Chciałbym zaznaczyć, że nie jestem specjalnie fanem Melo-Death. dlatego tym bardziej chciałbym zwrócić uwagę na jeden z bardziej nadających się do słuchania albumów z tej nieco cukierkowej odmiany Metalu. Możliwe też, że wyraźne wpływy Thrash Metalu zaważyły na mojej sympatii do muzyki zawartej na tym krążku.
Shattered istniał już w 1996, ale zanim udało im się w końcu zadebiutować, to namęczyli ok. ośmiu taśm demo, o których nie słyszał nikt, poza samym zespołem. Ostatecznie związali się z Black Mark Productions, który znany był z tego, że miał rewelacyjne zespoły, ale beznadziejne zarządzanie. Trzeba też powiedzieć, że się nieco spóźnili o 6 lat, gdyż moda na tego typu granie w 2004 r. już dawno minęła. Grupa rozpadła się po śmierci brata frontmana, Jimi Andersona w 2006 r.
To tyle, jeśli chodzi o historię, przejdźmy do dania głównego. Wrapped in Plastic to 9 przebojowych ciosów + intro, trwające 31 minut. Nie jest to dużo, ale za to dostajemy materiał bez niepotrzebnego tłuszczu, hit za hitem, co bardzo rzadko się zdarza w Metalu w ogóle. Jedynymi numerami, wobec których miałem opory to „Soul Delivery” i tytułowy track (odpowiednio numer 4 i 5 w trackliście). Ale nawet i one ostatecznie weszły mi w krew. Z kolei najbardziej mi się podobał otwierający „Accelerhate” oraz najdłuższy na płycie „Reckless Agression”.
Wokal mi się kojarzy z Mardukiem, ale bez specjalnych efektów i pogłosów. W „Erased” pojawia się Punkowy głos w refrenie, a w ostatnim numerze „Keep On Killing” mamy siarczysty growl. Gitarowo bym powiedział, że słyszę tu większy wpływ późniejszego Carcass, niż At the Gates, co też może mieć wpływ na nośność muzyki.
Jedyne do czego można by się przyczepić, to paradoksalnie główny atut płyty – jest to zbiór świetnych kawałków, ale bez jakiś ambicji, by być czymś więcej. Malkontenci mogą dodać, że ostatecznie jest to „tylko kolejna” dobra płyta, bez większej oryginalności. Ale jeśli chcielibyście posłuchać sobie niezobowiązującego, ekstremalnego Metalu z Thrash’ową melodią i refrenami, to macie jak znalazł.
ocena: 8,5/10
mutant
Xysma to bez wątpienia największa legenda fińskiej sceny; największa, choć stosunkowo szybko zapomniana. Albo skutecznie wyparta z pamięci, bo i taka opcja również wchodzi w grę. Zaczynali w 1988 roku jako gore-grindowy potwór mocno zafascynowany Carcass, ale tego stylu nie trzymali się nazbyt kurczowo, bo już po jednej demówce i epce „Above The Mind Of Morbidity” naszło ich na zmiany. Na wydanym w 1990 roku materiale „Fata Morgana” Finowie nieco złagodzili brzmienie, a do muzyki wprowadzili garść nieoczywistych, a przy tym nieortodoksyjnych rozwiązań – coś, co mogło dać do myślenia odbiorcom, ale nie musiało.
Dania nie ma za bardzo czym się pochwalić. Z klasycznych zespołów najbardziej znane są Konkhra i Illdisposed, znane z nadużywania Groove/Thrash’u typu Machine Head, w swojej odmianie Death Metalu. Niemniej jednak, jakaś tam scena sobie istniała i była ona nawet liczna, mimo iż grupy te nie spotykały się z jakimś większym zainteresowaniem poza krajem macierzystym.
Nie wiem, czy tylko mnie zaskoczyła nieco oprawa graficzna najnowszego dzieła tej australijskiej formacji? Co jak co, ale nie kojarzyłem nazwy Abramelin z typowo brutalno-deathmetalową tematyką znęcania się nad kobietami. Owszem, w przeszłości grupa miała ocenzurowane teksty na debiucie, ale poza tym nie było w nich nic kontrowersyjnego. Z drugiej strony muszę oddać honor, że książeczka prezentuje nad wyraz profesjonalne i „ładne” wykonanie, nawet jeśli zanadto stereotypowe. Ale przejdźmy do konkretów.
Swoim pierwszym albumem Eximperitus udowodnili wszem i wobec, że są ociupinkę pierdolnięci — czym zresztą zaskarbili sobie uznanie fanów — choć niestety większość odbiorców mocniej skupiła się na otoczce towarzyszącej temu projektowi aniżeli na samej muzyce. Poniekąd się temu nie dziwię – zarówno pomysł na nazwę, jak i tytuły utworów nie miały precedensu, więc skutecznie zwracały uwagę i przy okazji ostro ryły baniak. Muzyka na „Prajecyrujučy sinhuliarnaje wypramieńwańnie Daktryny Absaliutnaha j Usiopahłynaĺnaha Zła skroź šaścihrannuju pryzmu Sîn-Ahhi-Eriba na hipierpawierchniu zadyjakaĺnaha kaučęha zasnawaĺnikau kosmatęchničnaha ordęna palieakantakta, najstaražytnyja ipastasi dawosiewych cywilizacyj prywodziać u ruch ręzanansny transfarmatar časowapadobnaj biaskoncaści budučyni u ćwiardyniach absierwatoryi Nwn-Hu-Kek-Amo” nie była już aż tak oryginalna i rewolucyjna, ale mimo wszystko przynosiła z sobą dostatecznie dużą dawkę brutalności i popieprzonych zagrywek, żeby zostać zapamiętaną.
To niesamowite jak niektóre zespoły potrafią mieć własną osobowość, nawet jeśli żywcem naśladują legendy. Styl Aeon to wypadkowa elementów Deicide, Morbid Angel, Cannibal Corpse, plus coś ekstra szwedzkiego. Sama grupa zresztą nie wypadła sroce spod ogona. Korzenie grupy sięgają tak naprawdę roku 1994, kiedy to powstała kapela Unorthodox, która rok później przemianowała się na Defaced Creation, nagrała jeden album, po czym się rozpadła.
Jeden z tzw. „wielkiej czwórki” Cogumelo Records, znanej z odkrycia Sepultury. A dlaczego „czwórka”? Ponieważ Chakal wraz z Holocausto, Mutilator oraz Sarcófago byli na legendarnym splicie „Warfare Noise”, który, jeśli nie znacie, powinniście szybko poznać. Ale przejdźmy do debiutu grupy.
Po wieeelu latach prób, podstępów i przedziwnych kombinacji Kam Lee dopiął swego – zaśpiewał na płycie z logo Massacre. Chwila to wiekopomna, ale trudno stwierdzić, czy komukolwiek, poza samym Kamem, naprawdę potrzebna. Poprzednią płytę, nagraną lata temu i w całkowicie innym składzie, wciągnąłem bez problemu i ani razu nie przyłapałem się na domysłach „jakby to brzmiało z Lee za mikrofonem”. Teraz natomiast mogę słuchać Resurgence i zastanawiać się, jakby to brzmiało z muzyką Massacre…
Zwykło się określać ten zespół jako projekt poboczny Malevolent Creation. Gwoli ścisłości, w 1998 r. Kyle Symons nie był jeszcze wokalistą M.C., a Rob Barrett (który grał na
Rzadko kiedy się zdarza, żeby zespół z długim stażem, na tak późnym etapie kariery popełnił arcydzieło. Zwłaszcza, że Necrophobic ma już na swoim koncie co najmniej dwa legendarne albumy („Darkside” i „Nocturnal Silence”). Jak się im to udało? Szczegóły poniżej.


