Każdy, kto choć raz był świadkiem występu Kanibali — a takich na świecie paru by się znalazło — wie, że ten zespół to prawdziwie zabójcza machina, która od dawna poważnie traktuje swoją robotę i w żadnym aspekcie fuszery nie odwala. Natomiast ci, którzy z różnych powodów nigdy nie uczestniczyli w takiej kaźni, mogą sobie sięgnąć po płytkę o wiele mówiącym tytule Live Cannibalism. Materiał spełnia podwójne zadanie, bo z jednej strony pokazuje killerski potencjał Cannibal Corpse w warunkach scenicznych, a z drugiej jest solidnym i dość wyczerpującym (65 minut) debestofem. Żaden ze studyjnych albumów nie został potraktowany po macoszemu, dzięki czemu setlista zwyczajnie pęka w szwach od hiciorów największego kalibru, że wspomnę tylko o „A Skull Full Of Maggots”, „Covered With Sores”, „Hammer Smashed Face”, „Fucked With A Knife”, „Perverse Suffering”, „I Will Kill You” i „Blowtorch Slaughter”. Tak na dobrą sprawę w zestawie brakuje mi jedynie „Sentenced To Burn”, ale to nie jest wielki powód do narzekań, bo humor poprawia spora reprezentacja znakomitego „Bloodthirst”. Brzmieniowo Live Cannibalism jest autentycznym wypasem (ciężar i selektywność godna pozazdroszczenia), ale to już zasługa doświadczenia i umiejętności zespołu oraz współpracującej z nim ekipy, bo w studiu panowie ograniczyli się do niezbędnego mixu i masteringu. Zero dogrywek i żenującego czyszczenia śladów! Taaak, takiej koncertówki można słuchać z przyjemnością, bo atmosfera obu występów (z Milwaukee i Indianapolis) została wiernie przeniesiona na płytę: są fajne zapowiedzi Corpsegrindera, jest żywo reagująca publika, muzykom zdarzają się pewne pomyłki, ale przede wszystkim jest tu surowa moc – bezpośrednie jebnięcie od początku do końca w wykonaniu prawdziwych profesjonalistów. Nie bez przyczyny Cannibal Corpse dorobili się statusu jednej z największych kapel w death metalu.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net
inne płyty tego wykonawcy:
Trochę przypadkowo śledzę losy Pyrrhon od czasu pierwszej epki i tak się jakoś składa, że ich dotychczasowy rozwój w kierunku czegoś, co specjaliści nazywają post death metalem, bardzo mi odpowiadał. Właśnie takiej, zakorzenionej w eksperymentach Gorguts, klimatycznej jazdy oczekiwałem także po nowej epce zespołu. A tu niespodzianka! Amerykanie nagrali materiał stojący niejako w opozycji do ich ostatniego, nielicho rozbudowanego, krążka, czy też — patrząc z trochę innej perspektywy — będący ekstraktem z jego najbardziej ekstremalnych fragmentów. Moi mili, Growth Without End to w większej części praktycznie death-grindowy wymiot w tradycji najlepszych pojebów Relapse z przełomu wieków. Pyrrhon przygotowali niecały kwadrans muzy, ale za to ostro popieprzonej — brutalnej, chaotycznej, intensywnej i połamanej — która nieźle wymiętosi każdego nieprzygotowanego słuchacza. Pomimo szaleńczych temp i dość niechlujnego (choć nie tak sludge’owego jak na „The Mother Of Virtues”) brzmienia Bruklińczyczy nie zatracili na Growth Without End tego przyjemnego pierwiastka oryginalności, którym od paru lat imponują mniej zdolnym kapelom. Mamy zatem do czynienia z hasłem dość ordynarnie jebiącym po uszach, a przy tym na tyle urozmaiconym, żeby nie nudził się po kilku zapętlonych przesłuchaniach. W związku z powyższym warto wydać te kilka zyli, by przekonać się, jak może wyglądać wzrost bez końca w interpretacji czterech ambitnych typów.
Nie przypominam sobie takiej sytuacji, nawet z lat 90-tych, żeby nowa płyta Hate przeszła praktycznie bez echa. Nie wiem, kto dał dupy bardziej, wytwórnia czy dystrybutor, ale faktem jest, że na chwilę obecną — czyli spory kawał czasu od premiery — Crusade:Zero to wśród gawiedzi album raczej słabo rozpowszechniony i ponad wszystko niedoceniony. Trochę to dziwne, trochę przykre, bo tak obiektywnie patrząc, Crusade:Zero — jako świadectwo ciągłej progresji zespołu — może być nawet uznany za najlepszy krążek w historii kapeli — tak jak w swoim czasie najlepsze były
Dawno, dawno temu, tak dawno, że nikt nie pamięta (ja pamiętam), Blind Guardian wydał album zatytułowany
Lata mijają, a pierwszy duży materiał live Kata ciągle robi dobre wrażenie. Wprawdzie sama realizacja pozostawia nieco do życzenia, jednak z selektywnością nie jest najgorzej, a takie zabrudzone, szorstkie brzmienie pasuje jak ulał do dzikiej muzyki i dodaje całości uroku. Miejmy ponadto na uwadze, kiedy, gdzie i na jakim sprzęcie to wszystko nagrywano. Omawiana koncertówka to kilkadziesiąt minut znakomicie odegranego thrash/speed/blackowego wyziewu, emanującego ogromną energią i wyczuwalną radością płynącą z grania. Wszelkie niedociągnięcia (a jest ich niewiele) odsuwają na dalszy plan i liczy się tylko bezkompromisowa sieczka. Mocna gitara, zapieprzający bas i — może przesadnie — „roztrzaskane” gary tworzą ścianę niezłego hałasu o zadziwiająco kojących właściwościach. Ale to już chyba standard przy klasycznym graniu w wersji koncertowej. Ogień, jaki Katowska czwórka z siebie wykrzesała przy „Czarnych Zastępach”, „Mordercy”, „Mag–Sex” czy „Wyroczni” (choć właściwie to przy wszystkich kawałkach) zagrzewa do boju (trząchania dynią i innych tańców-łamańców), a świetne refreny ułatwiają przyspieszoną anihilację strun głosowych. Klimat tych koncertów (bo 38 Minutes Of Life nie jest zapisem tylko jednego występu) udziela się błyskawicznie i stanowi o tak wysokiej ocenie wydawnictwa. Dla mnie świetna sprawa.


