrzymał, bo nie usłyszymy tu niczego, co by mogło wykraczać poza tamtą, zamierzchłą już, epokę. Mnie to pasuje, bo zespołów — a mam na myśli stare załogi — do tego stopnia wiernych swoim korzeniom mamy ostatnio jak na lekarstwo. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ten cały oldskul może być wynikiem pazerności i wyrachowania paru kolesi (nota bene Brutality często oskarżano o granie wyłącznie dla kasy), którzy mają dość talentu i umiejętności, żeby sprawnie powielać swoje stare patenty. Podobnie jak w przypadku Massacre trudno mi ocenić ich intencje, więc ostateczną opinię opieram tylko na muzycznej zawartości Sea Of Ignorance, a ta jest naprawdę niekiepska. Death metal w wykonaniu Brutality zawsze był zajebiście charakterystyczny i to się wcale nie zmieniło – w mig rozpoznawalna praca gitar, zróżnicowane tempa, wypieszczone solówki, porządny growl i pozbawione zbędnych wodotrysków brzmienie. No i te klasycznie zbudowane kompozycje — prawdziwa uczta dla fanów inteligentnego grania — a wśród nich kompletnie rozpieprzający „Tribute”, którym momentalnie mnie kupili. Koniecznie musicie tego posłuchać! Niestety pomiędzy autorskie kawałki wciśnięto także jeden cover… O to, że jest nie mam wielkich pretensji, coverowany zespół też jestem w stanie przełknąć, ale już fakt wybrania do przeróbki 11-minutowego „Shores In Flames” śmierdzi mi chęcią naciągnięcia płyty do przyzwoitych rozmiarów. Swoją drogą wykonanie jest poprawne, choć brzmieniowo trochę to podchodzi pod Amon Amarth… Wydaje mi się, że bardziej godnym rozwiązaniem byłoby ponowne nagranie utworów z epki „Ruins Of Humans”. Mówi się trudno. Pomimo tego zgrzytu Sea Of Ignorance i tak jest albumem, do którego chętnie się wraca.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: brutalitytheband.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 maja 2016

Fleshless – Hate Is Born [2008]

Fleshless - Hate Is Born recenzja okładka review coverMam co najwyżej średnie rozeznanie w dokonaniach Fleshless, ale liznąłem ich już na tyle, żebym mógł bez wahania napisać, że z ich obfitej dyskografii (a raczej tego, co już zasłyszałem) to właśnie Hate Is Born trafia do mnie najbardziej, chociaż może akurat dla Czechów nie jest jakoś wyjątkowo reprezentatywnym materiałem. Opisywana płyta to dziesięć (plus intro) niezbyt spójnych wewnętrznie kawałków, w których pomysły na zestawienie z sobą poszczególnych elementów ocierają się nieraz o absurd, a rozmaite rozwiązania kompozycyjne w swej skrajności zwyczajnie nie trzymają się kupy. Paradoksalnie, jako całość Hate Is Born, te numery spisują się naprawdę nieźle i — jak mi się zdaje — mają niemały potencjał koncertowy, bo trochę kopią, a chwytliwości im nie brakuje. Na monotonię w każdym razie nie można narzekać. Na brzmienie i wykonanie też nie, bo w tych punktach kolesie amatorki nie odstawiają. Znaki zapytania pojawiają się dopiero na poziomie ambicji zespołu oraz idei stojącej za muzyką. Fleshless próbują na Hate Is Born dokonać niemożliwego, czyli sprawnie połączyć błyskotliwą technikę Dying Fetus z prostą łupanką w typie Six Feet Under, a brutalność Cryptopsy ze szwedzkimi melodyjkami jak z najgorszej płyty Hypocrisy. Karkołomność tych starań (dodajmy, że nieporadnych) bywa zabawna, może nawet i pocieszna, ale nie na tyle, by wkurwiać. Muzycy porwali się na coś, co ich ewidentnie przerosło, ale mimo wszystko w jakiś dziwny sposób wzbudzają sympatię u słuchacza – cuś jak Krecik. Ja wiem, że brutalni deathmetalowcy powinni wywoływać nieco inne odczucia, ale co poradzić. Przynajmniej nie są tak żenujący, jak religijni emo-blackowcy, których u nas nie brakuje. No i opanowali instrumenty na całkiem przyzwoitym poziomie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Fleshless-Official/320589007961874
Udostępnij:

24 kwietnia 2016

Dehuman – Graveyard Of Eden [2015]

Dehuman - Graveyard Of Eden recenzja okładka review coverTo lubię. Młodzieńcy z belgijskiego Dehuman nie dość, że dokonali dużego postępu względem debiutanckiego „"Black Throne Of All Creation”, to jeszcze rozwinęli się w kierunku, który mnie osobiście bardzo rajcuje. Chłopaki zaliczyli przy tym podobny przeskok jakościowy co zbliżony stażem szwajcarski Defaced – z zespołu niby solidnego, acz nieskładnego i raczej przeciętnego na pierwszej płycie awansowali na porządnego dopierdalatora na krążku numer dwa. Przepis na sukces, artystyczny, w obu przypadkach wyglądał tak samo: skonkretyzować styl, pozbyć się zapchajdziur i uwypuklić główne atuty. Dehuman postawili na konkretne riffy, bardzo zwartą perkusję i wspaniały klasyczny wokal. Nie bez znaczenia jest czystość gatunkowa Graveyard Of Eden – tradycyjny death metal w amerykańsko-europejskim stylu, bez zbędnych dupereli i ciśnienia na awangardę. O ile na debiucie było dużo przeróżnych wpływów i zapożyczeń (nie zawsze spójnych), tak na Graveyard Of Eden mamy już do czynienia z udaną syntezą Pestilence („Consuming Impulse”), Asphyx („Last One On Earth”), Gorguts („The Erosion Of Sanity”) i Malevolent Creation (obojętnie z jakiej płyty, byle tylko z Culrossem za garami), której słucha się po prostu wybornie. Proporcje szybkiego dopierdalania (Laye Louhenapessy lubi i potrafi poblastować), zwolnień, chwytliwych melodii i technicznych zagrywek są niemal idealnie wyliczone, dzięki czemu album może pochwalić się rzadko dziś spotykaną dynamiką. Dorzućcie do tego pięknie wymiotny wokal w typie van Drunen/Lemay, wpadające w ucho refreny (najlepsze są w „Sepulcher Of Malevolence” i „Obedience To Pestilence”) oraz niby surową, choć bardzo czytelną produkcję, a w rezultacie otrzymacie krążek, który po prostu musi się spodobać wielbicielom klasycznego death metalu. Jeśli mi nie wierzycie, sprawdźcie tylko „Invocation Of Sublime Death”, „Temple Of Lust And Fire”, wspomniany już „Sepulcher Of Malevolence” czy klimatyczny „Goddess Of Sins”, którym Dehuman kończą płytę. Taaak, to jest zespół z niezłym potencjałem; tylko co z tego, skoro Kaotoxin ma kretyńską politykę wydawniczą i bawi się w jakieś śmiesznie limitowane nakłady. Gdyby nie ta kłoda pod nogami muzyków, o Dehuman pisano by równie często, co o Skeletal Remains, niczego oczywiście nie ujmując Amerykanom.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dehumanDM
Udostępnij:

18 kwietnia 2016

Rotting Christ – Rituals [2016]

Rotting Christ - Rituals recenzja okładka review coverRotting Christ nagrał dwunastą płytę. Dość fajną płytę. Taką nawet do posłuchania od czasu do czasu. Gości jest dużo. Melodie znajome. Wkładka wali oldskulem na kilometr. Kiedy przychodzi mi pomyśleć o Rituals, jestem w stanie wykrzesać z siebie aż tyle entuzjazmu, co w powyższych zdaniach… Weterani greckiego black metalu najzwyczajniej w świecie wymieszali na tym materiale dobrze wszystkim znane patenty z dwóch poprzednich krążków (niestety z naciskiem na „Aealo”) i doprawili je na chybił trafił reminiscencjami „Theogonia”, co w rezultacie dało album bezpieczny, swojski, typowy i w dużym stopniu przewidywalny – muzycznie całkiem fajny, ale paradoksalnie nie sprawiający wielkiej radości. Na potrzeby Rituals delikatnie zmodyfikowano część starych (czytać: sprzed sześciu lat) motywów, inne zaś żywcem przeniesiono ze wspomnianych płyt; prawdziwych nowości natomiast nie odnotowałem, stąd też w żadnym elemencie nie mogę Rottingów pochwalić za wizjonerstwo. Panowie Sakis i Themis (wraz z hordą znajomków) w większości utworów kręcą się głównie wokół tajemniczych etniczno-rytualnych pomysłów wypracowanych na „Aealo”, pogłębiając je gęstszym klimatem i coraz to liczniejszymi transowymi partiami. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że krążek z 2010 roku jest dla mnie jednym ze słabszych w ich dorobku, więc było nie było powrót do takich wątków za bardzo mnie nie kręci. Rituals na szczęście nie powiela wszystkich błędów „protoplasty” (nie ma choćby tego wkurwiającego babskiego wycia!), toteż słucha się go spokojnie i bez zgrzytów, a przez kilka pierwszych kawałków nawet z zainteresowaniem. Niestety, zbyt częste mantrowanie (chociażby w „Apage Satana” czy „Devadevam”) i ogólna zamierzona monotonia skutkują opadaniem powiek i znudzeniem – muzyka zaczyna wypełniać tło, a do świadomości trafia z niej niewiele konkretów. Na nic dobre brzmienie, gościnny udział kilku znanych osobistości (m.in. Vorph, Nick Holmes, Magus) i diabelskie inkantacje z całego świata – ochota na kolejne odpalenie ulatuje zanim płyta się skończy. Mimo wszystko oceniam Rituals wysoko (Żeby była jasność: zbyt wysoko – max to 7,25 punktu, ale ćwiartek nie uznajemy.), bo to kawał solidnej roboty (albo tylko mój sentyment…) i nic nie poradzę, że w stylu, który do mnie w pełni nie trafia.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

13 kwietnia 2016

Vomit The Soul – Portraits Of Inhuman Abominations [2005]

Vomit The Soul - Portraits Of Inhuman Abominations recenzja reviewKiedy zespół zapożycza sobie nazwę z kawałka Cannibal Corpse, to nie należy się spodziewać, że zależy mu na ululaniu słuchacza swą radosną twórczością. No i cóż, Vomit The Soul specjalnie (a w zasadzie w ogóle) się nie pierdolą w subtelności, grzejąc pozbawiony ozdobników (nie licząc dwuminutowego outra), zupełnie nieoryginalny brutal death metalowy łomot, w którym wszechobecne są wpływy Disgorge, Defeated Sanity i Devourment. Miazga w tym stylu stanowi pewnie jakieś 90% "Portraits Of Inhuman Abominations", ale Włosi nie ograniczają się tylko do takiego dopierdalania, bo na krążku trafiają się również fragmenty nieco bardziej ambitne i zakręcone, kiedy do głosu dochodzą fascynacje starszymi albumami Deeds Of Flesh i Dying Fetus. Takie techniczne urozmaicenia oraz śladowe ilości melodii w paru (paru!) riffach nie mają najmniejszego wpływu na poziom brutalności, za to sprawiają, że płyta zyskuje na dynamice i nie nudzi już po dwóch utworach. Nie zmienia to faktu, że na "Portraits Of Inhuman Abominations" mamy jednak do czynienia z muzyką dość jednorodną, hermetyczną, o jasno sprecyzowanym targecie. Mimo iż jest to materiał stricte podziemny, mile zaskakuje brzmienie i produkcja albumu – masywna, soczysta, niezaprzeczalnie ciężka i z fajnie uchwyconym basem. W ten sposób otrzymujemy pełnowartościowy produkt, którym można się (i sąsiadów) bez żenady katować w niedzielne popołudnie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitthesoulbrutal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 kwietnia 2016

Obscura – Akróasis [2016]

Obscura - Akróasis recenzja okładka review coverNie płakałem po papieżu. Nie czekałem także na najnowszą Obscurę; dowiedziałem się o niej w sumie przez przypadek, najprawdopodobniej sprawdzając jakieś informacje o Alkaloid. Sami przyznacie, że nie wystawia to najlepszej noty zespołowi, a już na pewno nie od osoby, która jeden z jego poprzednich albumów uznała za objawienie roku. W sumie nie ma się czemu dziwić, bo „Omnivium” był raczej rozczarowujący. Muszę się tutaj zgodzić z demo, że przekombinowali i na siłę chcieli wszystkim zrobić dobrze. Nie zgodzę się wszakoż z diagnozą, że kompozytorsko „Omnivium” stoi na równi z „Cosmogenesis”. Oczywistym jest, że wiele elementów znajduje się na obydwu nagraniach, ale rafinacja tego wcześniejszego, czy też rozwodnienie późniejszego (jak kto woli) naprawdę mocno daje o sobie znać. I właśnie to rozwodnienie i stępienie materiału sprawiało, że „Omnivium” przesłuchałem może kilkanaście razy, a ostatni był pewnie ze dwa lata temu. Wciąż mając gorzki posmak w ustach, rozumiecie już chyba dlaczego omal nie odpuściłem sobie Akróasis. I pewnie srogo bym tego żałował, bo Akróasis zrobił to, co chciał i powinien był zrobić Kummerer z „Omnivium”, ale mu nie wyszło – wzniósł Obscurę na kolejny poziom. Brzmi to trochę tandetnie, niemal żenująco, ale taka jest prawda. Akróasis udowadnia wszystkim niedowiarkom, że zespół wciąż ma pomysł na siebie, a co ważniejsze, że muzycznie nie zatrzymał się w miejscu. Wyeliminowano (niemal, ale o tym poniżej) wszystkie bolączki poprzedniego krążka, a to, co pozostało sprawdzono jeszcze raz pod kątem wyrazistości, przebojowości i lekkostrawności. Jak na swoją kategorię wagową Akróasis brzmi niemal za lekko, za łatwo, ale to kwestia i zasługa znakomitych kompozycji, a nie kroku wstecz w muzykopisarstwie. Przyswajalność płyty jest na poziomie genialnego „Cosmogenesis” przy znaczne bardziej zaawansowanych strukturach i bogatszej ornamentacji. Udało się przy tym uniknąć pułapki, w którą wg demo wpadł ostatnio Fleshgod Apocalypse, czyli przerostu formy nad treścią. Udział smyczków na krążku ogranicza się do dwóch utworów i ma swoje kompozytorskie i muzyczne uzasadnienie. Pojawia się też kilka ciekawych motywów, jak choćby ten z początku „The Monist” oraz końcówki „Weltseele”. Odważę się nawet na stwierdzenie, że muzyka nabrała cech typowych dla black metalu, przede wszystkim w sferze emocjonalnego zabarwienia i charakteru. Jedno, co wciąż irytuje, to pseudo deklamacje i raczej nieudane próby śpiewania, ale chyba nie ma się co oszukiwać, że to kiedykolwiek zniknie (za dużo Masvidala się Kummerer w dzieciństwie nasłuchał). Nie zmienia to jednak ostatecznej oceny płyty, bo poza tym jednym mankamentem Akróasis jest bezbłędny. Oczywiście, to wciąż tylko (albo aż) Obscura, ale w tym razem w doskonałej formie. Ujmę to tak – wolę poczekać dłużej na kolejny album, ale mieć na co czekać. I tego sobie i wam życzę.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

1 kwietnia 2016

Norylsk – Catholic Dictatorship [2015]

Norylsk - Catholic Dictatorship recenzja okładka review coverNigdy nie miałem bezpośredniej styczności z muzyką Trockiego, choć i do mnie dotarła ich sława po tym, jak władowali na front „Permanent Revolution” okładkę Emerson Lake & Palmer autorstwa najwyraźniej nikomu nieznanego Gigera. Ta żenująca akcja w zupełności mi wystarczyła, żebym sobie na przyszłość nimi (ani pogrobowcem Norylsk) dupy nie zawracał. Tę moją słodką ignorancję przerwała dopiero zakrojona na szeroką skalę promocja ze strony Selfmadegod przy okazji Catholic Dictatorship. Skusiłem się i, o dziwo, było warto. Opisywany album dostarcza pół godziny dość szybkiego, pełnego agresji grindu z bardzo zaangażowanymi (nie mylić z zaawansowanymi) tekstami w języku polskim. Od strony muzycznej płycie nie można wiele zarzucić, bo tempa są zadowalające, brutalności jest w sam raz, podwójny wokalny wyrzyg też jest cacy, a duża chwytliwość riffów świadczy o pewnym obyciu twórców i ich niechęci do popadania w najprostsze schematy. Wprawdzie nie ma tu aż tak mocnego pierdolnięcia, jak chociażby u Ass To Mouth czy Feto In Fetus, ale obstawiam, że jest to raczej kwestia zbyt czystego, a wręcz sterylnego dźwięku; zwłaszcza garów, które momentami brzmią jak cholerny automat. Niemniej jednak ogólne wrażenie jest pozytywne, zaś do kolejnych przesłuchań nie trzeba się zmuszać. Komu spasował ostatni krążek Lock Up (moje pierwsze skojarzenie), ten najprawdopodobniej łyknie i Catholic Dictatorship, bo to stosunkowo podobny wygar, a dzięki wokalom nawet ostrzejszy. Jeszcze słówko o pełnej gniewu i wyrzutu stronie lirycznej. Panowie, w krótkich niewyszukanych formach, dają jasno do zrozumienia, co sądzą o polityczno-religijnym grajdole, w którym przyszło nam żyć; nie szczędzą przy tym kurew, bo tematy są poważne i nie ma sensu pudrować ich eufemizmami. Znając życie przez takie poglądy zespół w pewnych kręgach trafi (o ile już nie trafił) na czarną listę lewaków, sprzedawczyków i sługusów Unii Europejskiej. Cóż, taka jest cena za trzeźwy osąd rzeczywistości.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: norylsk.q4.pl
Udostępnij:

25 marca 2016

Fleshgod Apocalypse – King [2016]

Fleshgod Apocalypse - King recenzja okładka review coverKilka, może kilkanaście miesięcy temu Włosi przekonywali w wywiadach, że przystępując do pracy nad King, obrali sobie za cel stworzenie albumu rozbudowanego, bombastycznego, doskonale łączącego symfoniczny rozmach i death metalowe wyziewy – takiego, który wyrywa słuchacza z butów i pozostawia go z rozdziawioną paszczą. Niestety, muzycy przecenili własne umiejętności i dość boleśnie wyjebali się na ambitnych planach. Wzięli dużo czego popadnie, wrzucili do jednego worka, wstrząsnęli, zamieszali i po prostu przedobrzyli. W rezultacie powstała płyta, która fanów poprzednich wydawnictw zupełnie nie ruszy, może ich co najwyżej wymęczyć tym, czego słuchać nie chcieli. Jednakowoż, mimo wszystko, ta sama płyta powinna zapewnić zespołowi całkiem przyzwoitą pozycję na najbliższym Wacken… Jak na moje ucho — i zdaje się, że nie jestem w tej opinii odosobniony — jeśli chodzi o orkiestracje i rozmaite dodatki, Fleshgod Apocalypse optimum osiągnęli na „Labyrinth”, a wszystko, co ponad – to już niezdrowa przesada. Zresztą, to nie tylko kwestia ilości, ale co gorsza i jakości, o czym najlepiej świadczy bonusowa płyta z wersjami orkiestralnymi, z której zwyczajnie wieje nuuudą. Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wcześniej Włosi lepiej sobie radzili z aranżowaniem takich partii. Do tego te chóry, chórki, czyste i operowe wokale, melodeklamacje, pierdu pierdu – ile z tych nadmiernie wyeksponowanych elementów jest naprawdę niezbędnych? Spokojnie mogliby wywalić połowę tego tałatajstwa, a King może miałby ciut więcej charakteru i wyczuwalnego klimatu. Tak się bowiem składa, że death metalowa strona Fleshgod Apocalypse na tym krążku, w sensie ogólnym, straciła na znaczeniu. Szybsze tempa nie robią specjalnego wrażenia, zwolnienia głównie zamulają, a poziom brutalności rzadko kiedy wychodzi poza przeciętność. Trochę to brzmi jakby dopieprzali, bo kontrakt zobowiązuje, a nie dlatego, że chcą zadziwić świat. Dość powiedzieć, że na King nie ma ani jednego kawałka, w którym nasi milusińscy porządnie grzeją od początku do końca (najbliższe temu opisowi są „Mitra” i „The Fool”); mamy tu tylko fragmenty gęstszego blastowania, których w skali albumu (prawie godzina) niestety nie ma znowu aż tak wiele. Ostatnia sprawa to ogólna atrakcyjność King, a ta jest taka sobie. „Agony” i „Labyrinth” potrafiły podnieść ciśnienie i zmusić do kolejnych przesłuchań; krążek numer cztery skłania raczej do zastanowienia, co by tu innego zapodać – i to na wysokości dziewiątego-dziesiątego utworu. Duże rozczarowanie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

19 marca 2016

Alkaloid – The Malkuth Grimoire [2015]

Alkaloid - The Malkuth Grimoire recenzja okładka review coverDobrej Obscura’y nigdy za wiele. Nawet jeśli nie jest to Obscura. Alkaloid to kapela powołana do życia przez byłego perkusistę tej pierwszej – Hanessa Grossmanna, do której dokooptował całkiem zacny skład technicznie zorientowanych muzyków znanych z równie pokręconych kapel, takich jak Noneuclid, Necrophagist bądź Spawn of Possession. Przy takim składzie nie ma muzyki niemożliwej do zagrania, i tak rzeczywiście jest. Mimo wielu podobieństw do oryginału, muzyka Alkaloid ma swoje indywidualne sznyty. Jednak nie ma się co oszukiwać, że będzie to muzyka całkowicie oryginalna. Sporo z tego, co oferuje Alkaloid można, w mniejszym lub większym stopniu, znaleźć w każdej z wymienionych powyżej kapel. A także kilku innych, niewymienionych. Ważne jest natomiast to, że nie jest The Malkuth Grimoire pustą wydmuszką bezmyślnie serwującą wszystkie triki gatunku (bo chyba możemy już zacząć mówić i pisać o pewnym podgatunku technicznego i progresywnego death metalu). Co więcej, ekipie pod batutą Grossmanna udało się nagrać album ciekawy i wciągający, mimo iż wymagający pewnego poziomu zaangażowania oraz ogólnego osłuchania. Jak na swoją długość, niemal 75 minut, płyta w ogóle nie nuży, wręcz przeciwnie – zdaje się tworzyć coś na kształt dark space opery. Album ma swój własny rytm, widoczny dopiero z pewnej perspektywy, który — co jest dzisiaj coraz większą rzadkością — skłania do traktowania albumu jako jednej całości. Rozumieć to należy dwojako: płyta traci słuchana wyrywkowo, zyskuje natomiast odtwarzana zgodnie z kolejnością, którą przewidział dla niej kompozytor. Trzeba więc przygotować się na owe 75 minut, żeby móc się w pełni cieszyć twórczym kunsztem. Technicznie i wykonawczo The Malkuth Grimoire broni się niezależnie od sposobu dawkowania sobie muzyki. Jak na styl przystało jest klinicznie precyzyjny, selektywny, kiedy trzeba ostry, innymi razy głęboki i mięsisty. Klasę instrumentalistów demonstrują moim zdaniem najlepiej dwa utwory: „Alter Magnitudes” oraz „C-Value Enigma”, zaś w warstwie twórczej tetralogia „Dyson Sphere”. Jak już jednak wspomniałem, z korzyścią dla nas samych, najlepiej wygospodarować czas potrzebny na przesłucha nie całego dzieła. Wtedy i tylko wtedy każdy z fajerwerków będzie miał głębszy sens i idealnie wkomponuje się w całokształt przedsięwzięcia. Na zakończenie mała refleksja. Przy takim składzie i pewnego rodzaju modzie na tego typu muzykę Alkaloid mógł pójść w jednym z dwóch kierunków: wtórnego powielania schematów w nadziei, że ciemny lud i tak kupi, albo twórczego wykorzystania najlepszych wzorców i przekształcenia ich podług własnych upodobań i talentów. Cieszę się, że wybrał to ostatnie.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.alkaloid-band.com
Udostępnij: