Czas nie oszczędza nikogo ani niczego, a dla „Biało-czarnej” okazał się wyjątkowo niełaskawy – debiutancki album Kata i Romana Kostrzewskiego zestarzał się bardzo szybko, w dodatku w niezbyt atrakcyjny sposób. Każdy kolejny rok tylko uwypuklał jego bolączki, odbierając ochotę do kolejnych przesłuchań, zaś na jego następcę, który mógłby trochę zamazać to wrażenie, długo się nie zanosiło. Wreszcie po ośmiu latach, kilku chybionych projektach-zapchajdziurach i paru niezwykle istotnych zmianach w składzie pojawił się Popiór, którego wydaniu towarzyszyły pewne kontrowersje. Jako że gównoburze są naszą Specjalnością Narodową, to nikogo nie powinno dziwić, że w sztucznie wywołanym zamieszaniu gdzieś na dalszy plan zeszła sama muzyka. Muzyka, która tym razem powinna na dłużej pozostać w pamięci.
Popiór do tego stopnia różni się od „Biało-czarnej”, że mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że — oprócz wokalu i klimatu w spokojniejszych partiach — nie ma z nią za dużo wspólnego. Nowe oblicze Kata i Romana Kostrzewskiego jest bardziej zwarte (41 minut zamiast godziny), dynamiczne, wyraziste, spójne i bogato zaaranżowane, a brzmi czysto (sterylnie?), selektywnie i stosunkowo nowocześnie. Ma to oczywiście związek z nowymi ludźmi, którzy wnieśli do zespołu świeże spojrzenie i świetne umiejętności. Co zaskakujące (i jak się później okazało – konfliktogenne), to właśnie debiutujący w składzie Jacek Hiro, do spółki z Romanem, jest autorem całego materiału, natomiast Krzysztof Pistelok, który wcześniej miał spory wpływ na muzykę, tym razem dorzucił jedynie kilka solówek.
Zespół znacząco zwiększył swój potencjał, otworzyły się przed nim nowe możliwości, więc należy docenić, że miał także dość odwagi, żeby przynajmniej z części z nich skorzystać. Stąd też Popiór jest albumem szybszym i bardziej technicznym od poprzednika, mniej schematycznym, z wieloma fajnie przemyślanymi zmianami tempa i porządną dawką gitarowego czesania. Do mnie szczególnie mocno przemawiają nawiązania do zawijasów z „Bastarda” („Baba zakonna”, „Głowy w dół spuszczone”, „Dali na msze”), zgrabnie powplatane solówki oraz wybuchy konkretnej thrash’owej młócki („Tarło”, „Baba zakonna”), z którą Irek Loth mógłby już mieć problemy. Ponadto cieszy mnie, że grupa uniknęła dłużyzn, których na „Biało-czarnej” było stanowczo zbyt wiele. Muzyka jest zagrana z głową, dzieje się w niej sporo i ogólnie jest dobrze, naprawdę dobrze, choć ja pewnie ograniczyłbym akustyczne partie — choć są ładne — żeby utwory szybciej nabierały właściwych „metalowych” kształtów.
Wokale Romana są stosunkowo urozmaicone i sprawnie wykonane, ale niestety słychać w nich wysiłek i zmęczenie materiału. Niskie pomruki, przeciągnięte jęknięcia i inne „klimatoroby” nie są w stanie odwrócić uwagi od tego, że tam, gdzie trzeba przycisnąć, brakuje mu pałera i dawnej zadziorności. Cóż, możliwe, że dał z siebie wszystko i starczyło tylko na tyle. Kostrzewski do jakiegoś stopnia nadrobił to w tekstach, w charakterystyczny sposób bawiąc się brzmieniem słów i ich znaczeniami – liryki są ciekawie/oryginalnie skonstruowane, co jednak wcale nie czyni ich łatwiejszymi w odbiorze.
Popiór to naprawdę udany materiał — inny i na pewno bardziej strawny od debiutu — którym zespół udowodnił, że czasem warto pozwolić sobie na trochę więcej swobody i otwartości w komponowaniu, że nie trzeba się kurczowo trzymać rozwiązań, do których fani się przyzwyczaili i których oczekują, a i tak będzie fajnie.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/KATandRomanKostrzewski/
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- POPIÓR – Pomarlisko
Ciąg dalszy mini-serii Stare-(Nie)zapomniane. Dziś na warsztat pójdzie szwedzka kapela z miejscowości Nyköping. Nic nie mówiące miasteczko oddalone jakieś 100 km od stolicy spłodziło Testicle Perspirant. A potem przemianowało się na Executioner… a potem na Sanguinary, aby wreszcie w 1991 nazwać się Gorement (notabene zmieniając nazwę na Pipers Dawn w 1996 roku, ale nas to już nie interesuje). W 1994 roku wydany zostaje jedyny pełniak The Ending Quest poprzedzony EP’ką oraz dwoma demami, my jednak skupimy się na tym jedynym albumie.
Przy okazji australijskiego Psychrist zmierzyłem się jednocześnie z wieloma archetypami Death Metalu Made in 1990-1994. Mianowicie, zacznijmy od mocnego wejścia. Psychrist, jak wiele przed nimi, mieli ogromną potrzebę pokazania się od brutalnej strony. Nie ma więc jakiegoś gównianego intro, jest od razu z grubej rury, wymierzone twardą rurą prosto w ryj. Jest to tzw. nieodżałowany wpływ Suffocation, jaki mieli na różnej maści żółtodziobów, którzy chcieli wejść do dużej ligi.
O Ominous Bloodline można śmiało napisać, że z przytupem wieńczy drugi etap kariery Beheaded – te kilka lat od przełomu wieków, kiedy zespół był totalnie zafascynowany nowoczesnym (wówczas) brutalnym death metalem z Ameryki. Maltańczycy nagrali wtedy najmocniejszy materiał na jaki było ich stać, po czym zrobili sobie dłuuugą przerwę, by powrócić w odmienionym składzie i z zupełnie inną muzyką. Czyżby w międzyczasie zabrakło im pary do napierdalania na najwyższych obrotach? Mało prawdopodobne. To może znudził ich taki styl? To akurat całkiem możliwe. Ja jednak jestem przekonany, że po prostu doszli do wniosku, że w jego ramach zrobili już wszystko i później tylko by się powtarzali.
Dawno temu, gdy internet był w powijakach, były (a czasem wciąż są) niektóre stronki internetowe, co to wrzucały nieraz pełne albumy w kiepskiej jakości. Czy ktoś pamięta taki format pliku „.rm”? Było to coś wręcz okropnego, ale właśnie w takiej wersji usłyszałem po raz pierwszy ten klasyk. I była to niestety angielska wersja z Kupczykiem na wokalu, o której szkoda słów, bo efekt końcowy wyszedł tragicznie.
Zdaje się, że z pomocą drogich czytelników powstał nieoficjalny cykl „Stare-(nie)zapomniane”, czyli albumy (a dokładniej mówiąc jeden album) zespołu mniej znanego, którego dzieła nie powinno się zapomnieć. Dodam, że z wielką chęcią zapoznam się z tymi (rzekomymi) diamentami.
Czy Hellwitch to najbardziej leniwy i zarazem konsekwentny zespół w dziejach death/thrash’u? Nawet jeśli nie — w co ja szczerze wątpię, a o czym wy zaraz się przekonacie — to przypuszczam, że spokojnie łapią się do pierwszej trojki. Po bagatela 14 latach Amerykanie poszerzyli swój skromny katalog o płytę numer trzy. Mimo iż zawartość albumu jest hmm… kontrowersyjna i wywołuje dość ambiwalentne uczucia, Annihilational Intercention warto poświęcić przynajmniej kilka przesłuchań, zanim zespół ponownie zamilknie na dekadę z okładem albo w ogóle rozpadnie się w cholerę.
Swego czasu miałem sobie grypkę (zwyczajną, żadne modne wirusy) i tak sobie wieczorkiem leżałem i nic mi się nie chciało robić. Postanowiłem więc, jak każdy inny normalny człowiek w mojej sytuacji, puścić sobie coś na wieży. Wyboru możecie się chyba domyśleć.
W dwa lata po powalającym debiucie Gorgasm uderzył po raz kolejny i z miejsca dopisał sobie do dyskografii kolejnego klasyka. Masticate To Dominat, podobnie jak
Przedstawiam dzisiaj szacownemu Państwu zespół, który perfekcyjnie łączy Grindcore z Death Metalem, i robi to dłużej niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek chętniej wolałbym użyć słów „przypominam o istnieniu takowego zespołu”. Niestety, rzeczywistość skrzypi jak nienaoliwione drzwi i jest jaka jest. Ergo, zapewne wielu z was nigdy nie słyszało o czymś takim jak Blood. Tytułem wstępu muszę więc wytłumaczyć wam, że ta niemiecka grupa jest bodajże jedną z tych starszych ekip (to zresztą moje opus moderandi – przypominanie starego i zapomnianego), bo sięgającą aż roku 1986.


