Burning Inside miał wszelkie predyspozycje ku temu, żeby osiągnąć choćby chwilowy sukces – wszak magia nazw, takich jak Death, Control Denied, Acheron, Iced Earth, Incantation czy nawet Black Witchery powinna zadziałać nie tylko na cholernie szerokie grono potencjalnych słuchaczy, ale przede wszystkim na żądnych oszczędności wydawców. Z niewytłumaczalnych przyczyn tak się jednak nie stało i The Eve Of The Entities wydała, a następnie pogrzebała mała polska wytwórnia. Między innymi przez straszliwe zaniedbania Still Dead kapela nie zdobyła należytego jej uznania; wielka szkoda, bo debiut Amerykanów — abstrahując już od wielkiej sieci personalnych koneksji — to bardzo porządny death metalowy krążek. Mimo, iż w muzyce tego zespołu nie brakuje gęstych blastów i niezłego mieszania na gitarach, nie ma to nic wspólnego z napierdalatorami pokroju Dying Fetus czy Deeds Of Flesh. Burning Inside jest znacznie bliższy klasycznemu obliczu death metalu z Florydy, a poza tym nie ucieka od pewnych heavy metalowych wpływów, co objawia się w sporej ilości melodyjnych riffów i solówek. Na The Eve Of The Entities można wyodrębnić trzy typy utworów. Pierwsza grupa to krótkie instrumentalne „klimatoroby”, czyli trójca intro-interludium-outro. Do tego dochodzą również krótkie, ale za to szybkie, intensywne i brutalne dopierdy w postaci „Masque”, „Chapters Of Youth” i „My Own”. No i w końcu są też kawałki rozbudowane, wielowątkowe, przepełnione zmianami tempa i nastroju, w których ujawniają się wspomniane już lajtowe wpływy. Ogólnie jest czego posłuchać, bo płytka trwa 44 minuty, a że odpowiadają za nią doświadczeni muzycy, to i do poziomu kompozycji czy strony warsztatowej nie ma się jak przyczepić. Największą gwiazdę Burning Inside próbowano wyeksponować poprzez produkcję, toteż najbardziej uwypuklonym instrumentem jest perkusja. Niekiedy można odnieść wrażenie, że nieco z tym przedobrzono (werbel!), ale z drugiej strony przy tak wybornym techniku, jakim jest Richard Christy, naprawdę mamy co podziwiać, bo stworzony materiał wymaga od niego dużej sprawności i wszechstronności. Ale żeby nie było żadnych wątpliwości – cały skład pokazał się tu z dobrej strony i The Eve Of The Entities powinien spasować niejednemu miłośnikowi death metalu.
ocena: 8/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Christ Agony od pierwszej sekundy brzmi staro, a to tylko jedna z zalet tej płyty! Większość numerów utrzymana jest w stylistyce i klimacie dobrze znanym przede wszystkim z
Znam wielu, którzy nie potrafią przebrnąć nawet przez jeden numer z tej płyty, o całości nie wspominając. No cóż, Unholyunion to 52 minuty rozłożone na cztery mocno rozbudowane utwory – to może robić wrażenie, a już na pewno stanowi duże wyzwanie dla ludzi oczekujących od muzyki łatwo dostępnych i szybkich doznań. Tak duża dawka black metalu o jednoznacznie przegniłej atmosferze, a jednocześnie trudniejszego w odbiorze niż to wynika z samych nutek, zdecydowanie nie jest dla każdego; darować ją sobie mogą zarówno miłośnicy klepania jednym palcem w plastikowe casio w imię klimatu, jak i zmanierowane mizantropijne siury, zgłębiające swoją wyszukaną duchowość i religijność przy bzyczeniu i mamrotaniu. Klimat wytwarzany przez Christ Agony opiera się wyłącznie na tradycyjnych w metalu instrumentach (plus wykorzystane w niewielkim stopniu akustyki), zabrudzonych i jeszcze nie do końca wyrobionych wokalach Cezara (które nie mają wiele wspólnego z typową norweszczyzną) i dalekim od ideału (czytać:
Jest u nas takie niepisane scenowe prawo, które mówi, że jeśli ma się do zaoferowania tylko muzykę, to swoje trzeba odczekać, aż ktoś — zamiast przydepnąć — łaskawie da szansę wypłynięcia na szerokie (w każdym razie szersze niż kałuża) wody. I tak na przykład Lost Soul w drodze do debiutu musieli kiblować w pod-podziemiu prawie 10 lat. Wobec powyższego Scream Of The Mourning Star nie miał prawa być falstartem. I nie jest, do tego mocno wyrasta ponad średnią krajową, będąc niezłą wizytówką naszych brutali na świecie. Nie bez powodu trafili, choć na krótko, w szeregi Relapse. Zaprocentowały doświadczenia zebrane na przestrzeni lat (najbardziej rozwinął się Adam – już zacnie wyrabia za gitarami) i dzięki temu płyta ma odpowiednią siłę uderzeniową, żeby utrzymać słuchacza przy odtwarzaczu na czas kilku intensywnych przesłuchań. Debiut Lost Soul nie jest na pewno materiałem jednorazowego użytku. Raz, że płyta jest za krótka (35 minuten), żeby się nią w pełni nasycić, a dwa, że utwory, pomimo niewielkich rozmiarów, zawierają sporo ciekawych smaczków, nie do wyłapania przy pierwszym kontakcie. Intensywność (od tego momentu to jeden z głównych wyznaczników muzyki zespołu) albumu jest bez zastrzeżeń, czytelność także, co przy wysokich umiejętnościach technicznych (zajebichne solówki doprawione neoklasycznymi patentami) oznacza, że obcujemy z dziesięcioma osobnymi utworami, a nie z przypadkowo posklejaną kupą hałasu. Spośród tej dziesiątki mnie niezmiennie najbardziej rozpieprza „My Kingdom”, bo jest w nim wszystko, czego oczekuję od klasowej obrywającej uszy petardy. Niczego też nie brakuje „Tabernaculum Miser”, „We Want God”, „Malediction”, czy „Entrance To The Nothingness”, żeby nie wymieniać za dużo. Natomiast Nietzchego nie brakuje w tekstach… Przy tej całej ekstremalności odrobinę może zaskakiwać obecność klawiszy. Nie ma ich zbyt wiele, ale jeśli już się pojawiają, to jest to w pełni uzasadnione – zwykle podkreślają co bardziej wypasiony riff i dokładają się do klimatu. Jedynym, drobnym zresztą, minusem Scream Of The Mourning Star jest mocny, ale mimo wszystko dość jednostajny growl Jacka. Nie powiem, że mi to przeszkadza (zwłaszcza przy tak krótkich utworach), jednak tych wrzaskliwych urozmaiceń chciałbym więcej. Na osłodę pozostaje zalatująca czymś dziwnym oprawa graficzna stworzona przez Graala. Materiał na poziomie, nie tylko jak na polskie warunki!
Miłośnicy ostatnich, miętkich i rozwodnionych dokonań Cemetary (albo bardziej po naszemu – CEMENTary) pewnie nie zdają sobie sprawy, że kiedyś ten zespół należał do przedstawicieli ciężkiego grania i odnosił na tym polu pewne sukcesy. Ich druga, a zarazem ostatnia sensowna płyta, Godless Beauty, to dość klimatyczny death metal z doomowymi zapędami – granie całkiem przyjemnie w odbiorze, a i brzmiące — jak na rok 1993 i studio Sunlight — też niczego sobie. Szwedzi zdecydowanie odpuścili sobie agresywne dopieprzanie a’la debiut, w zamian wprowadzili do swojej muzyki sporo czytelnych melodii, trochę lajtowych odnośników do Paradise Lost (unikam ich jak mogę, ale jednak właśnie z nimi to się kojarzy, jaskrawym przykładem jest „Adrift In Scarlet Twilight”) oraz prostoty typowej dla pierwszych (sensownych – czyli dwóch) płyt Tiamat. Materiał, podobnie jak na debiucie, jest fajnie zróżnicowany (choć elementy składowe są zupełnie inne niż na „An Evil Shade Of Grey”), w sporym stopniu relaksujący, co nie oznacza, że opiera się wyłącznie na smęceniu w wolnych tempach. Tu i ówdzie trafiają się bardziej dynamiczne momenty czy też całe kawałki: „The Serpent’s Kiss”, „Chain”, „Sunrise (Never Again)”, „Now She Walks The Shadows”, „And Julie Is No More” – i to one właśnie wchodzą mi najlepiej. Duża w tym także zasługa sporej chwytliwości tych numerów, zatem należy tu pochwalić gitarniaków za kilka wyjątkowo zajebistych riffów w staroszwedzkim stylu. Bardzo szwedzki jest też wokal Mathiasa Lodmalma, więc i jemu nie mam nic do zarzucenia. Na plus mogę zaliczyć również całkiem niezłe, dalekie od średniej gatunkowej teksty. Czy trzeba coś dodawać? Raczej nie, po prostu przyjemnie się tego nieco zapomnianego cholerstwa słucha.
To było do przewidzenia, choć akurat w tym przypadku wolałbym się mylić. Nevermore nie podołali misji stworzenia albumu lepszego niż
Nile, sensacja końca XX wieku (coś dla Wołoszańskiego?), w drodze na wierzchołek death metalowej hierarchii wykonali zaledwie trzy, ale za to znaczące kroki, z których oczywiście In Their Darkened Shrines jest tym najpewniejszym, najdoskonalszym, najlepiej przemyślanym i w końcu najbardziej dojebanym. Co prawda zbyt długo na tym szczycie panowie nie pobyli, ale zawsze to coś – wszak nie każdy zespół może sobie wpisać w CV „przewodnictwo w gatunku”. No ale to temat na inne rozważania. Między recenzowanym krążkiem a
Druga płyta — którą z jakichś powodów wydawca uznał za debiut — rozbudowanej ekipy z Bukowna to bardzo melodyjny thrash-death w now(oczesn)ej, cholernie szwedzkiej odmianie – granie bardzo melodyjne, dobre od strony technicznej, przyzwoicie brzmiące, dość skoczne, miejscami nawet wpadające w ucho, ale ostatecznie pozbawione odpowiedniej wyrazistości i jakichś większych atutów, pozwalających mu na dłużej zagościć w świadomości słuchacza. Przynajmniej u kogoś, kto od wspomnianych gatunków oczekuje mocnego uderzenia, bo już miłośnicy późniejszych dokonań Arch Enemy, Soilwork i tym podobnych powinni mieć tu wypas, zwłaszcza, że materiał zdradza pewien potencjał koncertowy. Brutalny Totem na pewno nie jest, owszem – bywa agresywny, ale to dla wielu może być zbyt mało. Poziomu zadziorności nie podnoszą też rozmaite zmiękczacze – a to rockowe naleciałości, to znowu niezidentyfikowane płciowo czyste zaśpiewy (ponoć za wszystkie czyste partie odpowiada Auman, ale momentami trudno w to uwierzyć…), czy przesłodzone melodyjki. Mimo wszystko właściwie w każdym kawałku trafia się przynajmniej jeden godny uwagi patent – riff, solówka, rytm czy zmiana tempa. Dałoby to niezły wynik przy, powiedzmy, 20 utworach; przy siedmiu, a z tyloma mamy do czynienia na Day Before The End, trudno o przyglebiający wynik. Równa, rzetelna acz nie wybijająca się ponad przeciętność płyta.
Pomysł na Alkatraz powstał jakiś czas po śmierci Jacka Regulskiego, gdy Piotr Luczyk nie przejawiał wielkich chęci do grania, u Irka Lotha siadło zaangażowanie, a reszta składu KATa nie chciała siedzieć bezczynnie na dupach. Wkrótce później panowie Kostrzewski i Oset nawiązali współpracę z Valdim Moderem, ten zaś sprowadził do kapeli swoich kolegów. Efekty tej kooperacji znalazły się na Error, pierwszym i ostatnim albumie tego projektu. Niezależnie od oczekiwań, można było być pewnym tego, że tak doświadczeni (niektórzy nawet kultowi) muzycy niczego przypadkowi nie pozostawią. Tak też jest w istocie. Error to nowocześnie zaaranżowany, cholernie masywny, niezbyt szybki, precyzyjnie ociosany i doprawiony licznymi technicznymi zagrywkami mniej-więcej-thrash, w którym pobrzmiewają echa… No kogo?… Jasne, KATa. Trudno w tym przypadku uniknąć choć drobnych porównań, jednak należy jasno zaznaczyć, że Alkatraz to ani kopia, ani tym bardziej kontynuacja wspomnianego zespołu. Mimo to na początku najbardziej przypadły mi do gustu — i wciąż uważam je za najlepsze — utwory „Słowa Prawie Te Same”, „Puch” i „Życie – Pyk, Lufa – Pyk”, „Pan GOLD”, czyli te najbardziej zalatujące KATem, szczególnie jeśli chodzi o wokal, klimat i struktury. W pozostałych kawałkach również nie brakuje zajebiście udanych patentów, ale zwykle są one podane w sposób odważny, odbiegający od standardu – z dużą swobodą i bez trzymania się ram stylistycznych. Stąd też multum zmian nastroju (nawet w obrębie jednego utworu), mieszania prostych riffów z pokręconymi solówkami (szkoda, że Valdi Moder nie zdecydował się na więcej indywidualnej trzepaniny skoro ma takie podstawy), a mocnego dopieprzania z rockowymi wyciszeniami i szaleństwami sekcji. I tak dochodzimy do jednej z większych atrakcji w Alkatraz: pięknie współpracujących dwóch basów. Pomysł stosunkowo prosty, ale genialny i co najważniejsze – doskonale wykorzystany. Bardzo łatwo je rozróżnić (zwłaszcza w solówkach), bowiem ich brzmienie dostosowano do stylu gry muzyka: „metalowego” u Krzysztofa Oseta oraz „jazzowego” u Marcina Płuciennika. Także w „dole” dzieje się dużo i na najwyższym poziomie. Cały materiał jest zajebiście ciężki (ale tak naprawdę ciężko-ciężki – gitary przy podwójnym basowym wspomaganiu wgniatają w żelbeton), a przy tym niesamowicie klarowny i świetnie, wręcz nienagannie wyprodukowany. To bez wątpienia jedna z najlepiej brzmiących polskich płyt z metalem, ale skoro mastering robiono w ju-es-ej, to nie powinno być zaskoczenia. Z różnorodną muzyką łączą się naturalnie zróżnicowane wokale. Tak jak na Error, Roman nie odleciał nigdy wcześniej, więc eksperymentów z głosem mamy tu bez liku, a spośród nich największe wrażenie robi… „staruszka” w „Ayy …yy”. I nie jest to żadna miła „starsza pani” Kinga Diamonda, tylko prawdziwa polska babcia z reumatyzmem, alzheimerem i niezrewaloryzowaną emeryturą. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że niejednemu ten materiał stanie ością w gardle i będzie ciężki do zaakceptowania, ale taki to już urok niebanalnych produkcji. Do Error warto dorosnąć.
"Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy" – tymi oto słowy lud pracujący miast i wsi przemawia po raz pierwszy na spotkaniu w czasie kultowego „Rejsu". Nie jest jednak ważny ów „ktoś”, lecz to jak zaczął, a musicie przyznać – tekst miażdży. Jeśli więc jakaś garażowa kapelka ma ochotę wypłynąć na szerokie wody, to niech sobie przesłucha Concealed z tuzin razy i dopiero wtedy, gdy uzna, że stworzyła coś równie dobrego, zabiera się za wysyłanie demka do wytwórni. W przeciwnym razie — dla zdrowia swojego, a przede wszystkim innych — niech sobie odpuści. Augury — wzorem Atheist, Nocturnus, Cynic i innych przełomowych kapel — rozpoczęło z niebotycznie wysokiej półki i zaprezentowało album, który ośmielam się uznać za jeden z najlepszych w 2004 roku. O ile nie najlepszy. Wydaje mi się, ba, mam pewność, że już pierwsze nuty „Beatu” są na tyle intrygujące, że każdy miłośnik bardziej ambitnego napierdalania przysiądzie i pozwoli Kanadyjczykom się zaprezentować. Właśnie – Kanadyjczykom, to chyba wiele tłumaczy. Opisywaliśmy już wiele kapel, z różnych zakątków świata, lecz ostanie lata w dziedzinie zagmatwanego, nietuzinkowego grania należą właśnie do przedstawicieli nacji fanów hokeja i waśni na tle narodowościo-językowym. Ale do rzeczy – nie na pierwszych nutach Augury się kończy. Gitarowe (!) intro jest zaledwie przystawką do prawie 50-minutowego dzieła i samego „Beatus”, który rozwija się w niesamowitych wręcz kierunkach. Pierwsze pytanie brzmi mniej więcej tak: co tam, do kurwy nędzy, robią babskie wokale!? Z perspektywy setek przesłuchań mogę odpowiedzieć tak – rozpierdalają. Tego nie czuje się od razu, to wcale nie musi zaskoczyć za pierwszym razem. Podobnie jednak jak z klasycznymi motorami – zapali, trzeba im tylko dać kilka kopów. Wielkość Concealed można ocenić właśnie przez pryzmat odwołania się do tego — co by nie mówić — mało deathowego elementu. Bardziej kanoniczne (choć nie bezdyskusyjnie) jest spojrzenie na rolę basu. Pierwszoplanowe, bardzo selektywne brzmienie i dynamika 6 strun na pewno dodają kolejnych barw już i tak kolorowej muzyce. Kontrastem dla bardzo organicznego basu są przesterowane gitary brzmiące nieco blaszanie i rdzawo. Podobnie wygląda sprawa z solówkami, które do oczywistych, ładnych, wygładzonych i łatwych do słuchania nie należą – i za to im chwała. Siedzący za garami Gallo chyba nie wymaga większych rekomendacji, więc ograniczę się do wspomnienia go z nazwiska. Na koniec wypada wspomnieć gardłowe wyczyny Loisela, których jest chyba więcej niż palców u dłoni. „Beatus”, „Cosmic Migration”, „Alien Shores”, „The Lair of Purity”, „…As Sea Devours Land” – to tylko niektóre z przebojów. Warto wspomnieć o „The Lair of Purity”, który jest jedyną balladą, ale taką, która urywa jaja. Podsumowanie może być tylko jedno: jeśli jesteście zainteresowani progowym deathem, albumem, który sprawnie łączy brutalność z pięknem, szybkość ze zmysłowością, technikę z melodyjnością to debiut Augury jest właśnie dla was.


