Po udanym i ciepło przyjętym „The Secret Teachings” z 2020 r., którego tworzenie zajęło niemalże 9 lat, zespół chyba nabrał wiatru w żagle, bo nie dość, że szybciutko wydał kolejną odsłonę, o której zaraz będzie mowa, to jeszcze w tym samym roku powstał następny sequel, który już jest w sprzedaży z chwilą gdy to czytacie. Przy takim tempie wydawniczym jest ogromna obawa przed rozczarowaniem, a nie ma nic gorszego niż rozczarować się ukochaną grupą, która ma specjalne miejsce w sercu – taka zadra boli najbardziej.
Zastanawiałem się czy grupa pofatyguje się o jakąś zmianę. Mam wrażenie, że po bardzo grobowym i ciężkim poprzedniku, Celestial Season chyba słusznie stwierdził, że dla odmiany wypadałoby zrobić coś lżejszego, aby nie zamęczyć słuchacza. Nazwanie Mysterium I „wesołym” zakrawa o kpinę, ale w porównaniu z wcześniejszym arcydziełem, jest więcej oddechu i luzu. Album też jest nieco krótszy, bo tym razem tylko 7 tracków i 40 minut.
Otwierający płytę hicior „Black Water Mirrors” zaczyna się co prawda jako standardowy wolny walec, ale w trakcie trwania nabiera rumieńców i przechodzi w żwawsze rejony. Następny „The Golden Light of Late Day” jest delikatnym utworem, gdzie dźwięki zdają się obmywać twarz jak woda. „Sundown Transcends Us” stanowi ewenement, bo jest najbardziej energicznym numerem na płycie, pełnym życia, trochę nawet mógłbym porównać do stylu z „Orange”. Dalej już nieco schodzi powietrze z grupy i do końca jest już spokojniej, a czasem intymnie. Co ciekawe, słuchając czułem wewnętrzną ulgę, zamiast smutku jak poprzednio, nawet jeśli niektóre riffy wciąż potrafiły wyciągnąć mrok z siebie. Całościowo bym podsumował klimat jako dostojny, czasem podniosły i trzymający klasę.
Daleko mi do zachwytów, jakie miałem przy „The Secret Teachings”, ale nie każda płyta ma szansę stać się apogeum twórczości i jej ostatecznym podsumowaniem. Materiał jest skromniejszy i łatwiej przyswajalny (może za łatwo…), ale ma wystarczająco dużo odcieni i barw, aby nie zanudzić słuchacza.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason
inne płyty tego wykonawcy:
Jak by do tego podejść… Na początku chyba muszę docenić gest Amerykanów, którzy dopilnowali, żebym po raz kolejny w recce nie musiał pisać o nich tego samego. Wiadomo, pewne elementy u Misery Index się nie zmieniają, stanowią wszakże o charakterystycznym stylu tego zespołu, a jednak Complete Control w sposób wyraźny różni się od poprzednich płyt. Ta odmienność dla jednych może być sporym atutem tego materiału, dla innych zaś jego największą wadą. No i cóż… wstyd się przyznać, że należę do tej drugiej grupy.
Piekielny Młot to zadziwiający zespół. Zamiast popaść w zapomnienie będąc najgorszym bandem świata, stał się legendą pomimo tego, że nie wydał żadnego pełnego albumu, a jedynie 3 demka oraz split o ładnej nazwie „Death Metal” z tak dziś mało znanymi bandami jak Halloween czy Running Wild. Jak do tego doszło? (Nie) wiem, aczkolwiek się domyślam.
Zacznę z grubej rury i powiem, że jest to najlepszy album w dorobku Aeon.
Exhumed nareszcie wraca do optymalnej formy i sprawdzonej formuły! W ostatnich latach dało się odczuć, że Matt Harvey bardziej przykłada się do Gruesome, z którym odniósł absurdalny sukces, niż do swojej podstawowej kapeli; ponadto przyszłości Exhumed nie wróżyło też najlepiej nagłe zaangażowanie Mike’a Hamiltona w Deeds Of Flesh. Obaj najwyraźniej poszli po rozum do głowy i przemyśleli priorytety, bo To The Dead to dokładnie taki krążek, jakiego od paru lat oczekiwałem od tego zespołu.
„Not metal enough” – tak brzmiała krótka, lakoniczna wiadomość od bogów Metal Archives, gdy to natykając się całkiem przypadkowo na szwedzki zespół chciałem go dodać wraz z debiutanckim albumem do Archiwów. Zatem co ja tutaj chcę wam wcisnąć? ABBĘ? Nic bardziej mylnego.
Po przesłuchaniu
Ten pochodzący z Północnej Dakoty zespół to jakiś ewenement na tle innych, pojawiających się jak grzyby po deszczu kapel mielących death metal w starym stylu. Nie chodzi mi w tym miejscu o muzykę — która w zasadzie niczym nie zaskakuje — a o ich dotychczasowy dorobek. W przeciwieństwie do większości „konkurencji”, Maul nie wyskoczyli znikąd, od razu z materiałem na pełny album. Amerykanie w ciągu pięciu lat działalności natrzaskali sporo pomniejszych wydawnictw — demówek, epek, splitów, a nawet koncertówkę — i dopiero po takim czasie zdecydowali się na debiut z prawdziwego zdarzenia.
Mystic Circle mają opinię wiejskich głupków w środowisku, ale w przeciwieństwie do innych „wieśniaków” (tak, czasami tak patrzę na ciebie Belphegorze), nie umieją grać za dobrze. A mimo to, z uporem maniaka grają. Wydawać by się mogło, że po 2006 r. (ostatni album), dadzą sobie wreszcie spokój i nie będą klecić kolejnych gniotów, a tu proszę, przypomnieli o sobie… i… hmmm… Zaraz…
Pierwsze wzmianki o pomyśle na trylogię Lewiatanów zwyczajnie zignorowałem – uznałem, że to plotki, że przywidzenia, że coś mi się w głowie popierdoliło, bo tego by już było zbyt wiele, nawet dla zdeklarowanych fanów zespołu. No i tyle z tych moich urojeń, że właśnie piszę o części drugiej, której zawartość tak się ma do zapowiedzi, że to zasługuje na typowy polski stand-up z gęstym chujowaniem. Leviathan II w zamyśle miał być materiałem mrocznym, ciężkim i melancholijnym, a jest… landrynką z paskudną okładką.


