Bardzo ciekawie miksowały się moje odczucia względem Ire Works podczas pierwszego odsłuchu zaraz po premierze płytki – na zmianę pojawiały się refleksje, że „to już było”, które po chwili ustępowały miejsca „a to coś nowego”. Czyżby więc The Dillinger Escape Plan zaczęli zjadać swój ogon? Nic podobnego! To po prostu wypracowany i szybko rozpoznawalny styl Amerykanów. Powtarzają się tylko w jednym – ich krążki za każdym razem powalają. Nie inaczej jest z tym albumem – utwory skrzą się od połączenia skrajnie różnych pomysłów, są wyładowane sprzecznymi emocjami i dalekie od banału. Podobnie jak na „Miss Machine”, tak i tym razem obok fragmentów ziejących brutalnością zafundowano trochę odjazdów w kierunku muzyki stosunkowo łagodnej. Wszystkie te elementy są jednak tak wymieszane, że nie jestem w stanie nawet w przybliżeniu powiedzieć jakie są proporcje. Cokolwiek by muzycy nie wyczyniali, brzmi to świeżo i cholernie atrakcyjnie. Z wyłapanych nowinek najbardziej do gustu przypadło mi pianino, które w kilku kawałkach odgrywa dość znaczącą rolę, a najlepiej wypada w jazzowym „Mouth Of Ghosts”. The Dillinger Escape Plan ponownie stworzyli materiał arcyciekawy, wielowątkowy i nieszablonowy, w który każdy miłośnik ambitnej muzy powinien się zaopatrzyć. Pozostaje się tylko cieszyć, że takie granie przynosi zespołowi jakiś sukces komercyjny, zdecydowanie im się to należy. Zatem jeśli The Dillinger Escape Plan są w stanie skretyniałych rodaków nawracać na porządną muzykę, to ja spokojnie mogę im życzyć milionowych nakładów, a za Ire Works postawić co następuje…
ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org
inne płyty tego wykonawcy:
Na swoim drugim płodzie, znaczy płycie, schorowane Mexy z Disgorge zawiesiły poprzeczkę dla wszelkiej maści gore-grindowych wypierdalaków bardzo, ale to bardzo wysoko. Cały świat słusznie zadawał sobie pytanie, czy mogą jeszcze bardziej nagiąć granice muzyczno-estetyczne i sprokurować coś w większym stopniu posranego i odrażającego. Wszak innych kapel na gore’owym poletku jakoś nie było stać na zbliżenie się do poziomu bezwzględnej i zwierzęcej (choć może jednak ludzkiej?) brutalności zaprezentowanej na
Huemaj, trzeci duży materiał Groinchurn, powinien bez problemu — tak jak ich poprzednie wydawnictwa — zadowolić fanów urozmaiconego grind core’a. Nie trzeba być specem z konserwatorium, żeby stwierdzić, że muza od czasów
Nasum właśnie za sprawą swojego drugiego — a zarazem najlepszego — albumu, Human 2.0 gwałtownie wtargnął do ścisłej czołówki moich ulubionych grindowych pomiotów. Nie mogło być inaczej, wszak to powalająca i nie dająca chwili na wytchnienie muza. Kogo by obchodziło, że wpływy klasyków pokroju Napalmów (struktury), Carcass (wokalny duecik) i Terrorizer (intensywność) są dość wyraźne. Ważne, że Nasum podaje zapoczątkowany przez nich gatunek w świeżej i nowoczesnej formie – łojąc jeszcze szybciej, brutalniej i bardziej profesjonalnie, dbając o każdy szczegół i nie pozostawiając miejsca na przypadek, a tym bardziej na odstępstwa od gatunku. Chłopaki potrafią bardziej niż na
Bitą dekadę temu Reinfection mieli okazję konkretnie namieszać na światowych listach krwawych przebojów, ale tak się jakoś dziwnie poukładało, że kapela przepadła w cholerę – najprawdopodobniej przysłonięta jakimś szambem, któremu ktoś nadał pozory perfumerii zaraz po wybuchu mody na grind core’a. Źle się stało, powiadam wam, albowiem sprokurowany przez chłopaków cudny death-grindowy debiut powinien ich ustawić w pierwszej lidze. They Die For Nothing zaczyna się naprawdę uroczo, bo od odgłosów konających przedstawicieli naszej elitarnej klasy politycznej, którzy — jak to świnie — po utuczeniu przy złotym korycie, kończą swój nędzny żywot w dość przykry sposób – w symfonii kwików, pochrząkiwań i, zdaje się, wyładowań elektrycznych. Dalszy, niespełna półgodzinny ubój ma już charakter czysto muzyczny, choć pewnie znajdą się i tacy, dla których wyrafinowana twórczość Reinfection wiele wspólnego z muzyką nie ma – ale nie dość, że się mylą głuche skurwysyny, to jeszcze tracą kawał pierwszorzędnej jazdy. Pomimo rzeźniczej zawartości album, jak na ten gatunek, nie jest wcale produkcją jednolitą, bo w większości kawałków obok gęstego blastowania i szaleńczo mutujących riffów (a te są zaskakująco różnorodne i czytelne) wygospodarowano trochę miejsca albo na wbijające w ziemię zwolnienia, albo łupankę w średnim tempie (akurat do tupania i kręcenia młynków), a to pozytywnie wpłynęło na dynamikę kompozycji. Wokalnie – można powiedzieć, że standard: jebitnie niski bulgot i przeraźliwe wrzaski (jakby ktoś Rudolph’owi jaja ze skóry obdzierał), ale podany na dziko i bez tak często spotykanej żenady. Również brzmieniu nie można nic zarzucić, bo posiada wszystkie cechy klasowego grindowego wypierdolu i chyba nie jest przypadkiem, że nagrań dokonano w przybytku, który odpowiada za wydalenie
Fobia niejedno ma oblicze. Może to być strach przed mostami (gefyrofobia), przed długimi wyrazami (hippopotomonstrosesquippedaliofobia), przed brudem (mizofobia – niespotykana wśród metalówek), przed tym, że jest się obserwowanym przez kaczkę (anatidafobia)… W końcu Fobia może przybrać formę czterech hałasujących kolesi z dalekiej Kalifornii. Amerykanie napierają przez nieco ponad pół godziny zaangażowany grind core zbudowany w oparciu o klasyczne wzorce – tak klasyczne, jak to tylko możliwe. Żeby oszczędzić sobie i wam zbędnej wyliczanki, ograniczę się tylko do dwóch najbardziej cisnących się na usta nazw: Napalm Death (najdalej do etapu
Druga duża płyta polskich bogów gore-grind to przyjemny zbiór 18 czystych gatunkowo wałków, których tematykę stanowią opisy różnych, mniej lub bardziej zabawnych, ale zawsze jednak w jakiś sposób tragicznych zdarzeń. Jak na koncept-album, teksty (jak z podupczonych wokali wychwycicie choć jedno normalne słowo, to moje najszczersze gratulacje!) nie są ze sobą ściśle powiązane, jednak można je uznać za wciągające (a nawet słitaśne) i godne polecenia, szczególnie „The End Of Love” i „Her Heart In Your Hands”… Muzyka zawarta na A Chapter Of Accidents to podręcznikowy przykład jak łoić brutalny, bezkompromisowy grindowy stuff – tu wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dodać należy, że Dead Infection wyzbyli się elementów death metalu obecnych na debiucie. Płyta jest idealnym kąskiem dla tych maniaków, którzy popłakali się po tym, jak Carcass dali dupy na
A cóż to do ciężkiej cholery jest? Dziki hałas? A owszem, zgadza się, ale to tylko mała i mniej istotna część prawdy. Ta ważniejsza mówi o forpoczcie grind core’a i albumie jak najbardziej kultowym. Słodki Odór rozkładu unosi się przez 22 kawałki (czyli prawie 40 minut), a przynosi ze sobą bezkompromisową napierduchę zagraną głównie w szybkich tempach – prostą, chaotyczną, brutalną i — przez konkretnie zryte wokalizy — popieprzoną, ale nie pozbawioną pewnej koncepcji. Koncepcji i humoru, bo takiego „Festerday” — od której strony by doń nie podejść — nie sposób traktować poważnie. Personalne koneksje mogłyby sugerować muzyczną zbieżność Carcass z Napalm Death, jednak łomot podpisany „by Ścierwo” nie jest zbyt podobny do tego, który uprawiali ich koledzy z Birmingham – przede wszystkim przez redukcję punkowych wpływów i ukierunkowanie na mięso w gitarach. Brzmienie jest utrzymane w klimatach garażowo-piwnicznych, więc od czasu do czasu jakiś element zaginie, a to się nieco przesunie względem całości… Innymi słowy jest tak sobie (sami Carcassowcy nigdy nie byli zeń zadowoleni, a — o ironio — stało się standardem w gatunku), ale miłośnicy demówek Mantas/Death czy Massacre powinni mieć wypas, bo to podobny ciężar gatunkowy, stopień zasyfienia i ten siermiężny gitarowy dół. Teksty naszpikowano (udany żart…) bez ładu i składu masą medycznych terminów, dzięki czemu nie tyle są trudne w odbiorze, co po prostu, w większości, kupy się nie trzymają. Za to bez wątpienia są ekstremalne i pasuj do mięsnej okładki. Żeby było zabawniej – te wszystkie przesycone juchą i flakami wizje zrodziły się w głowach… wegetarianów i weganina. Reek Of Putrefaction, choć to ciągłe źródło inspiracji i album dla gatunku przecież przełomowy, dziś nie wysadza z butów tak jak kiedyś – ale nie musi, swoje zrobił, teraz po prostu przyjemnie się go słucha.
Z uśmieszkiem słucha się dziś tego, jak wyglądał start jednej z największych (i do tego cały czas aktywnych!) legend ciężkiego grania… Owo „ciężkie granie” w tym miejscu to oczywiście eufemizm, bo działalność wcześniejszych ekstremistów typu Slayer, Sodom czy Bathory to przy Napalm Death wesołe przytupy dla przedszkolaków z glutami do pasa. Kakofonia, w jaką po paru chwilach przeradza się większość numerów z tej płyty, nie miała wówczas żadnej konkurencji w dziedzinie łączenia totalnej dźwiękowej (bo słowo „muzyka” jakoś nie ciśnie się na usta…) ekstremalności ze społecznym zaangażowaniem. Scum to punk i hardcore doprowadzone do ostateczności, może nawet do granic absurdu, czego przykład mamy chociażby w „You Suffer” – muzycznie niezbyt rozbudowanym, ale za to bardzo głębokim w treści. W ogóle Napalm Death mają dużo — i z sensem! — do powiedzenia, głównie o rządzących, systemie i wielkich korporacjach (okładka…). Ale to nie wszystkie atuty Scum; wśród innych można wymienić potężny ładunek czystej energii, totalną bezpośredniość i brak muzycznych zahamowań. Furiackie partie perkusji Harrisa, nieskoordynowane wokale (szczególnie dzięki obłąkańczym wrzaskom Doriana), surowo brzmiące gitary i ogrom punkowego chaosu. Większość kawałków jest bardzo do siebie podobna, ale nie ma się czemu dziwić, bo opierają się na identycznych patentach; są zatem krótkie, agresywne i bardzo proste. Ambitniejszą konstrukcją wyróżnia się jedynie prawie czterominutowy „Siege Of Power”, w którym wreszcie pojawiają się jakieś wyraźniejsze riffy i częstsze zmiany tempa. Całość można podsumować krótko: szczerość, dzikość, amatorka. Aaa, i prawdziwy przełom w muzyce!
W ubiegłym roku świętowaliśmy małą rocznicę, rocznicę narodzin pewnych bliźniaków… braci 


