Nevermore w szczytowej formie i na bogato – tak w skrócie można opisać to dvd. Dość powiedzieć, że już pierwsza płyta powinna w zupełności nasycić wszystkich fanów ekipy z Seattle, a przecież pod nią kryje się jeszcze druga z tak zwanymi dodatkami, których, lekko licząc, jest w pizdu. The Year Of The Voyager to zapis wyczerpującego (dwie godziny!) koncertu, który Nevermore zagrali w październiku 2006 w Bochum (to gdziesik w Niemczech) w ramach trasy promującej ich najlepszy krążek – genialny „This Godless Endeavor”. Mimo iż właśnie ostatni longplej ma najwięcej reprezentantów (m.in. wspaniałe „Born”, „This Godless Endeavor” i „Sentient 6”), setlista została ułożona w sposób niezwykle przekrojowy, więc każdy fan znajdzie tu coś dla siebie, zwłaszcza pośród największych hiciorów. Mnie, oprócz najświeższego materiału, szczególnie rajcują zajebiste wykonania „Next In Line”, „Garden Of Grey”, „Enemies Of Reality”, „Inside Four Walls” i „The River Dragon Has Come”. O ich zajebistości przesądzają trzy sprawy. Po pierwsze, Loomisa wspomaga (nie po raz pierwszy zresztą) Chris Broderick, a to w końcu mistrz w swoim fachu. Po drugie, cały koncert gitarzyści zagrali na „siódemkach”, więc brzmienie jest po prostu mocarne, niekiedy nawet brutalne, a to wszystko przy mega selektywności. Nie wiem, w jakim stopniu obrabiali ten dźwięk w studiu, ale tym razem gówno mnie to obchodzi – wykop jest potężny. Po trzecie wreszcie – zaśpiewane są tak, że mucha (nawet pani ministra) nie siada. Zestaw utworów, wykonanie, brzmienie, zachowanie na scenie (niekiedy prezentują się lepiej niż niejedna death’owa kapela) – wszystko to sprawia, że koncert ogląda się niemal na klęczkach i z wywieszonym jęzorem. Zespół, muzyka i publika śpiewająca wszystkie teksty – tylko tyle i aż tyle. O wymyślnej scenografii, kostiumach, zadziwiających światłach czy pirotechnice radzę zapomnieć – oprawa wizualna trzyma rozmach „domokulturowy”, a i tak nie odnosi się wrażenia, że czegoś brakuje. Nawet fakt, że jakość obrazu dupy nie urywa (a miło by było) nie stanowi dla mnie powodu do narzekań. W kontekście płyty nr. 1 czepiałbym się wyłącznie czapki Dane’a, które to ustrojstwo wygląda co najmniej nie na miejscu (choć z drugiej strony lepsze to niż kowbojski kapelusz, w którym zdarzało mu się występować) i stanowi przeszkodę w zawodowym trząchaniu kłakami. Nie wiem, po co mu to – może bał się, żeby mu łba nie urwało przy takim wygarze? Teraz krótko o zawartości dysku nr. 2, bo na nim również upchnięto sporo. Na początek lecą — na szczęście dość zróżnicowane — fragmenty występów z kilku festiwali (po cztery kawałki z Wacken 2006 i Metalmanii 2006, oraz dwa z Gigantour 2005) – z jakością dźwięku i obrazu bywa różnie, ale doskonale potwierdzają wielką formę zespołu. Dalej mamy wszystkie oficjalne teledyski (w sumie osiem sztuk), wywiad z Warrelem, fragment koncertu na X-lecie Century Media (nic specjalnego) i trochę promocyjnych zapchajdziur z tej stajni. Ocenę już znacie, więc na koniec polecam wam wzięcie pod uwagę zakupu wersji z dwoma dodatkowymi krążkami audio – koncert z Bochum warto mieć i w takiej formie.
ocena: 9,5/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Aż strach zabierać się za klasyków, żeby się nie okazało, że się zreaktywowali i mają ochotę nagrać nowy krążek. Po, dajmy na to, dwudziestu latach poza obiegiem. Nie inaczej jest w przypadku szwajcarskiego trio Coroner, które ostatniego długograja wydało dokładnie dwie dekady temu, a które od jakichś trzech lat ostro koncertuje i nie mówi „nie” ewentualnym nowym wydawnictwom. Jak to jednak mawiali starożytni rzymianie „pecunia non olet”, więc tłumaczyć więcej chyba nie trzeba. Nim jednak będę miał powód, by powkurwiać się sprawiedliwie na kolejny obrócony wniwecz wizerunek i kolejną rozmienioną na drobne legendą, pozwolę sobie ukraść nieco waszego czasu na coś, co przyczynkiem do tej legendy było. A mianowicie drugi album muzyków, zatytułowany Punishment for Decadence. Trzeba od razu przyznać, że — jak na zaledwie rok różnicy między wydawnictwami — album jest dość wyraźnie różny od debiutu. Nie całkowicie inny, ale pomylić się raczej nie można. Bardziej kompleksowe i wielowarstwowe kompozycje, odejście od speedowych temp, większy nacisk położony na wirtuozerię i czytelność nagrań – to główne, ale nie jedyne różnice w stosunku do
W Unique Leader muszą zatrudniać jasnowidza, albo przynajmniej mają jakieś wtyki w brytyjskim wywiadzie, dzięki którym wiedzą więcej niż inni. Coś musi być na rzeczy, bo nie jestem w stanie uwierzyć w to, że podpisali papierki z młodzikami z Acrania tylko na podstawie opisywanej epki. Ja rozumiem, że ta wytwórnia swoje najlepsze lata ma za sobą, ale chyba aż tak desperacko nie potrzebują nowych kapel? U podstaw tych moich zgadywanek leży poziom The Beginning Of The End, bo to materiał tak bardzo poprawny, że aż w porywach ledwie ocierający się o przeciętność. Czy ludzkość jest w stanie przyjąć kolejną dawkę super typowego, kompletnie pozbawionego tożsamości i oklepanego na wszystkie strony amerykańskiego brutalnego death metalu nowej daty z odchyłami w stronę death-core? Może i jest, ale tylko po to, żeby po chwili zespoliki typu Acranii wyszły jej bokiem. Jasne, gorszych kapel nie brakuje, a kolekcjonerzy takich bezpłciowych materiałów też trzymają się dzielnie, mimo to nie znajduję żadnego uzasadnienia dla istnienia Acrania w oficjalnym obiegu. Albo niech już sobie grają, skoro muszą, tylko proszę poza obszar piwnicy czy garażu z tym nie wychodzić. The Beginning Of The End (oby tytuł był proroczy dla losów zespołu) to ledwie 17 minut muzyki, a mimo to zmęczyć, znudzić i zniesmaczyć potrafi już w okolicach drugiego kawałka. Niestety, naciąć się łatwo, bo okładka jest fajna, a intro do przetrawienia, więc kilka osób pewnie o nich usłyszy.
Do premiery najnowszego — piątego już — solowego albumu Ihsahna pozostało niewiele – kwestia godzin, o ile dobrze kojarzę. Nim jednak album ów wejdzie w moje posiadanie, nim przesłucham go odpowiednią ilość razy i będę mógł zrecenzować, trochę czasu zdąży jeszcze upłynąć. W oczekiwaniu na premierę i dorwanie się do niej katowałem więc ostatnio inny album Norwega – co by wejść w klimat i przypomnieć sobie, z czym tak właściwie będę się mierzył. Trafiło na dwójkę, czyli AngL. I zaczęły się schody, bo wcale mnie krążek nie zachwycił, ba, nawet mi brewka nie tykła. A po kopach jakie serwował
Pewnie nie przesadzę, gdy napiszę, że
Nie ufam Carcass za grosz od pierwszych chwil ich powrotu na scenę, bo z daleka śmierdziało to skokiem na łatwą kasę. Potwierdzenie tych przypuszczeń znalazłem w niekończących się wspominkowych trasach i późniejszej ewakuacji Amotta, który podobno spieprzył ze składu jak tylko usłyszał o przygotowaniach do nagrania nowej płyty. Ostateczne potwierdzenie to załamujący poziom Surgical Steel. Mimo iż jestem do jegomościów i ich motywacji nielicho uprzedzony, to naprawdę wiele mógłbym im wybaczyć, gdyby tym album mnie rozjebali na drobne kawałki.
Na zakończenie przygody z Hieronymusem opisywanym pozwoliłem sobie zachować ich dzieło najdoskonalsze, dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach, niemal zasługujące na miano arcydzieła, a mianowicie drugi krążek zatytułowany Artificial Emotions. Przekonanych przekonywać nie trzeba, gdyż – jak już kiedyś pisałem – muzyka Rosjan broni się sama, niezależnie od tego, za który albumu człowiek się zabierze i jaki ma gust. Tak, proponowane przez moskiewski kwartet spojrzenie na muzykę odporne jest na wszelkie braki gustu i rozmaite dewiacje, z jednym wszak założeniem – osoba musi mieć minimalną chociaż wrażliwością muzyczną. Tym zaś, którzy nie mieli jeszcze styczności z Rosjanami, a którzy dumnie podpisują się pod powyższym założeniem, zaproponowanie Artificial Emotions to jak podanie wody spragnionemu. Albo sfiksowanej babie – chłopa. Nie było chyba od czasów Death kapeli, która nie siląc się na żadne ekstremy (szczególnie ilościowe), potrafiłaby tak sprawnie zagospodarować czas i przestrzeń w swojej muzyce. Wsłuchując się w drugi album Hieronymusa ma się wrażenie, że pustka stanowi połowę ich muzyki, a mimo tego dzieje się tam naprawdę wiele. Co więcej, dzięki temu zabiegowi słychać doskonale najdrobniejszy detal i najskromniejszy szczegół, a one właśnie decydują o wielkości muzyki i klasie muzyków. Warto przy tym zauważyć, że na tech-deathowe standardy Rosjanie są bardzo stonowani i spokojni, można by nawet rzec – mało metalowi. Dla mnie nie stanowi to jednak najmniejszego problemu, bo nie zwykłem metalowości w metalu mierzyć ilością hałasu. Na co zwykłem zaś zwracać uwagę, to swoboda w obsłudze instrumentów, łatwość w przemieszczaniu się pomiędzy kolejnymi częściami utworu i lekkość kompozycyjna – a tym właśnie krążek stoi. „Third Half”, „Escape from Primitivity”, „Tired Eyes”, „Blind Windows Stare”, czy każdy inny kawałek mogą posłużyć za przykład jak należy grać techniczny death i mogą być tymi ulubionymi. Jakkolwiek by do tego podchodzić, lektura Artificial Emotions zawsze i w każdych warunkach będzie ciekawa i przyjemna, i każda z niemal 45 minut będzie dobrze spędzonym czasem.
Zmiany, zmiany, zmiany… Sporo ich zaszło przed wydaniem Formulas Fatal To The Flesh – poleciał ideologicznie odstający Vincent, skutecznie zniechęcono Rutana, a Trey tknięty transcendentnym palcem The Living Continuum postanowił samodzielnie stworzyć cały materiał na tą płytę. Nie do końca mu to wyszło, bo swoje trzy grosze — kompozycyjnie zupełnie nieistotne — dorzucił Piotrek Sandoval. Wracając do Azagthotha, wziął on trochę staroci (sięgających nawet początków zespołu), wymieszał je ze świeżymi pomysłami, wpływami trawy i Energii Kosmosu. Rezultat — przynajmniej jeśli chodzi o część death metalową — jest naprawdę dobry. Jest brutalnie, tempa większości kawałków są zabójcze (Commando zamiata jak należy, nie oglądając się na nikogo), riffy odpowiednio wkręcają się w głowę, a solówki to prawdziwa zajebicha. Są jeszcze wokale (i basy) Tuckera – spisał się nieźle, wyrabia nawet przy porąbanych textach Treya (a to łatwe nie jest, oj nie!) i co najważniejsze – nie próbuje naśladować poprzednika. Jak mi nie wierzycie, to posłuchajcie chociażby „Heaving Earth” (dobry napierdol na rozpoczęcie), „Bil Ur-Sag” (krótki, brutalny i dosadny), „Chambers Of Dis” (pierwsza solówka – najlepsza na płycie), albo wyjątkowo skontrastowany klimatycznie „Covenant Of Death”. Irytować mogą te wszystkie hymny, pieśni, wezwania, srutututu… czyli kawałki instrumentalne, które niczego ciekawego sobą nie prezentują, a sprowadzają się do jakiegoś plumkania. Poza tym odnoszę wrażenie, że kilka rzeczy Morbidzi zrobili tu w pośpiechu. Ot np. brzmienie – jest dobre, ale na pewno mogli się do niego bardziej przyłożyć. Nie zaszkodziłby wyraźniejsze wokale, ale tu akurat krótki staż Stevea i ogromna presja na nim spoczywająca chłopaka rozgrzeszają. Schorowane Aniołki trzasnęły album, który na pewno nie jest ich najlepszym, ale nadal trzyma poziom i stanowi smakowity kąsek dla fanów technicznego death metalu. Cóż, Trey najwyraźniej przecenił opatrzność Starożytnych. Chyba, że to zasługa gazów ulatniających się z florydzkich bagien?
Płyty kompilacyjne rzadko kiedy prezentują sobą coś ciekawego i w obecnych czasach są czymś niezbyt trafionym (tyczy się to zwłaszcza debestofów), ale gdy w łapska wpada takie cudo, to można się tylko zachwycać. To dwupłytowe wydawnictwo robi wrażenie już od początku – formą wydania. Jest to porządny, bardzo estetycznie zrobiony cd-book w twardej okładce, z potężną 80-stronicową książeczką. Mamy w niej ciekawe notki oraz „biografię”, składającą się z opisów zawartości i okoliczności powstania tego, co zespół zarejestrował podczas piętnastu różnych sesji. Poza tym znajdziecie tam: okładki, prawie wszystkie teksty (oj sporo tego…) oraz masę fotek. Jest co oglądać, jest co czytać, szczególnie, że zapiski zawierają informacje, o których nie wszyscy muszą wiedzieć. Ot chociażby, że „nasum” (fonetycznie: nazum) to po prostu… nos! Dowiadujemy się także — w co dziś trudno uwierzyć — że kapela powstała dla żartu i stąd ta oryginalna nazwa. Co do muzyki – Grind Finale to zbiór kawałków z przeróżnych epek, splitów, mcd-ków, składanek, winyli… Są także bonusy z japońskich wersji
Załamuje mnie to, ale niestety trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – Theory In Practice mają u nas branie porównywalne z tureckimi swetrami w romby. Ja rozumiem, że to ogólnie niedoceniany i z niezrozumiałych względów pomijany band, no ale kurwa bez przesady! Przynajmniej ja nie będę miał sobie nic do zarzucenia, jeśli w paru słowach opiszę i polecę wam jeszcze do kompletu debiut tego nietuzinkowego zespołu. Płyta powstała w nienajlepszym dla szwedzkiego death metalu czasie, nikt się wówczas nie zabijał o nowe formacje, a już szczególnie takie, które proponowały ożywcze i techniczne granie. Stąd też wydawcy dla Third Eye Function czwórka Szwedów musiała szukać aż w pieprzonym Singapurze. Na szczęście później, po przejściu do Listenable, mieli już trochę lepiej, choć wciąż nie z górki – o czym dobitnie świadczy ich obecny status. Wracając do płyty, materiał nagrano w osławionym Sunlight, czyli miejscu, które ze skomplikowanym graniem nigdy nie miało wiele wspólnego, ale koniec końców nie był to chyba zły wybór, bo wysokie umiejętności muzyków zapewniły maksymalną osiągalną czytelność, a Tomas Skogsberg – klasyczny szwedzki ciężar. Takie połączenie zaowocowało dość oryginalnym brzmieniem, które pewnie byłoby nawet rozpoznawalne, gdyby nie fakt, że płyta przeszła bez echa. Wszystkie kawałki na Third Eye Function są utrzymane na podobnym, dodajmy że wysokim, poziomie, co jednak nie przeszkadza we wskazaniu kilku szczególnych hajlajtów, bo Theory In Practice to nie tylko wyborna technika, skomplikowane struktury, ale i spora chwytliwość. Numero uno to oczywiście „Astral Eyes” z pojechanym motywem na klawiszach, dość wolnym tempem i paroma pokręconymi riffami. Wskazałbym też na „World Within Worlds”, który wybija się wyrastającą ponad średnią dawką agresji oraz klawiszową solówką – jak nienawidzę takich rozwiązań, to tu wysłuchałem z przyjemnością, bo znakomicie wpisuje się w klimat kawałka i uzupełnia partie gitary. Ponadto na specjalne wyróżnienie zasługują fragmenty — choćby w „Self Alteration” i „Third Eye Function” — w których Johan Ekman i Peter Sjöberg pokazują, jak można zaszaleć na akustykach bez popadania w ckliwe balladki – klasa sama w sobie! Wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku i naprawdę nie mam pojęcia, czemu taki album (i zespół przy okazji) nie wzbudza choćby szczątkowego zainteresowania.


