Brawo, brawo, klask, klask! Dying Fetus pobili swój rekord w długości przerw między kolejnymi płytami! Czy w związku z tym na Make Them Beg For Death przygotowali coś nowatorskiego, zaskakującego i zmieniającego reguły brutalnego i technicznego death metalu? Ano nie, nie, nieee… Wręcz przeciwnie – dziewiąty album Amerykanów to w zasadzie kolaż sprawdzonych patentów — z jakich są znani przynajmniej od dwudziestu lat — w sprawdzonych konfiguracjach. Kiepawo, no nie? Ano nie, nie, nieee…
Pomimo doskonale znanej formuły i przemielonych na wszystkie sposoby zagrywek, Make Them Beg For Death imponuje świeżością, jakiej w tym gatunku praktycznie się nie spotyka. Całość brzmi jakby paru ponadprzeciętnie utalentowanych muzyków dopiero co odkryło takie dźwięki i było tym faktem niesamowicie podjaranych. Ten entuzjazm i radość z grania są bardzo zaraźliwe, dzięki czemu materiał wchodzi znakomicie i zapewnia słuchaczowi podwyższony poziom adrenaliny od pierwszego do ostatniego kawałka. Wobec powyższego ewentualna wtórność nie stanowi najmniejszego problemu i nie warto jej brać pod uwagę.
Z przymrużeniem oka można nawet potraktować Make Them Beg For Death jako swego rodzaju „the best of”, bo zawiera wszystkie elementy, w których Dying Fetus wyspecjalizowali się na przestrzeni lat, a które są tak uwielbiane (i oczekiwane) przez fanów, choć krążek sam w sobie nie jest ani najszybszy, ani najbrutalniejszy, ani najbardziej techniczny w ich dorobku. W przypadku tej płyty rezultat jest dużo lepszy, niż by to wynikało z prostej sumy części składowych. W dodatku materiał brzmi znakomicie (ciężej niż „Reign Supreme” i o wiele selektywniej niż „Wrong One To Fuck With”), jest dynamiczny i chwytliwy jak diabli. Plusem jest także jego rozsądna objętość – 38 minut.
Jeśli na Make Them Beg For Death czegoś mi brakuje, to może tylko paru klimatycznych solówek, które tak dobrze sprawdziły się na „Reign Supreme”, bo jedna w „Feast Of Ashes” to jednak trochę mało. I tyle, więcej uwag nie posiadam, mnie tu naprawdę wszystko pasuje. Ten krążek to świetnie podana kwintesencja stylu Dying Fetus i dlatego z miejsca trafił do mojego „top 3” w dyskografii zespołu.
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DyingFetus
No więc tak… Była sobie wiecie, taka tam grupa z Cleveland (parafrazując Świat Wg Ludwiczka, po śmierci wszyscy idą do Cleveland), która miała najzwyczajniej w świecie zabawę i ochotę pobawić się w zespół. Ale nie byle jaki zespół, bo grający Death Metal. Ohio generalnie raczej słynnie z mrocznych dźwięków, typu Necrophagia, Nunslaughter, Drogheda, więc grupa ta jest nieco zaprzeczeniem swojego stanu, z którego pochodzi i bardziej pasowałaby do Luizjany albo słonecznej Kalifornii.
Groinchurn zaistniał w świadomości słuchaczy w 1994 roku, kiedy do piachu poszedł poprzedni zespół Afrykanerów, deathmetalowy Sepsis. W okrojonym składzie i z nową koncepcją na granie chłopaki zaczęli od najbardziej typowo napalmowego grindu, jaki tylko można sobie wyobrazić; fakt, dość sprawnie zagranego, ale raczej bez polotu i śladu własnej tożsamości. Na szczęście już po roku działalności i serii splitów i demówek muzycy dojrzeli do tego, żeby pójść do przodu i wzbogacić klasyczną łupankę paroma odjechanymi czy też mniej standardowymi zagrywkami.
Ta brazylijska formacja już na wstępie nam przypomina kilkukrotnie w książeczce, że to co usłyszymy na tej płycie, to będzie „Death Metal to Mangle your mind!!!” – nawet też dorzucili wlepkę z tymże hasłem przewodnim, na wypadek, gdybym miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości. I choć jest to ich dopiero drugi album w dorobku, to pierwsze wyziewy zaprezentowali światu już w 1999 r. Aczkolwiek z tamtego składu to pozostał tylko wokalista, Giovanni Venttura (żadnego pokrewieństwa z Ace Venturą). Cała reszta składu to młode byczki przed 30-tką.
Niedługo po śmierci Romana Kostrzewskiego pojawiły się jakieś absurdalne pogłoski o kontynuacji projektu sygnowanego jego nazwiskiem — co ponoć miało być związane z wolą zmarłego — ja jednak nie potrafiłem się w nich doszukać najmniejszego sensu. Że niby co, mieliby występować jako Ludzie Którzy Grali W Zespole Kat & Roman Kostrzewski? Z tego nawet Szpajdel nie zrobiłby logosa. Sprawę dodatkowo skomplikowały poważne zgrzyty w składzie, podział na „starych”, „nowych” i obrażonych oraz późniejsza cisza.
Ta sympatyczna kapelka z Rosji powstała już w 1994 r., ale na ich pełnoprawny debiut przyszło czekać równe 20 lat. Zresztą materiał składa się przede wszystkim z nagranych ponownie utworów, które wcześniej były na taśmach demo i epkach, z jednym premierowym („Besmeared with Blood and Viscera”).
Bardzo długą i poniekąd krętą drogę, pod względem stylistycznym, przebyli Amerykanie od swojego „szwedzkiego” debiutu z 2012 roku do chwili obecnej. Co ciekawe, każdy kolejny etap był dla nich jakimś przełomem w karierze i każdy skutkował przetasowaniami wśród fanów – część starych odpuszczała zdegustowana, a w ich miejsce pojawiali się oczarowani nowi. W rezultacie Horrendous tyleż samo razy dokonywali czegoś genialnego, co ordynarnie dawali dupy. Co by nie mówić, abstrahując od poziomu muzyki, sama sława zespołu wywołującego skrajne emocje to już spore osiągnięcie.
Całkiem przypadkowo natrafiłem na tą grupę, szukając czegoś zupełnie innego. Zaintrygowała mnie okładka (ładnie zrobiona, w dobrym guście i smaku), a że mieli klipa, to sobie zapodałem. I tak sobie pomyślałem – „boziu, jakie to banalne, jakie to prostacke, te riffy są wręcz oczywiste – muszę koniecznie to mieć!”. W tak oto przekorny sposób podjąłem decyzję o zakupie płyty.
Złodzieje! Nie Celtic Frost, Kreator czy Helloween, a właśnie nieuczciwe praktyki biznesowe pierwsze przychodzą mi do głowy w związku z Noise Records. Nie ma w tym dziwnego, bo przez długie lata ta niemiecka wytwórnia była niemalże synonimem dojenia zespołów na wszelkie możliwe sposoby, o czym zresztą sami artyści wspominali przy każdej okazji. Z drugiej strony to prężnie działającej Noise Records zawdzięczamy kultowy status wielu (głównie europejskich) kapel z kręgów szeroko pojętego heavy metalu. David E. Gehlke (znany jako założyciel Dead Rhetoric.com) w Hałasie, który burzy mury skonfrontował obie strony, dzięki czemu opisana przez niego historia wytwórni, choć na pewno nie obiektywna, wydaje się pełniejsza i pozwala łatwiej wyrobić sobie zdanie na temat tej firmy.
Są pewne kapele, które robią swoje, bez fanfar, wydając swój materiał na własną rękę, bez łaski i czasami zostają docenieni, a czasami robią sztukę dla sztuki. Drawn and Quartered jest gdzieś pomiędzy – internetowy świat ich docenił, ale w realu jest już nieco gorzej, bo grupa założyła wytwórnię, aby wydawać swoje płyty (jakie to typowo amerykańskie podejście!). Zespół pochodzi ze stolicy Grunge, ale brzmi jak by był z Chicago i ma więcej wspólnego z tamtejszą sceną, niż z Seattle. To słychać nieco po nieco niszowej produkcji, jak i w tym, jak są składane riffy. W każdym razie ja cały czas myślałem, że są z Chicago.


