Trzy lata temu z łatwością dałem się porwać znakomitej koncertówce Morgoth, ale trząchało mnie na samą myśl o nowej płycie pod tą nazwą. Jeśli już, tak sobie roiłem, to lepiej by było, gdyby nagrali naturalną kontynuację… „Feel Sorry For The Fanatic”. Serio. Nie miałem zamiaru patrzeć, jak moi kolejni idole robią z siebie pajaców, grając muzykę, której od dawna nie czują, przy okazji rozmieniając na drobne własną legendę. Niemcy, zamiast uczciwie się rozpaść po wspominkowych recitalach, uparcie parli przed siebie z zamiarem powrotu do „starych czasów”, a ja spodziewałem się po nich tylko najgorszego. Premiera Ungod odfajkowana, a ja mogę jedynie błogosławić mój brak wiary w ludzi. Morgoth, ku memu olbrzymiemu zaskoczeniu, nagrał rasowy, klasycznie brzmiący death metalowy krążek, który od pierwszych sekund powinien przekonać wszystkich maniaków tej kapeli. Reklamowany jako pomost między „Cursed” i „Odium”, album rzeczywiście ma wiele wspólnego z tymi kamieniami milowymi niemieckiego death metalu, jednak w żadnym wypadku to nie wyczerpuje złożonej charakterystyki Ungod. Ja naprawdę nie wiem, jak oni tego dokonali, ale w tych jedenastu utworach słychać naleciałości dosłownie każdego (tak, „Feel Sorry For The Fanatic” również!) materiału, jaki zespół nagrał w przeszłości. „Premierowy” zlepek rozmaitych staroci/odpadów to dla tak doświadczonych muzyków tydzień niezbyt wytężonej pracy, jednak w przeciwieństwie do wypocin Carcass, u Morgoth wszystko pięknie i bardzo płynnie się przenika, jest zaskakująco spójne, akuratne, naturalne, pozbawione zgrzytów i w najmniejszym stopniu nie rozpieprza klimatu całości. Innymi słowy mamy tu dźwiękowy i brzmieniowy wypas, którym można cieszyć się jak dziecko. Pozostaje jeszcze napisać słówko czy dwa o najbardziej kontrowersyjnej kwestii, która jednak, przy zdroworozsądkowym podejściu, żadnych kontrowersji wzbudzać nie powinna – zmianie na stanowisku wokalisty. Zespół rozstał się z Marc’em Grewe, a na jego miejsce ściągnął prawie anonimowego — bo i Disbelief znaczącą kapelą nie jest — Karstena Jägera. Ze strony Niemców było to doskonałe posunięcie, prawdziwy strzał w dziesiątkę, dzięki któremu Ungod zabrzmiał tak dobrze i wiarygodnie. Niektórzy wszelako tego nie widzą i nie pojmują, toteż pierdolą pseudosentymentalne, oderwane od rzeczywistości dyrdymały, mające im chyba zapewniać +10 do oldskulowości. Przy całym szacunku dla Marc’a i tego, czego dokonał w przeszłości, trzeba uczciwie przed sobą przyznać, że obecnie jego głos nie prezentuje się najokazalej – już na „Shadowcast” wokalizy były nazbyt wysilone i dawało się odczuć, że taka forma ekspresji go zwyczajnie męczy. Co innego Jäger – chłop rzyga wręcz wzorcowo, pewnie, z dużą swobodą, no i ma trochę większe możliwości od swojego poprzednika. Wokal na Ungod to bowiem nie tylko kontynuacja tego, co w zamierzchłych latach robił Grewe, ale również ukłon w stronę głębszych wyziewów Martina van Drunena – istna wisienka na torcie bardzo dobrego powrotu. To dlatego podsumowanie albumu wysoką notą nie sprawia mi najmniejszego problemu. Jednocześnie zachodzę w głowę, co też Niemcy zrobią w przyszłości – czy bezrefleksyjnie powielą swój najpopularniejszy styl, czy jednak wykonają jakiś krok w stronę progresji.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com
inne płyty tego wykonawcy:
Od momentu powrotu Unleashed na scenę z Fredrikiem jako głównym kompozytorem, płyty zespołu wyglądają w zasadzie bardzo podobnie. Nadzwyczaj dobrze, momentami nawet zajebiście, ale jednak podobnie. Jeśli komuś ten, utrzymywany od przynajmniej dziesięciu lat, schemat już się znudził, to z dużym prawdopodobieństwem przyklaśnie nieco odmiennej zawartości Dawn Of The Nine. Ja tam się do owacyjnych braw nie wyrywam, bo co tu ukrywać – album w paru miejscach dość wyraźnie rozminął się z moimi oczekiwaniami. Żadna to autoparodia czy niezrozumiały eksperyment — wszak mowa o cholernie doświadczonej kapeli — ale cuś jakby wiek muzyków wreszcie zaczął dawać o sobie znać, jakby sił już im na wszystko nie starczało. W rezultacie Dawn Of The Nine ma się do kilku wcześniejszych płyt jak „Across The Open Sea” do „jedynki” i „dwójki” – jest fajnie, swojsko, przebojowo i patetycznie, ale moc zdecydowanie już nie ta. Początek płyty jest całkiem przyjemny, ale dupy natłokiem wrażeń nie urywa. Ekstremalnością również nie, bo naprawdę konkretne napieprzanie w większej dawce pojawia się dopiero w singlowym „Where Is Your God Now?”, który obok „Where Churches Once Burned”, „Let The Hammer Fly” i przede wszystkim „The Bolt Thrower” zaliczyłbym do najlepszych kawałków na krążku. Ten ostatni to, jak nietrudno się domyśleć, oko puszczone do wielbicieli klasycznej angielskiej konserwatywnej (nie mylić z konserwową) mielonki. Unleashed ten numer wyszedł na tyle zajebiście wiarygodnie (pod względem muzyki, nie tekstu), że spokojnie mógłby trafić na kolejny album Brytoli jako następna pochodna „World Eater”. Pozostałe kawałki, z jednym zaledwie wyjątkiem, trzymają równy, dobry poziom, ale niczym specjalnym się nie wybijają. Dołujący wyjątek to, o ironio, utwór tytułowy „Dawn Of The Nine”, który jest dłuuugi, nudny i bez życia, a gdyby nie wypasiona solówka, nie nadawałby się zupełnie do niczego. Jak więc widać, wrażenia po wysłuchaniu krążka są dość niejednoznaczne – jest tu kilka dużych plusów, ale i drażniących minusów nie brakuje. Z dwunastej płyty Unleashed zalatuje mi trochę kryzysem wieku średniego – panowie doskonale wiedzą, jak rzeźbić w swoim stylu, ale niekiedy brakuje im trochę pary, żeby przyłoić mocniej, jak za (nie)dawnych lat (czytać: choćby w 2012). Mięknięcie materiału daje się odczuć także w brzmieniu – łagodniejszym niż ostatnio, z — co daje do myślenia — nieco zakamuflowaną perkusją. Niemniej i tak chwała Szwedom, że nie bawią się w jakieś wygłupy i wymyślanie zespołu na nowo.
Dla wymagającego słuchacza nie ma nic gorszego niż setki kapel klepiących to samo bez choćby najmniejszego śladu własnego pomysłu. W tak hermetycznym gatunku jakim jest brutal death doskwiera to szczególnie, bo prawdziwych mistrzów, pionierów, z których hurtem zrzynają inni, można policzyć na palcach jednej ręki, a działalność zastępów bezmyślnych epigonów sprowadza się do schematu kopiuj-wklej-nie-wybijaj-się. Pułapki totalnej wtórności całkiem umiejętnie uniknęli na swoim debiucie Amerykanie z Disfigured. I choć nawet przez sekundę nie ma wątpliwości, że to normalny brutal death, wprawne ucho wychwyci na Blistering Of The Mouth sporo mniej powszechnych/oczywistych wpływów i rozwiązań, które nadają płytce lekki powiew oryginalności, a już na pewno świeżości. Po pierwsze kolesie nie kopiują na oślep dokonań Disgorge i Devourment. Ba, praktycznie w ogóle ich tu nie słychać! Zamiast tego na Blistering Of The Mouth często pojawiają się nawiązania do klasycznej death’owej młócki na czele z Cannibal Corpse, Deicide, Suffocation, Broken Hope czy nawet Immolation (z debiutu), co przejawia się chociażby w skocznych rytmach, chwytliwych riffach i dość czytelnych konstrukcjach kawałków. Forma tych wtrąceń jest oczywiście odpowiednio zbrutalizowana i dostosowana do wymogów współczesnych odbiorców, ale ich fajność, o dziwo, trzyma poziom tamtej wspaniałej epoki. Nie ma w tym żadnej filozofii ani niczego skomplikowanego, a jednak efekt uzyskany przez Disfigured jest co najmniej zadowalający, bo tak urozmaicony materiał, nawet pomimo pewnych brzmieniowych niedoskonałości, z łatwością lokuje się między uszami, a przy tym starcza na dłużej niż typowy brutal death. Jeśli zatem ktoś szuka solidnej podziemnej młócki, o której nie zapomina się w pięć minut po odłożeniu krążka na półkę, Blistering Of The Mouth powinien mu spasować.
Przewrotnie i niezwykle humorystycznie zatytułowana koncertówka Obitków przynosi nam trochę ponad godzinę świetnie odegranego, rytmicznego łomotu. Szesnaście kawałków zawartych na płycie stanowi w jakimś stopniu przekrój przez dyskografię grupy, choć nacisk na
Wiadomo, jak to jest z największymi – zawsze muszą być w czymś pierwsi, muszą przecierać szlaki, dawać niezbite świadectwo swojej zajebistości i robić za punkt odniesienia tym gorszym/biedniejszym. Nawet w tak, zdawać by się mogło, błahych sprawach jak płyta koncertowa. U Morbid Angel pretekstem do potwierdzenia statusu liderów gatunku było podsumowanie ogromnej trasy promującej
Dyskretnie przyglądam się działalności Unborn Suffer, słucham generowanego przez chłopaków hałasu i dochodzę do wniosku, że — świadomie czy nie — zespół drepta ścieżką bardzo typową dla polskich grindersów. Chodzi mi o to, że kapela istnieje gdzieś na uboczu polskiej sceny, żaden wydawniczy potentat (lokalny) dupy sobie nimi nie zawraca, a maniacy ekstremy kieszonkowego raczej by za nich nie oddali. Co innego poza granicami naszego grajdołka – wytwórnie wykazują mniejsze lub większe zainteresowanie, fanów nie brakuje, a nazwa zespołu jest wymieniana wśród naszych najlepszych rzeźników. Jakby głupio to nie zabrzmiało, polskość wyziera także z muzyki Unborn Suffer. Po prostu słychać, że chłopaki wychowali się na aktach typu Parricide, Squash Bowels czy Dead Infection, przy czym najwięcej wspólnego mają z mordercami z Chełma. Wiadomo, że pod względem doświadczenia i brzmienia nie mogą się równać z wyżej wymienionymi, ale ambicji im nie brakuje, o czym najlepiej świadczy duże urozmaicenie tego ledwie 25-minutowego materiału, a już szczególnie niestandardowa praca sekcji rytmicznej. Swego death-grindowego gluta Unborn Suffer zapodają zatem z głową i zaangażowaniem, stroniąc przy tym od najbardziej tandetnych i nudnych rozwiązań. Co więcej, chłopaki potrafią nawet odrobinę zaskoczyć, czego jaskrawym przykładem jest bardzo klimatyczny tytułowiec (jego pierwsza część, nie „ukryty numer”) oraz fakt, że cover Kataklysm przelatuje tak, jakby to był ich własny kawałek! O umiejętności zespołu i jego dalszy rozwój czysto techniczny się nie martwię, ale nad wokalami mogą jeszcze popracować, by uczynić je bardziej wyrazistymi, żeby porządnie szarpały jelita na równi z muzyką. Gdy tylko Unborn Suffer poprawią się w tym elemencie i nieco rozwiną brzmienie, to całkiem zasadnie będą mogli dobijać się do czołówki; na razie jeszcze grzeją dupska w poczekalni.
Jak już pewnie zdążyliście (nie)zauważyć, Szwajcarzy nie narobili wielkiego szumu za sprawą debiutanckiego „On The Frontline”. Takie życie. Powiedzmy sobie jednak szczerze – niczego nadzwyczajnego tam nie było, ot w miarę solidna, choć nieco nieskładna, płyta bez specjalnych przebłysków. Z wydanym niedawno Forging The Sanctuary Defaced również nie zawojują podziemnego świata, ale akurat tego krążka żaden maniak tradycyjnie potraktowanego, bezlitosnego death metalu nie powinien przegapić. Z jednej strony jest to granie boleśnie wtórne, fanatycznie nieoryginalne i pozbawione jakichkolwiek innowacyjnych elementów, a z drugiej trudno odmówić mu autentyczności, a zespołowi sprawności w lepieniu cudzych patentów, odczuwalnego zaangażowania i radochy płynącej z dokonywania takiej masakry. Za Forging The Sanctuary przemawia wiele czynników, a najbardziej istotnym może okazać się fakt, że takiego konserwatywnego, radykalnego wręcz death metalowego napieprzania w ostatnich latach dostajemy w swe łapska coraz mniej. Nie chodzi tutaj o jakieś sentymentalne wycieczki — bo do klasycznych
Aborted Fetus, choć nie należą do najbardziej płodnych (co przy takiej nazwie nie powinno nikogo dziwić…) kapel na świecie, już zdążyli sobie wypracować całkiem przyzwoitą renomę na brutalnej scenie, także poza granicami Rosji. Za sprawą czwartego w dyskografii albumu Private Judgement Day nic wielkiego w ich karierze raczej nie nastąpi, globalny układ sił też nie stanie na głowie, ale bez wątpienia umocnią swoją pozycję i podbiją serca kilku kolejnych miłośników krwawej miazgi. Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną tego materiału, wiadomo – taka specyfika gatunku, ale zupełnie niezłe aranżacje – już tak. Panowie robią, co tylko mogą, żeby nie sprowadzić kawałków do jednostajnego blastu i bulgotu, a czynią to na tyle skutecznie, że płytka po prostu wpada w ucho. Wrzucając na ruszt Private Judgement Day trzeba się liczyć przynajmniej z dwoma-trzema niewymuszonymi powtórzeniami – a to bardzo dużo jak na brutal death. Największy udział w budowaniu nośnej dynamiki materiału ma chyba perkman (bo nawala w sposób żwawy i o dziwo urozmaicony, choć akurat brzmienie garów jest dalekie od ideału), ale i gitarzysta potrafi się przyjemnie rozkręcić (nawet do solówki!) i wyjść poza najbardziej oczywiste schematy. Kolejne istotne dla mnie plusy kreacji Aborted Fetus to umiar w doklejaniu wszelakich introsów oraz sensowne ograniczenie partii wokalnych – dzięki temu z kawałków można wyciągnąć więcej muzyki niż pospolitego hałasu, a z ogólnego kontaktu z Private Judgement Day więcej przyjemności niż udręki. Przyjemnie napieprzają, ot co.
Ja tam się na zagrywkach biznesowych nie znam, ale to, co zrobili kolesie z Anasarca przy okazji trzeciej płyty, to się chyba redukcją kosztów zowie. Michael Dormann i Herb Grimm doszli najwyraźniej do wniosku, że skoro we dwóch potrafią nagrać to samo, co wcześniej w czterech, to nadprogramowi koledzy są im, przynajmniej w studiu, niepotrzebni. No i nagrali Dying, która od strony muzycznej i brzmieniowej praktycznie nie różni się od poprzedzającego ją krążka
Po tym jak Damian Leski wstąpił w szeregi rozchwytywanego Broken Hope, dalsze istnienie — niewiele przecież wcześniej wskrzeszonego — Gorgasm stanęło pod dużym znakiem zapytania. W końcu zawsze to lepiej/łatwiej przyciąć trochę kasy na urojonych sentymentach naiwnych sezonowców, niźli szlajać się po zapadłych dziurach z własnym zespołem. Mimo wszystko lider Gorgasm postanowił jeszcze zawalczyć i w tym celu sięgną po materiał, który — jak wieść gminna niesie — szlifował z kolegami chwilę przed rozpadem. Stąd też Destined To Violate jest bliższy 


