Przez dwadzieścia ostatnich lat Nile byli w niezłym gazie; dużo się u nich i z nimi działo, a nade wszystko nigdy nie dopuszczali do tego, żeby fani musieli zbyt długo czekać na kolejne wydawnictwa. Aż tu nagle cuś zgrzytnęło i od ostatniego krążka upłynęły aż cztery lata. Zgaduję, że głównej przyczyny tej przerwy należy szukać w odmłodzeniu składu i co za tym idzie – chęci dotarcia się z nowymi ludźmi. Ile by to nie trwało, głód muzyki u słuchaczy był już odczuwalny i w pełni zrozumiały. W dodatku Amerykanie, dość nietypowo, narobili wszystkim apetytu trasą promującą niewydany jeszcze album. Na mnie podziałało, bo na żywo kawałki z Vile Nilotic Rites zabrzmiały wyjątkowo zachęcająco.
Jak na moje ucho Nile nagrali płytę równie dobrą co „What Should Not Be Unearthed”, ale wyraźnie od niej inną, choć utrzymaną w stylu zapoczątkowanym gdzieś na „Annihilation Of The Wicked”. Zespół jest oczywiście rozpoznawalny od pierwszych dźwięków, a mimo to daje się tu wyczuć także powiew świeżości – zrezygnowano z niektórych starych patentów, w innych nieco zamieszano, no i dorzucono odrobinę nowości. Riffy są mniej zagęszczone, inaczej rozłożono zmiany tempa, a całość zabrzmiała mniej hermetycznie. Już na wysokości pierwszej solówki w „Long Shadows Of Dread” doskonale słychać, że nowi muzycy nie zostali ściągnięci do kapeli tylko po to, żeby wspólnie pozować do zdjęć. Brian Kingsland i Brad Parris dostali spory kredyt zaufania od Sandersa i chyba go nie zawiedli, bo obaj (naturalnie gitarniak bardziej) mieli duży wpływ na ostateczny kształt Vile Nilotic Rites. Innymi słowy mamy do czynienia z bodaj najbardziej demokratycznym materiałem w historii Nile. Nie mogę niczego zarzucić Dallasowi, ale faktem jest, że dopływ świeżej krwi dobrze zrobił Amerykanom.
Na Vile Nilotic Rites dominują raczej krótkie i zajebiście szybkie kawałki w typie „The Oxford Handbook Of Savage Genocidal Warfare”, „Snake Pit Mating Frenzy” czy tytułowego, co nie znaczy jednak, że płyta jest monotonna. Nawet w taki wygrzew jak „Revel In Their Suffering” (jeden z najlepszych na krążku) muzycy potrafili wrzucić naprawdę miażdżące partie i fragmenty, które przypominają zbrutalizowany Fleshgod Apocalypse, więc o urozmaicenia można być spokojnym. Ma się rozumieć, że najwięcej atrakcji przygotowano w rozbudowanych aranżacyjnie „Seven Horns Of War” i „The Imperishable Stars Are Sickened”. W tym drugim uwagę zwracają zwłaszcza czyste wokale i zajebichne solówki. Problem stanowią dla mnie jedynie wstawki etniczne. I to nawet nie ze względu na ich oklepany charakter (po dwudziestu latach miały prawo się znudzić, trudno), co na brzmienie – są dużo głośniejsze niż death metalowa reszta i niezbyt z nią spójne.
Nile na Vile Nilotic Rites to zespół w znacznie lepszej formie, niż wygląda na pierwszy rzut oka – zaskakująco witalny, dobrze zgrany i na dużym luzie. Słychać i widać, że panowie całkiem nieźle bawią się swoim graniem, nie robią tego na odpierdol i mają ochotę na więcej. Wprawdzie po godzinie napierdalania Sanders skarżył się na zmęczenie, ale na moją sugestię, że może by w takim razie zacząć grać wolniej odpowiedział stanowcze – „NIE!”.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com
inne płyty tego wykonawcy:
Do Veleno zabierałem się jak członek PiSu do osławionych ośmiorniczek: zerkałem tylko z ukosa i kręciłem z dezaprobatą nosem, bo nie mogło z tego wyjść nic dobrego. Na
Cancer powrócił na poważnie, w dodatku w oryginalnym składzie. To już nie tylko wspominkowe koncerty w ramach promocji reedycji, ale i nowa płyta, która w tym całym zamieszaniu jest przecież najważniejsza, i która właściwie przeszła bez echa. No cóż, nie znam nikogo, kto by pokładał w tym zespole jakieś większe nadzieje, a to z tej prostej przyczyny, że ich poprzedni „wielki powrót”" zakończył się potworną kupą w postaci „Spirit in Flames” – płytą, którą każdy, kto miał z nią styczność, w miarę możliwości starał się wymazać z pamięci.
Czy trzeci album Omophagia będzie dla zespołu tym przełomowym? Ha! Śmiem w to wątpić, choć trzeba jasno i uczciwie przyznać, że Szwajcarzy między kolejnymi materiałami robią odczuwalne postępy, przy czym chodzi raczej o ewolucję stylu aniżeli jakąkolwiek rewolucję w jego obrębie. Niech więc zatem nikogo nie zwiedzie nowoczesna czy tam technologiczna otoczka 646965, bo to wciąż death metal łączącym w sobie wpływy klasyków i paru bardziej współczesnych przedstawicieli gatunku.
Rebaelliun jest jednym z zespołów, które walnie przyczyniły się do zwiększenia zainteresowania death metalem na przełomie wieków i to właśnie oni — wraz z Krisiun — odpowiadają za trwającą kilka dobrych chwil modę na brazylijskich przedstawicieli tego gatunku. A to wszystko dzięki wydanemu zaledwie rok po sformowaniu kapeli Burn The Promised Land, za sprawą którego błyskawicznie trafili do czołówki nowych kapel. To się nazywa mieć siłę przebicia!
Napalmowych eksperymentów część druga. Druga i w zasadzie ostatnia, bo w paru miejscach na Inside The Torn Apart pojawiają się jaskółki (europejskie, bez obciążenia) zwiastujące rychły powrót zespołu do grania szybkiego i brutalnego. Jednocześnie z kolejnymi utworami Brytole dają jasno do zrozumienia, że nie należy się po nich spodziewać powtórki ze
Nie jest łatwo mnie przyłapać na słuchaniu At The Gates, ale raz na ruski rok (w dodatku przestępny) zdarza mi się zarzucić Szwedów na tackę; dzięki To Drink From The Night Itself nawet częściej niż to wcześniej bywało. Nie żeby zespół nagle zmienił się nie do poznania i zaczął wycinać jakieś nowatorskie cuda. Nic z tych rzeczy, po prostu trafili u mnie w dobry moment, kiedy melodyjny death metal nie stanowi choćby 1% słuchanej przeze mnie muzyki i przez to jest czymś egzotycznym. Poza tym album wydaje mi się znacznie ciekawszy niż nagrany po reaktywacji — a niemal identyczny objętościowo — „At War With Reality”.
Postawmy sprawę jasno, jeśli ktoś wcześniej nie zasmakował w muzyce Antropomorphia, to Merciless Savagery nic w tym temacie nie zmieni, może go co najwyżej jeszcze bardziej zniechęcić do zespołu. Od poprzedniej płyty — a w zasadzie od trzech — Holendrzy nie wykonali ani jednego ryzykownego czy nieprzemyślanego kroku i dość kurczowo trzymają się sprawdzonego schematu w obszarach muzyki, brzmienia i imażu; do tego stopnia, że nawet tylna okładka niemal dokładnie powiela układ z
Visceral Disgorge zebrali sporo pochlebnych opinii za swój debiut „Ingesting Putridity”, ale zamiast pójść za ciosem, z niezrozumiałych dla mnie względów (chyba, że chodziło o śmierć gitarniaka) zamilkli na dobre kilka lat. Wydawnicza przerwa trwała u nich tak długo, że teraz w zasadzie muszą budować pozycję na nowo, jako zespół, który kiedyś ponoć grał fajnie, tylko mało kto już o tym pamięta. Jakby tego było mało, w międzyczasie konkurencja mnożyła się na potęgę, więc nie każdy brutal death ma szansę zaistnieć w szerszej świadomości. Visceral Disgorge powinno się udać, bo ich powrót w barwach Agonii to wyjątkowo brutalny i intensywny ochłap zagrany z nienaganną precyzją.
Kiedyś już zaliczyłem przelotny kontakt z twórczością Obscure Infinity, ale nie pozostawił on najmniejszego śladu w mojej pamięci, więc zakładam, że cudów wówczas nie usłyszałem. Minęło kilka lat i ponownie trafiłem na Niemców – tym razem przy okazji Into The Vortex Of Obscurity. Na pewno grają lepiej niż kiedyś, jednak wciąż w ich muzyce jest coś, co sprawia, że następnej płyty nie będę jakoś szczególnie wypatrywał.


