W ciągu ostatnich nastu lat Deicide przechodzili przez najróżniejsze zawirowania, ale nigdy nie były one na tyle poważne, żeby znacząco wpłynąć na cykl wydawniczy zespołu. Tym razem przerwa między kolejnymi płytami urosła do pięciu lat, choć w międzyczasie wyparował „tylko” niezadowolony z procesu (prze)twórczego Owen. Wprawdzie Jack miał spory wpływ na kształt „In The Minds Of Evil”, ale nie przypuszczałem, że jego odejście aż tak przystopuje Amerykanów. Niewykluczone jednak, że zmiana gitarzysty wyszła Deicide na dobre, bo Mark English z Monstrosity całkiem zgrabnie wpasował się do składu, a przy okazji dołożył swoje świeże spojrzenie na gotowe już utwory.
O stylistycznej wolcie nie ma zatem mowy — zespół trzyma się muzyczno–brzmieniowej formuły zapoczątkowanej na „To Hell With God” — ale poziom dopracowania detali i drobne nowalijki pojawiające się w strukturach bardzo dobrze świadczą o aktualnej formie Bogobójstwa. Podobnie jak fakt, że Overtures Of Blasphemy mimo swojej ponadprzeciętnej długości (38 minut) i tak koniec końców wydaje się materiałem zbyt krótkim. Kawałków mamy aż 12 (spośród nich tylko dwa wykraczają ponad trzy i pół minuty), jednak przelatują naprawdę szybko, co sprawia, że trzeba je przesłuchać kilka razy, żeby się nimi w pełni nasycić.
Spora w tym zasługa klasycznej chwytliwości materiału (w ucho wpadają szczególnie refreny „Consumed By Hatred” i „Excommunicated”) i jego dynamiki, która w paru miejscach jest podbijana wokalem Bentona. Możecie wierzyć lub nie, ale w niektórych numerach Glen próbuje się trzymać linii melodycznej, co mu się wcześniej nie zdarzało. Z początku brzmi to z lekka osobliwie, niemniej samą inicjatywę mogę zaliczyć na plus. Ponadto świetnym pomysłem było nasycenie Overtures Of Blasphemy mistrzowskimi solówkami. Obaj gitarniacy potrafią wymiatać na wysokim poziomie, więc dobrze się stało, że nikt ich nie ograniczał na siłę. Szczególne wrażenie robią ich pojebane popisy na początku „Anointed In Blood”, bo to dla Deicide coś zupełnie nowego, a przy okazji dość nietypowego. Następną perełką w zestawie jest „Defying The Sacred”, w którym motyw przewodni oparto właśnie na solówkach – patent wręcz banalny, a sprawdził się znakomicie. Pozostałe utwory zaaranżowano raczej tradycyjnie, co jednak nie oznacza, że są pozbawione mniej lub bardziej finezyjnych partii. Jedynie zamykający płytę „Destined To Blasphemy” wydaje się być zorientowany na prostotę i surowość, choć i w niego wciśnięto krótką trzepankę.
Na koniec, jak tradycja nakazuje, przyczepię się do brzmienia, bo Jason Suecof ponownie się nie popisał (zachodzę w głowę, czy on się kiedykolwiek popisał). Brakuje mi basu, mięska w gitarach (bzyczą po thrash’owemu) i odpowiednio mocnych garów. Zastanawiam się nad wystosowaniem do mózgów Deicide petycji, żeby wrócili do Morrisound i tamtejszych fachowców – wtedy wszystko będzie cacy. Na razie naprawdę cacy jest tylko muzyka.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide/
inne płyty tego wykonawcy:
Może to i smutna konstatacja, ale Unleashed niczego ponad to, co nagrali, już nie wymyślą. Ba! Oni nawet nie próbują. To nic, bo przynajmniej ciągle ich stać na zupełnie przyzwoite płyty, którymi spokojnie można dociągnąć do emerytury. Na przykład takie jak The Hunt For White Christ. Po raz kolejny nie mamy do czynienia z mistrzostwem świata (ani Szwecji), jednak w porównaniu z
Jedenaście lat to szmat czasu, zwłaszcza dla aktywnie działającego zespołu. Tylko czy za taki można uznać Monstrosity? Amerykanie zawsze robili sobie solidne przerwy między kolejnymi płytami, ale tym razem już przesadzili. Właśnie dlatego nie łudziłem się, że po tak długim okresie nicnieróbstwa będą w stanie należycie spiąć dupy i nagrać album równie wspaniały co
Potrafię wskazać przynajmniej cztery krążki Hate Eternal, po których wydawało mi się, że zespół dotarł do ściany i nie będzie w stanie nagrać niczego lepszego. Ostatni raz takie wrażenie miałem stosunkowo niedawno, bo przy okazji odsłuchu znakomitego „Infernus”, na którym Amerykanie wprowadzili kilka świeżych patentów na uprzestrzennienie swojej muzyki. Mimo tych eksperymentów to był rasowy killer i ja tam naprawdę nie zauważyłem żadnych istotnych elementów wymagających poprawy.
Niektórzy pewnie nie zdają sobie z tego sprawy, ale właśnie tak wyglądał prawdziwy szwedzki death metal zanim (czytać: rok później) gatunek sprowadzono do „grania jak Entombed”. Tiamat, jako jedni z pionierów takiego grania, mogli mieć naprawdę duży wpływ na szereg nowych kapel, jednak drastycznymi zmianami stylu chyba tylko odstraszyli potencjalnych naśladowców i nie załapali się na kult. Przynajmniej na jakiś czas, bo obecnie łatwiej trafić na zespoły powołujące się na wpływy Szwedów niż to miało miejsce jeszcze dekadę czy dwie temu. Dlatego też z perspektywy czasu Sumerian Cry sprawia wrażenie krążka znacznie bardziej oryginalnego, znaczącego i nieskażonego ślepym naśladownictwem niż to było w momencie wydania. Choć i wówczas materiał prezentował się niczego sobie. Wprawdzie album nie powala brutalnością jak pierwsze nagrania Carnage czy wspomnianego Entombed, ale w żadnym wypadku nie można o nim napisać, że to muzyka dla lalusiów. Sumerian Cry to głównie żwawe tempa, proste (niekiedy wręcz pierwotne!) rytmy, nieźle pomyślane agresywne riffy i gardłowy wokal, tyle że priorytetem dla Tiamat wydaje się być górujący nad wszystkim iwoliczny klimat potęgowany przez zajebiście ciężkie (i zaskakująco przejrzyste) brzmienie Sunlight. Naturalnie tę specyficzną atmosferę najlepiej słychać, gdy zespół zwalnia i dorzuca do gitar odrobinę melodii (jak w „Where The Serpents Ever Dwell”), ale i te szybsze partie nie pozostawiają złudzeń, że chłopakom tylko piekielne opary w głowach, zresztą jak przystało na ekipę stylizowaną na Celtic Frost. A propos oparów, choć niekoniecznie z diabelskiego kotła… niezależnie od tempa Sumerian Cry leci sobie sprawnie w death metalowej manierze (z małymi urozmaiceniami w postaci akustyków), aż tu nagle w połowie „Evilized” znienacka wchodzi ni to jazzowa, ni to bluesowa wstawka z ksylofonem (to ten instrument podobny do ławki w parku) na pierwszym planie. Progresja, awangarda, dziwactwo – nazwijcie to według własnego uznania. Dla mnie to poziom pojebaństwa godny płyt Xysma. Dobrze, że po tym jednominutowym wybryku zespół wraca do normalnego nawalania i nie odpuszcza go do ostatnich dźwięków „The Sign Of The Pentagram”. Inna sprawa, że tak czysty death metal Tiamat porzucił ledwie chwilę później. Choć może to i dobrze, bo inaczej nie powstałby
Cztery lata temu Behemoth odfajkował płytę numer dziesięć, następnie odtrąbił (zasłużony) komercyjny sukces, a dzięki temu… mógł wrzucić na luz. To słychać na I Loved You At Your Darkest, który jest najbardziej stonowanym krążkiem w historii zespołu. Wprawdzie Nergal próbuje nadrobić ubytki w ekstremalności muzyki jakąś wyjątkowo bluźnierczą otoczką, ale powiedzmy sobie szczerze – więcej w tym elementów humorystycznych (choćby stylizacja zdjęć – kulturoznawcy będą mieli radochę) aniżeli szokujących – przynajmniej trzeźwo myślącego człowieka.
Na pełnoprawnego następcę
Pierwszy album tego białoruskiego projektu pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie, choć odnoszę wrażenie, że nie dotarł wszędzie, gdzie powinien. Techniczny death metal o wysokim współczynniku wytrzepania — nie tak znowu daleki od tego, co proponuje choćby Sophicide — ma swoich oddanych fanów, ale dla reszty społeczeństwa tak zagęszczona jazda w pewnym momencie może stać się niestrawna tudzież nieczytelna. Niewykluczone, że właśnie tym była podyktowana zmiana stylu przy okazji Immersion – na klimatyczny i progresywny death metal. Tym albo poważnymi roszadami w składzie. Aaalbo doprowadzającą mnie już do szału modą na granie jak Fallujah, bo wpływy ostatnich płyt Amerykanów słychać w muzyce Irreversible Mechanism dosłownie na każdym kroku, a już na pewno częściej, niżbym chciał. Ja rozumiem, że to fajne i w sensie globalnym nawet dość oryginalne, aaale tylko w sensie globalnym, bo gdy porównać te wszystkie Fallujah-podobne kapele, to wychodzi, że brzmią niemal identycznie, a na domiar złego nie próbują odróżnić się od oryginału. I dupa. Większość patentów użytych na potrzeby Immersion można bez problemu wskazać na
Samael skończył się na „Blood Ritual”. To prawda, ale na Ceremony Of Opposites narodził się na nowo – bardziej zadziorny i charakterystyczny, a tak po prawdzie to lepszy pod każdym względem. Samael dojrzał i rozwinął się, a tym samym dał pretekst co bardziej krewkim fanom, by oskarżyć go o skomercjalizowanie się. Owszem, Ceremony Of Opposites był jednym z bestsellerów swoich czasów, ale cała otoczka płyty — prowokacyjna okładka i bezpośrednie teksty (najjaskrawszy przykład mamy w genialnym „To Our Martyrs”: „I spit at your god’s face / I piss on the cross / I vomit on the holy bible / I shit on the blessed whore and her bastard son”) — są bardziej diabelskie aniżeli kiedykolwiek wcześniej i zdecydowanie mocniej walą w twarz. Zaś co do muzyki – już od pierwszych taktów „Black Trip” słychać postęp kompozytorsko-wykonawczo-brzmieniowy. Szwajcarzy zrobili pewny i logiczny krok naprzód, za punkt wyjścia biorąc chyba „With The Gleam Of The Torches” z „Blood Ritual”, bo właśnie tamten kawałek odznaczał się sporą dynamiką i zdradzał pewne progresywne zapędy zespołu. Na Ceremony Of Opposites Samael rozwija twórczo (i w dodatku w szybszych tempach) najlepsze pomysły z poprzednika oraz wprowadza mnóstwo innowacji – jak choćby bardzo rozbudowane partie klawiszy czy donioślejszy udział basu. W przeciwieństwie do wcześniejszych materiałów tu każdy numer ma swoje indywidualne wyróżniki i nie sposób pomylić go z innymi, a przy okazji odznacza się nieprzeciętną chwytliwością. Oczywiście największa w tym zasługa riffów, które (wreszcie) nabrały należytej wyrazistości dzięki bardzo zgrabnemu połączeniu prymitywnej agresji z zapadającą w pamięć linią melodyczną. Nie bez znaczenia jest także zajebista motoryka nowych kompozycji (zwłaszcza „Flagellation”), która sprawia, że trząchanie banią w rytm muzyki włącza się u słuchacza automatycznie, bez udziału świadomości. W rezultacie powstał zestaw murowanych koncertowych hitów, spośród których prawie każdy (a nie tylko „Baphomet’s Throne”) można wskazać jako ten najlepszy. Prawie, bo numer tytułowy nieco odstaje pod względem chwytliwości, ale nadrabia to gęstszym klimatem. Pozostała dziewiątka zamiata aż miło, nie dając najmniejszych powodów do narzekań. Kolejny wielki plus Ceremony Of Opposites wpływający na przystępność płyty to wokale – bardziej jadowite, a jednocześnie czytelne i pełne majestatu. Właśnie od tego momentu można mówić o Vorphalacku jako wokaliście prawdziwie rozpoznawalnym. Jak wynika z powyższego tekstu, Ceremony Of Opposites to dla mnie album praktycznie bez wad. Nawet brzmienie by Waldemar Sorychta mile zaskakuje ostrością i ciężarem. Przy okazji
Na początku roku wydawało się, że nagrany po sześciu latach przerwy The Dystopian pozostanie bez wydawcy i przepadnie bez śladu, ale na szczęście z pomocną przyszedł Karol z Selfmadegod Records, dzięki któremu bez problemu (i tanio!) kupicie tę płytę. Chwała mu za to, bo takiego materiału absolutnie nie można zignorować. Muzycy Afgrund przygotowali tu porcję kapitalnego grzańska – The Dystopian to wybuchowy grind core zagrany w skandynawskim stylu (Nasum, Gadget, Rotten Sound) z domieszką takich dopierdalaczy jak Phobia, Antigama czy Pig Destroyer, więc każdy miłośnik szybkiego, urozmaiconego i precyzyjnie zagranego hałasu znajdzie tu sporo dla siebie. Intensywność muzyki nie budzi najmniejszych zastrzeżeń – riffy śmigają, wokaliści zdzierają gardła, a perkman nabija blasty niczym karabin maszynowy. Na The Dystopian wyraźnie dominują wściekle agresywne partie, jednak wśród tego natłoku dźwięków znajdziemy również kilka niestandardowych zwrotów i zwolnień, kiedy na pierwszy plan wysuwa się gęsty klimat wkurwienia, sprzeciwu i zniechęcenia. Nie dość, że w takich fragmentach muzyka Afgrund zachowuje swój ciężar gatunkowy, to jeszcze mocniej uderza w słuchacza na poziomie emocjonalnym – w sam raz, żeby móc naładować baterie przed kolejnym dniem zmagania się z systemem tudzież przed zamachem na biuro zarządu w jakimś korpo. Zespół, nie wychodząc zbytnio poza grindowy kanon potrafił uczynić swój materiał świeżym i ożywczym. Spora w tym zasługa brzmienia, które w fachowej terminologii trudno określić inaczej niż jako zajebiste i doskonale dopasowane do charakteru muzyki. Dźwięk jest super przejrzysty i ostry jak żyleta, a przy tym ma dość głębi, żeby wgniatał również przy blastach. Wszystko fajnie, ale The Dystopian ma niestety jedną wadę, swoją drogą często spotykaną u grindowych płyt z wyższej półki – mija zbyt szybko. Wprawdzie 23 minuty to jeszcze nie tragedia, jednak człowiek byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby krążek trwał przynajmniej pół godziny. Drugi minusik dotyczy wydania – we wkładce nie zobaczymy tekstów, a szkoda, bo Afgrund ewidentnie mają coś ważnego do przekazania. Zresztą nawet bez poezji przed nosem z klimatu i ładunku energetycznego The Dystopian łatwo wywnioskować, że nie jest to nic pozytywnego. Gorąco polecam!


