Czy można zrobić coś świeżego w brutalnym death metalu? Zdawać by się mogło, że niewiele, ale jednak! Nowe i jakże odważne spojrzenie na ten gatunek zaprezentowali na albumie Obscura panowie z Gorguts, a zrobili to — za co należy im się szczególne uznanie — gdy metal śmierci ciągle był olewany z góry na dół, a pierwsze jaskółki zwiastujące odrodzenie dopiero pojawiały się na horyzoncie. Ta płyta to prawdziwe monstrum – ponad godzina mrocznej (brzmi to banalnie, ale trudno o lepsze słowo – sami sprawdźcie), krańcowo zeschizowanej, podupczonej jak stado wyznawców ojca Rydzyka i niebywale technicznej jazdy dla (bardzo) wytrwałych. Luc Lemay, Steeve Hurdle, Steve Cloutier i Patrick Robert stworzyli coś, o czym większość może co najwyżej pomarzyć – muzykę, którą bez długiego zastanowienia można rozpatrywać w kategoriach sztuki przez duże S. Fakt – dla sporej części słuchaczy będzie to zupełnie niezrozumiałe (na co zresztą wskazuje tytuł), a tym bardziej nieprzyswajalne, jednak ci, którzy poświęcą Obscura odpowiednio dużo czasu i wgryzą się weń, będą mieli możliwość obcowania z czymś naprawdę zjawiskowym. Kawałki mają charakter odrzucająco-hipnotyzujący, co znaczy mniej więcej tyle, że chociaż muzyka może przygniatać kaleczącym chaosem, to mimo wszystko coś każe odbiorcy do niej powracać. Co to takiego? Geniusz? A może szaleństwo w niej zawarte? Z pewnością jedno i drugie, bo czegoś tak pokręconego normalni (a tym bardziej przeciętni) ludzie stworzyć raczej by nie potrafili. Obok death-jazzowej (ten drugi człon tyczy się szczególnie sekcji rytmicznej) nawałnicy, która stanowi rdzeń materiału, przyjdzie nam się natknąć na dość zaskakujące patenty, że wspomnę tylko o bestialskim zarżnięciu skrzypiec w „Earthly Love”. Wybuchy brutalności spleciono tu (na Obscura) z frazami złowieszczo/złudnie spokojnymi, a blasty z delikatnymi basowymi plecionkami. Efekt jest powalający – prująca zmysły narkotyczna improwizacja. A jeśli dołożymy do tego jeszcze nie dający miejsca na złapanie oddechu klimat krążka… Brzmienie jest hmmm… osobliwe, z wysuniętym basem i pozornie rozmytymi gitarami. Na początku może stwarzać barierę utrudniającą słuchanie, ale zapewniam, że można się do niego przyzwyczaić/przekonać, a po kilku przesłuchaniach wręcz nie będzie można sobie wyobrazić lepszej oprawy dla tych dźwięków. Trzecia płyta Kanadyjczyków to muzyka do odkrywania latami – wystarczy odrobina chęci, a przy każdym kolejnym przesłuchaniu wychwycie coś nowego, dotychczas niedostrzeżonego. Gorguts stworzyli na tym albumie nową jakość w death metalu, jednak tylko garstka podążyła tą drogą. Chcecie sprawdzić dlaczego?
ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/GorgutsOfficial
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- AD NAUSEAM – Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est
- GERYON – The Wound And The Bow
- ULCERATE – The Destroyers Of All
O tym, że Devin Townsend to popieprzony geniusz i ekscentryk, muzyczny odpowiednik Salvadora Dali wiedzą wszyscy. Wiedzą o tym nawet niemowlaki, bo im mamy do snu opowiadają historie o Devinie i jego kuriozalnie baśniowej twórczości pochodzącej z innych wymiarów czasu i przestrzeni. Pochodzący z 2001 roku album Terria nie jest w najmniejszym nawet stopniu zaprzeczeniem tego stwierdzenia, jest jego stuprocentową konfirmacją. Terria to album dla ludzi inteligentnych z nieco surrealistycznym poczuciem humoru, trochę w stylu Monty Pythona. Więc jeśli jesteś na bakier z Pythonami, to możesz sobie spokojnie odpuścić ten album, bo wyda ci się nudny, niespójny, pokraczny i w ogóle dla pojebów. Jeśli jednak chodzisz w koszulkach z „Nobody expects the Spanish Inquisition!” i wiesz, jaka jest prędkość lotu jaskółki bez obciążenia, to może — a nawet na pewno — jest to muzyka dla ciebie. Tylko sobie nie schlebiajcie tym za bardzo młokosy, bo i tak ciencyście w uszach. Za to muzyka jest gruba, oj gruba. O ile poprzedni
Ostatnia płyta Dies Irae jest tą najlepszą w dorobku grupy – niby prosta konstatacja, ale nie wszystko musi być tu oczywiste. Raz, że przebicie wcześniejszych nie było specjalnie trudne, biorąc pod uwagę ich poziom, dwa, że najlepsza wśród nieciekawych wcale nie oznacza od razu, że dobra. Dlatego z niemałym zdziwieniem przyjąłem fakt, iż Sculpture Of Stone to krążek więcej niż dobry, który nie dość, że potrafi zainteresować, to całkiem nieźle wypada na tle innych polskich death’owych kapel. Na ten stan wpływają przede wszystkim dwie cechy albumu: melodyjność oraz ilość i jakość solówek – bez nich mielibyśmy do czynienia tylko z dobrze zagranym, ale przeciętnym death metalem typu średnia krajowa. To dzięki porządnym gitarowym popisom muzyka nabrała wyrazistości, stała się bardziej charakterystyczna, zaczepna i ciekawsza dla potencjalnego odbiorcy. Trzeba otwarcie przyznać, że niewielu w polskiej ziemi, tak jak Hiro, potrafi zagrać solówki bez technicznych skrótów i uproszczeń. A że na poprzednich płytach Dies Irae tak nie błyszczał, to pewnie wina słabego podkładu. Na Sculpture Of Stone wszystkie elementy już szczęśliwie trzymają się kupy. Panowie najlepiej radzą sobie w średnich tempach, wtedy gdy brzmią ciężko, masywnie i czytelnie (bo z Hertz’a), a riffy zawierają odpowiednią dawkę chwytliwości. Równo i z pomysłem. Tak zbudowanych kawałków jest najwięcej – to one są najbardziej atrakcyjne i wypadają najbardziej przekonująco. Sprawa jest prosta – im dalej od napierdalanki (nie jest jej dużo — trochę w „Trapped In The Emptiness” i „Sculpture Of Stone” — ale można by ją zupełnie zlikwidować) i tępoty Vadera, tym dla nich lepiej. Ale bez skrajności, bo słabo wypada wolny „The Beginning Of Sin”, który jest gluciany, monotonny i nużący. W nim też najdotkliwiej objawia się jeden z większych minusów zespołu – wokal. O ile do wrzasków nie mam zastrzeżeń, to growl Novego zawsze mnie męczył – tu jest bez zmian. Dobrze, że chłop to nadrabia sprawnie przebierając palcami po gryfie i wybijając się od czasu do czasu ze ściany gitar. Nie ma tu wielkiej filozofii i szalonego kombinatorstwa, jest za to rzetelne podejście do muzycznej materii, co sprawia, że do takiego „Beyond All Dimensions” czy „Unrevealed By Words” wraca się z przyjemnością, a sam krążek zasługuje na uznanie.
Czwarta płyta brutali z Sinister nie jest może — a nawet na pewno! — ich najpopularniejszym osiągnięciem, ale bez wątpienia nie można jej określić mianem słabej czy też nieudanej. Ba! Dla mnie to ich najlepszy, zdecydowanie przewyższający klasyczne dokonania, najbardziej atrakcyjny krążek, a wszelkie utyskiwania oparte na tym, że jest „już bez Mike’a” mam głęboko w dupie – koleś był jak najbardziej do zastąpienia, a ten album tego dowodzi. Aggressive Measures posiada wszystkie cechy porządnego Sinistera: kiczowate i raczej zbędne intro, sporo (oczywiście jak na ledwie półgodzinny krążek) przyjemnego death’owego napierdalania, niskie, lekko „bulgoczące” wokale i trochę ciężarnego walcowania („Blood Follows The Blood” jest tego najlepszym przykładem). Choć muzykę Holendrów należy traktować w kategoriach brutalnego, nieprzesadnie wymagającego wyziewu, znajdziemy tu kupę — a na pewno więcej niż na poprzednich płytach — wpadających w ucho riffów i zaskakująco „skocznych” melodii. Czepliwe są również nawiązujące do starych, dobrych czasów refreny utworów („poznaj numer po refrenie”), które bardzo ułatwiają szybkie przyswojenie materiału. Znajdziemy je w „Beyond The Superstition”, „Into The Forgotten” (mój ulubiony), „Enslave The Weak” i „Fake Redemption”. Solówki zdarzają się rzadko i - w przeważającej części - są to totalne molesty, ale jest jeden fajny wyjątek w postaci bardzo klimatycznego i melodyjnego popisu w „Emerged With Hate” (2:37 - najkrótszy numer na płycie). Solidne wokale Erica — bardzo głębokie i czytelne — w znakomity sposób dopełniają obrazu tej agresywnej sieczki. Brutalny death metal bez udziwnień i słodziutkiego brzmienia. – Na zakrapiane imprezki i jako podkład do dewastacji – jak znalazł!
Czas na coś prostszego – muzykę lekką, łatwą i przyjemną. Muzykę, która nie zmusza słuchacza do wytężania swoich szarych komórek, nie przepala obwodów swoją ponadprzeciętną złożonością, nie dewastuje aparatu słuchu intensywnością ani nie skręca kiszek ilością decybeli. Muzykę w sam raz na niedzielne popołudnie, kiedy Kubica już swoje wyjeździł (a Borowczyk wygadał), ruszać dupska nam się z domu nie chce, a książkę się przed chwilą skończyło. Muzykę do relaksu. Czasami i tak trzeba, choćby po to, by móc później docenić zniszczenie serwowane przez kapele pokroju Deception, Krisiun czy Immolation – żeby się odnieść tylko do ostatnich recenzji. Ja Amaseffer słucham bez specjalnego powodu – po prostu mi się podoba. Ale jest jedno „ale” – nawet wtedy muszę mieć odpowiedni nastrój. Przy całej swojej lekkości i przyjemności, jest to jednak materiał specyficzny, który nie zawsze pasuje do chwili, nie jest uniwersalny. Już sama długość płyty sprawia, że wypada nad nią przysiąść (albo słuchać wybranych fragmentów). Także tematyka poruszana w tekstach do najoczywistszych nie należy – trzeba mieć ochotę posłuchać o losach Izraelitów. Chyba, że komuś teksty zupełnie w niczym nie wadzą. Na sam koniec pozostaje rzecz najbardziej istotna, a mianowicie sama stylistyka. Koncepcja albumu i teksty narzucają w pewien sposób bliskowschodnią melodykę i poetykę utworów. Jest więc sporo tradycyjnie brzmiących zaśpiewów wykonywanych przez solistów, narracji oraz instrumentalnych pasaży i interludiów. Mnogość tych operowych elementów w oczywisty sposób wpływa na kształt albumu i decyduje o jego wyjątkowości. Amaseffer w pewnym stopniu przypomina Orphaned Land, choć jest od niego łagodniejszy, delikatniejszy, mniej skomplikowany. Porusza się jednak w podobnym uniwersum i posiłkuje podobnymi technikami. Także i tu mamy do czynienia z mocno zakorzenionym w bliskowschodniej tradycji progu z elementami symfonii. Spora w tym zasługa udzielającego się wokalnie Matsa Levena, znanego choćby z Theriona. Powiem to z pełną odpowiedzialnością – swoim talentem dodał krążkowi kilka punktów, a muzyce wyrazistości i niepowtarzalnego zabarwienia. Nie wypada też nie wspomnieć popisów gitarzystów, którzy odwalili kawał porządnej roboty nagrywając epickie ścieżki, często okraszane fantastycznymi solówkami. I właśnie solówki i wokale Matsa uznałbym za najbardziej wartościowe składowe Slaves For Life. Całkiem poprawnie wygląda także strona kompozytorska – utwory przyciągają melodyjnością i rozmachem. Na minus zapisałbym nieco przegiętą długość (78 minut!) oraz wspomnianą specyficzność, która sprawia, że po album sięga się średnio często. Mimo wszystko porządny krążek.
Virus, 10 album Hypocrisy, powstał w błyskawicznym tempie, a także w nomen omen trudnym okresie dla zespołu, ponieważ pokład opuścił jeden z założycieli, Lars Szoke. Larsa zastąpił znany doskonale fanom brutalnych dźwięków Horgh z Immortal. No, taka zmiana mogła wpłynąć na muzykę Szwedów. Wpłynęła i to bardzo pozytywnie! Virus jest wielkim albumem, w 100% dopracowanym, pełnym nowych rozwiązań, pomysłów i tysięcy ton energii. Virus to 11 soczystych death metalowych tracków. Po arcy krótkim intrze następuje pierwszy atak w postaci „War Path” – druzgocący atak! Szwedzi od dawna nie grali tak szybko i tak brutalnie, przy jednoczesnym zachowaniu tych powalających, firmowych melodii. Kolejny „Scrutinized” jest może ciut wolniejszy, ale za to cięższy i zawierający więcej technicznych smaczków. Przy czwórce czas na jeden z doomowych wolniaków Hypocrisy, czy jak niektórzy wolą epickich utworów. Wspaniały kawałek, bardzo obfity w świdrujące melodie i z porywającym refrenem. Brnąc dalej pod numerem 5 kryje się jeden z najostrzejszych toporów na tej płycie „Craving For Another Killing”, bardzo szybki utwór, zarówno gitarowo jak i pod względem bębnów. Do brutalizerów trzeba zdecydowanie zaliczyć jeszcze „Blooddrenched”, który jest jednym z najszybszych, a być może i najszybszą kompozycją w całej dyskografii Hypocrisy. Muszę koniecznie wspomnieć o ostatnim numerze „Living To Die”, utwór należy do wolniejszych, ma niesamowity klimat, bardzo smutny, wręcz dołujący. Różni się od pozostałych tym, że w całości występuje tu czysty śpiew, większa ilość klawiszy i jakby mały industrialny posmak. Reasumując Virus to zarówno jeden z najostrzejszych, najszybszych jak i najbardziej melodyjnych albumów Hypocrisy, obfitujący w dużą ilość technicznych i dzikich kąsków, a także w wiele kapitalnych refrenów. W porównaniu z poprzednikiem jest dla mnie lepszy (choć tamtemu też nic nie brakuje). O ile
Był piękny ciepły dzień, gdy Czerwony Kapturek zmierzał przez gęsty las do domku ukochanej acz niezbyt sprawnej babci. W koszyczku uśmiechnięte dziewczę miało to, co zwykle – nowy numer „Gościa Niedzielnego” z rozkładówką wykopanej niedawno arki Noego, mentolowe fajki z filtrem, tampony extra chłonne, leki przeciwgrzybiczne oraz suchy chleb dla konia. Gdzieś tak za monopolowym, a jeszcze przed bankomatem Dojczebanku do Kapturka zagadał nieznajomy Wilk. Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze, choć nasza bohaterka bystrym oczkiem zauważyła, że Wilk ma dziwnie wydłużone kły, wymalowane na czarno pazury i ślepia – czyli jest ucharakteryzowany na tego sławnego kolesia ze „Zmierzchu”. Od słowa do słowa i… stało się nieuniknione – zaprosił ją na rokhotekę. Tam po raz pierwszy Kapturek zetknęła się z gothykhiem. Oszołomiona ezotherykhą miejsca, w mig podłapała klimat i postanowiła wreszcie zaakcentować swoją, dotąd nieuświadomioną, indywidualność – czerwone odzienie poszło w odstawkę. Kolejne rokhoteki i Czarna Peleryna — bo tak się dziewczę przechrzciło — doszła do wniosku, że od dawna jest martwa, jak na prawdziwą gothkhę przystało. Dla lepszego efektu postanowiła zyskać na bladości, odrzucając marchewkowego Kubusia i tnąc się, ilekroć idol z ulubionej empetrójki wyjęczał „jezzt mi zzmutnoo, jezztem matrwyyy, uuuu”. Nic więc dziwnego, że upudrowane lica naszej bohaterki trafiły w końcu tam, gdzie niebo jest zawsze zachmurzone, księżyc w pełni, w powietrzu czuć przepocone skarpetki, a najmhroczniejsze dźwięki wypełniają przestrzeń nie-życiową – na kastle party, znane normalnym ludziom jako zlot dziwek i pedałów. To było coś! Piekło! A potem zaczęło swędzieć. I od tamtej chwili dziewczynka leży spokojnie w domku, a leki nosi jej schorowana babcia, jedyna osoba, na której dyskrecję może liczyć. Tego niestety nie można powiedzieć o Wilku, bo cham szybko rozgadał w lesie, że ex-Kapturek złapała na festiwalu smutku gothyckhiego syfa i nawet nie wie od kogo. Mimo to ptaszki dalej śpiewają, a wiewiórki skaczą po szyszkach i wiodą dostatnie życie. A gdzie w tym wszystkim miejsce dla Deception? Ano, chwalić bozię w niebiesiach, nigdzie. Chłopcy-morbidowcy uskuteczniają rozdupcz na bardzo wysokich obrotach, nie oglądając się przy tym na innych, szczególnie tu – w kraju. Intensywność tego materiału robi wrażenie (gratulacje i zarazem wyrazy ubolewania dla perkmana, bo musi się chłop namachać), toteż nie dziwi fakt, że płytka nie trwa nawet pół godziny. Ale to dobrze, tyle wystarcza w zupełności, a od większej ilości można by się porzygać. Jak już wspominałem: napierdol, brud, sieka, siara – tylko z tym mamy do czynienia na Nails Sticking Offensive. Pewnym urozmaiceniem są dzikie solówki oraz wyraźniejsze zwolnienia w liczbie bodaj… dwóch. Przy tym całym łomocie czasami gdzieś rozmywa się gitara, więc warto nad tym popracować przy okazji następnej produkcji. Powrót do „dwuwioślanego„ składu też by nie zaszkodził. Tak czy srak – dzicz!
Bez wątpienia jedna z najjaśniejszych gwiazd na polskim firmamencie, kapela niedoceniana za życia, niestety niedoceniona również po śmierci. Niemniej jednak my, Prawdziwi Koneserzy, nie zapomnieliśmy o Wilczym Pająku. Pozwalam sobie przeto ogłosić mały manifest, krótki do bólu i równie dosadny:
To, co zafundowali nam w 2000 roku trzej opętani brutalną muzyką Brazylijczycy, przywróciło mi wówczas wiarę w death metal, w to, że ten gatunek nadal może się przepięknie wprost rozwijać, nie tracąc nic ze swojego pierwotnego charakteru, a nawet zyskując na piekielnej mocy. Conquerors Of Armageddon to trzecie pełnometrażowe wydawnictwo Krisiun i — co już chyba nie ulegnie zmianie — ich najlepsze, najbardziej natchnione oraz w wyjątkowy sposób rozpieprzające. No i chyba nie muszę dodawać, że moje ulubione, choć większości ich pozostałych krążków nie można wiele zarzucić. Prawie 42 minuty niesamowitej rzeźni w wykonaniu braci Kolesne i Alexa Camargo uskrzydla niczym pieprzony Red Bull, ale kopa daje znacznie większego! Na albumie zawarto dziewięć totalnych kompozycji, które — mimo, że strukturą nie odbiegają zbytnio od tych z „Apocalyptic Revelation” — od początku do końca porażają swą intensywnością i poziomem doszlifowania. Muzycy są cholernie zgrani, precyzyjni i doskonale obeznani w fachu zabijania dźwiękiem. Moyses Kolesne częstuje słuchacza wyśmienitymi riffami – ciężkimi i niezwykle brutalnymi, a przy tym zawierającymi pewną ilość melodii, co czyni kawałki przyjemniejszymi w odbiorze. Solówki w jego wykonaniu również powalają – ekstrema, ekstrema i jeszcze raz ekstrema. Po prostu cudeńka, bez cienia kompromisu. Wokal co prawda nie jest zbytnio odkrywczy, ale tutaj sprawdza się fantastycznie i ekspresji odmówić mu nie można (a jak nie wierzycie to polecam fragment z „Kill, kill, kill lord Jesus Christ” w utworze tytułowym). Obłędna jest natomiast na Conquerors Of Armageddon praca garów – Max Kolesne wyrabia tu przynajmniej 150% normy. Upraszczając sprawę, można by rzec, że napierdala ile wlezie, ale jak usłyszycie te pojawiające się w kilku miejscach absurdalne wręcz przyspieszenia, to stwierdzicie, że jest on klasą sam dla siebie. Do moich ulubionych wałków (tych naj-naj) należą „Ravager”, „Hatred Inherit” i „Endless Madness Descends” – absolutnie brutalne, szybkie i techniczne – po prostu czyste death metalowe perełki! Krisiun to światowa extra klasa, więc kto Conquerors Of Armageddon sobie odpuści, ten będzie uboższy o wspaniałe doznania, które ten łomot ze sobą niesie!
Zacznę od tego, co najbardziej leży mi na wycieńczonej wątrobie. Trauma, w moich oczach, ma ten sam problem co chociażby Napalm Death czy Unleashed – od jakiegoś czasu nagrywa dosyć zajebiste, ale jednak niewiele się od siebie różniące płyty. Pewnie mam zbyt wygórowane oczekiwania, bo pierwsze trzy krążki przyzwyczaiły mnie nie tylko do wyjątkowej muzyki, ale i olbrzymich zmian – praktycznie wymyślania zespołu na nowo. Tymczasem od 


