Pamiętam (niestety) istnienie onegdaj popularnego niemieckiego zespołu dla nastolatek o nazwie Tokio Hotel. Chwytem marketingowym był fakt, że ów zespół składał się z podwieków mających po 12, 13 lat. Duży sukces (choć krótkotrwały) Tokio Hotel zainspirował szefów Nuclear Blast do wypuszczenia na rynek Death Metalowej odpowiedzi na to całe zjawisko.
Dzieciaki grające ekstremę to nic nowego. Dość wspomnieć Sepulturę, która nagrywała swoje pierwsze twory mając po 14, 15 lat, albo nasz rodzimy Decapitated (którego koszulki, o ironio, członkowie Hackneyed noszą na zdjęciach), co mimo swojego młodego wieku stworzył dzieła, których niejeden weteran mógłby pozazdrościć. Zastanawia natomiast fakt, jakim cudem wielka wytwórnia z miejsca znalazła małolatów zdolnych do grania ekstremalnego Metalu na minimalnym poziomie. Czyżby był jakiś casting?
Ale wbrew mojemu sarkazmowi, czuję optymizm na myśl o tym, że nie tylko tkwił komercyjny potencjał w takim projekcie, ale że istnieją kolejne pokolenia młodych i głodnych maniaków Death Metalu, którzy również chcą coś dorzucić do pieca od siebie. Bo dany gatunek jest w stanie przetrwać tylko wtedy, kiedy jest napływ świeżej krwi.
Poświęciłem dość dużo miejsca całej otoczce wokół grupy. A jak się ma sprawa z muzyką? Ku zaskoczeniu nikogo, dzieciaki z bogatego kraju o bardzo wysokich standardach życiowych tworzą, umówmy się, fastfoodowy Death Metal. Proste riffy i niewymagające teksty (choć takie „Gut Candy” jest komicznie przeurocze) okraszone są czyściutką i dopieszczoną produkcją. Niektóre utwory, jak zamykający album „Again” zdają się być bardziej szkicem niż pełnoprawną kompozycją i można odnieść wrażenie, że cały materiał powstawał w pośpiechu, gdyż płyta trwa zaledwie 30 minut i zanim się obejrzycie, to się kończy.
Płytka doczekała się re-edycji Metalmind wiele lat później, po niskiej cenie i w takiej formie to opłaca się mieć kompakt na półce. Wbrew mojej ocenie końcowej, całkiem dobrze się bawiłem przy lekturze muzyki, mimo jej banalności i miałem okres, kiedy słuchałem sobie jej na okrągło. Prawdziwy potencjał zespołu jednak dopiero miał nadejść, ale to już ciąg dalszy nastąpi…
ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hackneyed
Dawno, dawno temu poznałem tą ekipę przy rekomendacjach z rateyourmusic.com, przez co ich nazwa dobrze się mi kojarzyła i gdy ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się re-edycje ich starych płyt, co się również zbiegło z reaktywacją grupy, to mogłem sobie przypomnieć o nich na nowo i tym razem porządnie, słuchając ich twórczości od deski do deski.
Recenzję
Z perspektywy czasu, łódzki Tenebris zaliczył niemały „wstrętny progres” (nawiązując do tytułu płyty). Od rasowego Death Metalu, po szeroko rozumianą muzykę Metalową z elementami, które innym kapelom nie mieszczą się w głowie. Od samego jednak początku słychać, że nie mamy tutaj do czynienia z „kolejną” grupą Death Metalową.
Kiedyś nie doceniałem tego typu zespołów i wydawały mi się nudne i wtórne. I choć faktycznie, Aeon nie należy ani do najoryginalniejszych, ani też najciekawszych wśród brutalnych grajków, to błędem byłoby spisanie ich na straty, jako „kolejną” ekstremalną grupę. Aeon szeroko wypłynął dzięki odrodzeniu się popularności Death Metalu w latach 2005-2012, do której również dołożył i swoją cegiełkę.
Jako Polak z krwi i kości, recenzję Acts Of God zacznę od gmerania w przeszłości (jako Polak z krwi i kości, przejawiam również talenty poetyckie), bo z perspektywy czasu dość znacząco zaingerowałbym w oceny dwóch poprzednich płyt zespołu, choć bez zmieniania tego, co o nich napisałem. Oba krążki niedługo po wstępnym osłuchaniu trafiły na półkę, gdzie całkiem sprawnie idzie im zbieranie kurzu, bo nawet przy „wędrówkach” przez dyskografię omijam je szerokim łukiem. Nowy, mimo iż podtrzymuje delikatną tendencję zwyżkową, zapewne wkrótce podzieli ich los.
Nie ma kompletnie niczego złego w tym, że ekipa, która działa od 30 lat tworzy konsekwentnie nowe rzeczy, poprawiając jedynie możliwości produkcyjne. Obscenity z niejednego pieca chleb jadło i nie musi wydawać kolejnych płyt. Robią to, ponieważ wciąż mają ochotę coś zaprezentować.
Zwykło się patrzeć na Amerykanów jak na jeden kraj, gdzie w rzeczywistości każdy stan ma swoją specyfikę i styl. Jako Stany Zjednoczone da się znaleźć nawet i tysiąc zespołów Death Metalowych powstałych w latach ’90. Ale gdyby rozbić tą liczbę na indywidualne stany, to okazałoby się, że najliczniejsze sceny czy to z Kalifornii, Nowego Jorku czy Florydy są dwukrotnie mniejsze od tego, co się równolegle działo na całej polskiej scenie w ówczesnych czasach.
Debiut Amerykanów mógłby być dużą sensacją na scenie nowoczesnego death metalu, gdyby na wczesnym etapie zainwestowano w marketing i wytworzono wokół zespołu odpowiednio tajemniczą otoczkę albo przynajmniej oficjalnie nie ujawniono składu. Mówię wam, byłby kult! Kiedy natomiast już wiemy, skąd się wzięli członkowie Aeviterne, jakie są ich wcześniejsze dokonania i podejście do grania, to ani styl muzyki, ani jej poziom nie są wielkim zaskoczeniem, to coś wręcz oczywistego. Na The Ailing Facade po prostu słychać ogromne umiejętności oraz doświadczenie, które zdobywa się latami.
Historia Crimson Relic jest specyficzna – po rozpadzie Divine Eve gitarzysta Xan Hammack stwierdził, że szkoda, aby praktycznie gotowy materiał na debiut pierwotnej kapeli przepadł, więc postanowił uwiecznić go, ale pod nową nazwą. Sam Crimson Relic chyba się rozpadł niewiele później po wydaniu swojej jedynej płyty i też nie wydaje mi się, aby było inne zamierzenie dla tego projektu, jako że całość została nagrana tylko przez dwie osoby – Hammacka i sesyjnego muzyka, Rhetta Davisa (Morgion, Gravehill).


