Zacznijmy od oczywistości. Legendarna grupa, która nie kalała się złymi płytami. Nawet jeśli przestali się rozwijać gdzieś tak w połowie dyskografii, to zawsze potrafili robić dobre, niewymuszone utwory. I oczywiście fakt, że choć mieli materiał na jeszcze jeden album przed rozpadem, którego nie wydali, bo uznali go za słaby, również dodaje grupie pewnej estymy.
Początki Bolt Thrower, to co może niektórych zaskoczyć, Crust Punk. Z takiegoż to środowiska się muzycy wywodzili, zwłaszcza że w przypadku Brytoli, gdzie każdy muzyk miał jakieś punkowe korzenie, jest wręcz czymś normalnym. Gdzieniegdzie można się też spotkać z określeniem Stenchore (proto-Grindcore tak w sumie) – jak najbardziej ono tutaj jeszcze pasuje. Choć z perspektywy czasu można śmiało to nazwać Death Metalem, ówcześnie nie było to jeszcze aż tak oczywiste dla ludzi.
To co prezentuje sobą B.T. to było jakby nie patrzeć, pewne novum. Apokaliptyczny klimat, pełen gitarowy wygar i ten pośpiech w graniu, jakby zaraz wszystko miało się skończyć. Już wtedy batalistyczne utwory były zgrabnie ułożone i kompaktowe. I choć styl miał ulec ogromnemu ulepszeniu, to nie można zarzucić debiutowi amatorki. Gdyby grupa rozpadła się po tym albumie, przeszłaby bez problemu do legendy.
Do pełnej perfekcji brakuje mi jednak kilku rzeczy – produkcja jest niestety nieco płaska, osłabiając moc riffów. A druga rzecz, nie ma tutaj takiego combosa na początku płyty, jaki będzie już na „Realm of Chaos”, czyli Eternal War / Through the Eye of Terror / Dark Millennium. No i jest to jednak mimo wszystko tak naprawdę dopiero przymiarka do tej świetności, która nadeszła z następnymi płytami.
Jest natomiast „Forgotten Existence”, którego możecie nie kojarzyć z tytułu, ale będziecie kojarzyć po charakterystycznym motywie. Warto też zwrócić uwagę na „Concession of Pain”, bo to też jest pewna wizytówka stylu grupy, który będzie rozwijany z czasem. Ja oczywiście jeszcze lubię wolniejszy, ale za to sprytniejszy „Psychological Warfare” – to też jest pewno oblicze, które mi osobiście odpowiada, gdzie jest kombinowanie z ewolucją riffu w trakcie trwania utworu.
Podejrzewam, że niełatwo jest już dostać na fizycznym nośniku, zwłaszcza że prawa do płyty ma wciąż ta sama wytwórnia, czyli Vinyl Solution. Moja wersja z 2010 r. ma jeszcze dodatkowo dodany numer „Blind to Defeat” w środku płyty, który jest chyba najszybszym i najbardziej bestialskim utworem na płycie.
Napisałem już nieco ścianę tekstu i pewnie mógłbym napisać drugie tyle. Odświeżając sobie ten album na potrzeby recenzji, byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem jak bardzo wciąż brzmi on świeżo nawet dzisiaj. I tak już pewnie zostanie na zawsze.
ocena: 9,5/10
mutant
oficjalna strona: www.boltthrower.com
Pochodzący z Chicago Demented Ted zaczynał w 1986 od typowego thrash’u, jakiego wówczas było pełno, by już na początku kolejnej dekady stopniowo zradykalizować muzykę i skierować ją w stronę jedynie słusznego death metalu. Była to świetna decyzja, bo to właśnie w tym gatunku Amerykanie mogli zabłysnąć i w pełni uwolnić swój niemały potencjał, co jednak nie znaczy, że całkowicie pozbyli się wcześniejszych wpływów, bo te – w odpowiednio podkręconej formie – towarzyszyły im do samego końca. Największym osiągnięciem zespołu jest znakomita czteroutworowa demówka „Despair” z 1992, która zapewniła mu koszmarny w skutkach kontrakt z raczkującą Pavement.
Dzisiaj postaram się bez lania wody. Słuchając tego zespołu o adekwatnej nazwie, zauważyłem, że mało się o nich mówi w necie, więc postanowiłem to naprawić. Ich tag z pewnością odstrasza – Melodic Black/Viking/Death Metal (o ja pierdziu). Brrrr, aż mi cierpko i się wzdrygam.
Hour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.
Zespół, którego chciałoby się nazwać wielkim wygranym, bo nie tylko udało im się wrócić po dekadach przerw i trudności, ale również zaliczyli na przestrzeni owych lat progres, gdyby nie jeden mały szkopuł. Ale zacznijmy od początku.
Powrót Phlebotomized, choć nie spektakularny, mógł się podobać, bo przyniósł ze sobą muzykę, której odpowiedników próżno było szukać na współczesnej scenie; była czymś zupełnie innym. Na pewno nie świeżym i nowatorskim, ale intrygującym – może nawet swego rodzaju guilty pleasure. Na ostatniej epce zespół wyraźnie się poprawił: zrezygnował ze skrajności i dziwnych eksperymentów, pozbył się skrzypiec i w rezultacie ujednolicił muzykę stylistycznie. Było dobrze, a zapowiadało się, że będzie jeszcze lepiej. A tu zonk – na Clouds Of Confusion Holendrzy nie podjęli ani jednej próby, żeby urwać mi dupę.
Przeglądając sobie katalogi płytowe poszczególnych sklepów, bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem re-edycję Procreate the Petrifactions – ta estońska formacja przecierała szlaki na swoim ogródku i robiła to na naprawdę wysokim poziomie, co jest wręcz kuriozalne, jak się poczyta o tym, jakie mieli problemy choćby z kupieniem sprzętu, nie mówiąc już o samodzielnym wyprodukowaniu płyty i innych problemach post-komunistycznego kraju. Efekt końcowy mógłby przyćmić wiele ekip pierwszoligowych, jak choćby Internal Bleeding, którzy też sami sobie zrobili krążek i brzmieniowo wyszła z tego kupa. Dołączone demko jako bonus też bije na głowę wiele szwedzkich, amerykańskich i tym podobnych wysrywów zalewających rynek „re-edycji”. Widocznie trzeba coś naprawdę kochać, jeśli chce się stworzyć coś wielkiego. Ale to taka moja mała dygresją.
Ja to jeszcze umiarkowanie kurwowałem na kierunek, który Fallujah obrali na
Jak to się mawia, do trzech razy sztuka. Zwieńczeniem poszukiwań poprzez metodę prób i błędów jest oto ten klasyk, o którym śmiało można powiedzieć, że wychował następne pokolenia fanów Death Metalu, co było zresztą widoczne w latach boomu na Slam/Death Metal w latach 2007-2013.
Był taki okres, 15-20 lat temu, kiedy najlepszym (albo najprostszym) patentem, żeby załapać się w szeregi Unique Leader Records, było granie jak Deeds Of Flesh, bo nic tak nie łechce ego muzyka-właściciela wytwórni jak zapatrzeni w niego liczni naśladowcy. Taka polityka wydawcy sprawiła, że na kontrakt załapali się m.in. Arkaik, Beheaded, Decrepit Birth, Severed Savior oraz bohaterowie tej recenzji, którzy w tym gronie zrobili bodaj najmniejszą karierę, ale i tak trafili ze swoją muzyką tam, gdzie trzeba.


