Myślałem, że wzrok mnie myli, że coś mi się pojebało, ale nie. Płyta Mind Cannibals A.D. 2016 powstała naprawdę i jest dostępna w sklepach. Na pytanie, po co komu odgrzewany materiał, który w momencie premiery nie wzbudził najmniejszego entuzjazmu (nie licząc magazynu-katalogu wydawcy), przynajmniej jedna odpowiedź sama ciśnie się na usta. Tylko przez grzeczność nie wspomnę, że chodzi o parcie na walutę i poruszę inną kwestię – jak dla mnie jest to kolejny po „Acoustic 8 Filmów” album mający utrzymywać pozory, że Kat wciąż istnieje.
Oficjalna przyczyna wypuszczenia tego krążka to chęć pokazania światu zmienionego (celowo nie piszę, że poprawionego) masteringu i nowego składu – już bez Jarka Gronowskiego, za to z Harrisem w miejsce Krzysztofa Oseta. Ten argument o składzie jest dla mnie wyjątkowo naciągany – mam rozumieć, że pojawienie się nowego muzyka będzie każdorazowo skutkowało reanimacją „Mind Cannibals”? Strach się bać, kurwa mać!
Czym więc tak naprawdę nowa wersja płyty różni się od tej z 2005? Podstawa to nieco inne brzmienie, na którym najbardziej zyskała chyba perkusja – zmiana nie jest kolosalna, ale do wyczucia, jeśli tylko komuś chce się w to wnikać. Następna sprawa to drobne przeróbki w aranżacjach – raz na lepsze, raz na gorsze. A skoro bilans wychodzi na zero, to w skali całej płyty nie zwracają na siebie większej uwagi. Podobnie jak trochę inaczej zagrane solówki – komu podobały się stare, ten i te zaakceptuje bez mrugnięcia okiem; komu zaś nie – to wiadomo. No mamy jeszcze ten nieszczęsny bas… Zgaduję, że Harris dostał posadę za wiek i jakieś doświadczenia z zamierzchłych lat 80-tych, bo na pewno nie jest tej klasy muzykiem co Krzysztof Oset. Co więcej, jego partie o nieprzyjemnym hardrockowym zabarwieniu — nota bene za bardzo wyeksponowane w stosunku do ich jakości — niespecjalnie pasują do stylu zespołu.
Jak te wszystkie zmiany wpłynęły na odbiór muzyki? Tak samo, jak upływ czasu: w ogóle. Nie chce mi się lać wody i kopiować starej recki, toteż polecę na skróty: dobre kawałki pozostały dobre, słabe dalej są słabe, a nijakich z nijakości nic nie wyciągnęło – stąd też ocenę pozostawiłbym bez zmian. Co do intencji stojących za Mind Cannibals A.D. 2016 – te oceńcie sobie sami; jak ja zacznę rzucać kurwami, to znowu ktoś pomyśli żem hejter.
ocena: -
demo
oficjalna strona: kat-band.com
inne płyty tego wykonawcy:
Drugie dvd Obituary było niezłą okazją do uzupełnienia ewentualnych braków
Powrót Rebaelliun stał się faktem. Brazylijczycy zebrali się do kupy po kilkunastu latach przerwy i za sprawą The Hell’s Decrees próbują odzyskać dawną pozycję. Czy im się uda? Jakby to w miarę delikatnie ubrać w słowa – ni chuja nie ma na to najmniejszych szans, a już na pewno nie z pomocą Hammerheart Records. Zmieniła się scena, zmienił się death metal, a Rebaelliun — o czym się przekonujemy z każdym kolejnym utworem — nie mogą się już pochwalić takimi atutami, jak za czasów prosperity.
Jeśli komuś jeszcze mało brutalnego amerykańskiego death metalu we włoskim wydaniu, to polecam poświęcić trochę uwagi trzeciej płycie pochodzącego z Florencji Sickening. Jak szybko się zorientujecie, kolesie w żadnym wypadku nie odkrywają gatunku na nowo, a skupiają się bardziej na poprawnym interpretowaniu schematów, które 20-25 lat wcześniej dali światu mistrzowie z Suffocation. Skojarzenia z autorami
Kiedyś już zdarzyło mi się polecać album trzeci Septycal Gorge fanom zawiedzionym nowym obliczem Hour Of Penance, natomiast teraz gorąco zachęcam do zapoznania się z Ignominious Atonement wszystkich tych, dla których
Niewiele współczesnych death’owych zespołów może poszczycić się tym, że wprowadziły do gatunku coś świeżego, że stworzyły nową jakość, no i w końcu, że stały się wzorem do naśladowania dla innych. Origin — o czym muzycy tej kapeli będą pewnie jeszcze wnukom opowiadali — zalicza się właśnie do tego wąskiego grona. Amerykanie od początku kariery stawiali na maksymalnie wyziewny i zakręcony łomot, a swoimi wydawnictwami sukcesywnie przesuwali granice ekstremy. Do czasu. Pod naporem trzeciego krążka, opisywanego Echoes Of Decimation, granice nie wytrzymały. Origin z zespołu grającego szybki, brutalny i techniczny death metal przekształcił się w zespół grający blastująco-sweepujący świst, który nie miał wówczas precedensu, a i dzisiaj robi niemałe wrażenie. Szybkość (o ironio, to jedyny album Origin, na którym nie grał perkman John Longstreth) i poziom zagmatwania materiału ocierają się tu o absurd, a czysta skomasowana brutalność urywa łeb przy samej dupie. Ten mega intensywny atak na bezbronne narządy słuchu trwa zaledwie 26 minut, jednak dla mniej wyrobionych odbiorców będzie to aż 26 minut – w dodatku niewysłowionej męczarni, bo Amerykanie na Echoes Of Decimation nie uznają żadnych przestojów, a jeśli nawet zdarza im się trochę (trochę!) zwolnić, to tempo i tak utrzymują zabójcze. W tym miejscu każdy niezorientowany w temacie osobnik mógłby zarzucić muzykom Origin zorientowanie wyłącznie na szpan szybkością i techniką. A to błąd, bo chociaż oba te składniki są bardzo istotne w ich twórczości, Echoes Of Decimation to przecież także furiackie vokillsy i całkiem przyzwoita dawka chwytliwości. Ten ostatni element stanowi o wyjątkowości Origin i wyróżnia zespół spośród masy podobnie grających kapel. Pomimo swej ekstremalności kawałki Amerykanów po prostu wpadają w ucho; może niekoniecznie za pierwszym razem, ale jednak. Człowiek lubi sobie wrócić do tego czy innego fragmentu, przewałkować go naście razy i wyciągnąć z niego jak najwięcej. Nudnymi utworami nikt by sobie tak dupy nie zawracał.
Czas chyba nieco odetchnąć od całego tego łomotu, blastowania i szatańskich wersetów. Żeby jednak nie wyjść na całkowitego mięczaka, który musi ratować się podpierdolonym siostrze The Pussycat Dolls, można wrzucić Devina. Zwłaszcza, że z albumu na album metalu coraz mniej i tylko przez wzgląd na stare czasy, nie nazywam tego popem. Prawda jest jednak taka, że chuj z tym, bo nawet gdyby kolejny album obficie czerpał z disco polo połączonego z country i przełamanego dubstepem – i tak byłbym ciekaw rezultatu. W końcu to sam Devin, a jemu za bycie ekscentrykiem nie można pocisnąć. Chyba. Napisałbym też, że więcej mu się wybacza, ale z tym akurat różnie bywało. Ale do rzeczy. Sky Blue to połowa najnowszego wydawnictwa spod znaku Devin Townsend Project zatytułowanego „Z2”, wydawnictwa tyleż ciekawego, co nieco zaskakującego. O ile opisywany dziś krążek dokładnie wpisuje się w ostatnie eksperymenty kanadyjskiego artysty, o tyle powrót Ziltoida uważam za zaskakujący, ale również jako przyjemną niespodziankę. Z powodów czysto egoistycznych (czyt. lenistwo) „Dark Matters”, czyli drugą płytę, tę z Ziltoidem, opiszę przy innej okazji. Z tych samych powodów, przy opisie Sky Blue ucieknę się do kilku ogólników, powszechnie znanych faktów, poleję trochę (ale nie za dużo) wody i będzie. Zatem do dzieła. Bez bicia przyznaję, że kilka ostatnich wypocin Devina niespecjalnie przypadło mi do gustu. Moja tolerancja i aprobata zatrzymały się na etapie późnego Devin Townsend oraz The Devin Townsend Band i muzyki jednak nieco mniej popularnej i — z braku lepszego określenia — sympatycznej. Z tego powodu zetknięcie ze Sky Blue wprawiło mnie w zakłopotanie. Otóż z jednej strony mamy Anneke van Giersbergen i aranżacje, które równie dobrze mogło nagrać Nightwish, a Devin tylko podjebać, a z drugiej – masę naprawdę pozytywnie naładowanej muzyki. Gdyby MTV wciąż puszczało muzykę, a nie kolejne show z gatunku Warsaw Shore, Sky Blue puszczany byłby w co drugim bloku tematycznym, włączając w to, na szczęście, także rock/metalowy. I mimo całej swojej ogólnodostępności i w pełni zrozumiałego poczucia wyższości oraz pogardy w kierunku takiej pop-papki ze strony metalheadów, nie da się uniknąć cichego nucenia kolejnych wersów, delikatnego wystukiwania rytmu placem, oraz raczej spokojnego machania łepetyną. Słuchanie Sky Blue przywodzi mi na myśl Rewińskiego i Skautów Piwnych w znakomitym spocie o dobroczynnych właściwościach mleka. I złych piwa. Obejrzyjcie sobie w jaki sposób Rewiński opisuje jak złe jest piwo, a będziecie wiedzieć jak się czuję pisząc o płycie. Obiektywnie raczej kicha, mizeria i bylejakość, ale radości i frajdy po pachy. I choćbym bardzo chciał się do czegoś więcej przyczepić i pokrytykować – nie mam do czego. Album broni się sam i nie potrzebuje żadnego adwokata. Na pewno nie jest to najlepszy album w karierze Devina, co nie zmienia faktu, że jest bardzo dobry. Przy odpowiednim podejściu, kupa frajdy gwarantowana.
Kiedy człowiek latami zasłuchuje się w muzyce takich mistrzów jak Gorguts, Cryptopsy, Martyr czy Neuraxis, to jest skłonny uwierzyć, że w Kanadzie gra się tylko wysokiej próby techniczny death metal. A potem trafia się na taki Spirit Of Rebellion, który brutalnie sprowadza delikwenta na ziemię. Nie chodzi jednak o to, że kolesie grają jakiś syf, bo nie grają, ale — patrząc na ich staż, niemłode już facjaty i koszulki zdradzające dobry gust — można by się spodziewać po nich czegoś więcej, choćby własnej tożsamości. Tymczasem panowie proponują niecałe pół godziny bardzo nieoryginalnego, bardzo zwyczajnego i totalnie przewidywalnego death metalu w typie amerykańskim, w którym czuć sporo bezpośrednich odniesień do Cannibal Corpse z przełomu wieków. Nie powiem, jak ktoś nie ma zbyt wygórowanych wymagań i nie przeszkadza mu coś niezobowiązująco hałasującego w tle, to The Enslavement Process może mu się nawet spodobać, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że u kogokolwiek ten średnio szybki i średnio brutalny krążek trafi do czołówki w rankingu ulubionych. Spirit Of Rebellion robią wszystko całkowicie poprawnie, według sprawdzonych (przez innych) schematów i pewnie z jakimś zaangażowaniem, tylko jest to straszliwie oklepane i przemielone na wszystkie sposoby. Kolesie mają niezły warsztat, brzmią spoko, a ich muzyka trzyma się kupy, jednak nie potrafią utrzymać uwagi słuchacza odpowiednio długo – już w połowie płyty można o nich zapomnieć. Trochę to przykre, ale co robić, skoro kontakt z The Enslavement Process wywołuje tyle emocji co poranna wizyta w spożywczaku. Dlatego też, z korzyścią dla portfela, raczej daruję sobie poszukiwania ich poprzednich krążków.
Po cichu liczę, że Cezar, jako Christ Agony, ma zamiar kontynuować świecką tradycję zapoczątkowaną przy okazji „Demonology”/
Czy ktoś się jeszcze jara powrotem Brutality? Wątpię. W ciągu ostatnich 15 lat Amerykanie wracali i rozpadali się już tyle razy, że stało się to po prostu nudne. Dlatego też nie mam żadnych złudzeń – jeszcze rok albo dwa i kapela znowu pójdzie z hukiem do piachu. Trzeba im jednak oddać, że tym razem należycie spięli poślady i uzbierali dość materiału, żeby starczyło na album mniej więcej długogrający. Do czasu trwania płyty jeszcze wrócę, bo nie daje mi to spokoju, ale póki co trochę staruszków pochwalę, bo nowy krążek spodobał mi się znacznie bardziej niż mógłbym przypuszczać. Muzycy Brutality za sprawą Sea Of Ignorance udowadniają, że są zespołem z charakterem i niemałym potencjałem, którego nie osłabił nawet upływający czas. Od poprzedniej płyty upłynęło, bagatela, 20 lat, jednak tej przerwy w graniu-komponowaniu zupełnie nie słychać. Sea Of Ignorance mógł powstać zaraz po „In Mourning”, a nawet i przed – i nikt by się w tym nie połapał. Innymi słowy jest to żywa skamielina; album kompletnie nie na czasie, szerokim łukiem omijający współczesne trendy, co się tyczy nie tylko muzyki, ale i produkcji. Dla Amerykanów czas się najwyraźniej zatrzymał, bo nie usłyszymy tu niczego, co by mogło wykraczać poza tamtą, zamierzchłą już, epokę. Mnie to pasuje, bo zespołów — a mam na myśli stare załogi — do tego stopnia wiernych swoim korzeniom mamy ostatnio jak na lekarstwo. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ten cały oldskul może być wynikiem pazerności i wyrachowania paru kolesi (nota bene Brutality często oskarżano o granie wyłącznie dla kasy), którzy mają dość talentu i umiejętności, żeby sprawnie powielać swoje stare patenty. Podobnie jak w przypadku Massacre trudno mi ocenić ich intencje, więc ostateczną opinię opieram tylko na muzycznej zawartości Sea Of Ignorance, a ta jest naprawdę niekiepska. Death metal w wykonaniu Brutality zawsze był zajebiście charakterystyczny i to się wcale nie zmieniło – w mig rozpoznawalna praca gitar, zróżnicowane tempa, wypieszczone solówki, porządny growl i pozbawione zbędnych wodotrysków brzmienie. No i te klasycznie zbudowane kompozycje — prawdziwa uczta dla fanów inteligentnego grania — a wśród nich kompletnie rozpieprzający „Tribute”, którym momentalnie mnie kupili. Koniecznie musicie tego posłuchać! Niestety pomiędzy autorskie kawałki wciśnięto także jeden cover… O to, że jest nie mam wielkich pretensji, coverowany zespół też jestem w stanie przełknąć, ale już fakt wybrania do przeróbki 11-minutowego „Shores In Flames” śmierdzi mi chęcią naciągnięcia płyty do przyzwoitych rozmiarów. Swoją drogą wykonanie jest poprawne, choć brzmieniowo trochę to podchodzi pod Amon Amarth… Wydaje mi się, że bardziej godnym rozwiązaniem byłoby ponowne nagranie utworów z epki „Ruins Of Humans”. Mówi się trudno. Pomimo tego zgrzytu Sea Of Ignorance i tak jest albumem, do którego chętnie się wraca.


