Tego się nie spodziewałem! Fallujah, zamiast podążać drogą wyznaczoną na „The Flesh Prevails” i dalej rozwijać tamte tematy, nagle z niej zboczyli, a może nawet i odrobinę zawrócili… Ujmując rzecz jaśniej: Amerykanie na Undying Light częściowo odpuścili progresywne oniryczne klimaty na rzecz grania bardziej bezpośredniego, mniej technicznego, a przy okazji także mniej absorbującego. Nowy kierunek sam w sobie wcale nie jest zły, bo muzyka broni się bez problemu, jednak z obecnym wokalistą zespół jedynie straci dotychczasową reputację.
Nie wiem, z jakiej głębokiej dupy wyskoczył Antonio Palermo, ale jestem w stu procentach pewien, że powinien w niej pozostać do końca swego hipsterskiego życia. Jako wokalista Fallujah nie ma do zaoferowania zupełnie nic wartościowego (czyli irytujące deathcore’owe wrzaski i krzyki bez jakiegokolwiek ładu i składu), jest straszliwie jednowymiarowy, swym głosem spłaszcza utwory i sprawia, że praktycznie wszystkie wydają się takie same, przez co nie można się w nie należycie wkręcić. Stąd też każda próba zbudowania klimatu przez instrumentalistów jest z góry skazana na niepowodzenie, bo on oczywiście musi drzeć mordę, psując odbiór nawet najbardziej zachęcających fragmentów.
Przy takim osobniku po prostu cała idea grania urozmaiconej i w jakikolwiek sposób ambitnej muzyki idzie się jebać w krzaki. Tak więc również na nic się zdaje dobra czytelna i mniej skompresowana niż ostatnio produkcja, większa ilość agresywnych partii (czyli z solidnym blastowaniem) czy łatwiejsze do ogarnięcia struktury. Najgorsze w tym jest to, że pomimo korekty stylu Undying Light to kawał udanej muzyki, który w innym składzie wchodziłby naprawdę gładko i pozostawiał po sobie dobre wrażenie. W obecnej postaci płyta zbyt często męczy i trzeba się zmuszać, żeby dotrwać do jej końca.
ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial
inne płyty tego wykonawcy:
W rok po debiucie, w momencie największego rozkwitu szwedzkiego death metalu, Tiamat przypomniał o sobie krążkiem numer dwa; krążkiem, który zapewne niejednego fana wprawił w osłupienie, bo okazał się zupełnie niepodobny do czegokolwiek, co nagrano wcześniej. Na The Astral Sleep zespół dokonał niesamowitego przeskoku stylistycznego, a przy okazji również jakościowego – muzyka, którą stworzyli, wykracza poza ramy death czy doom i do dziś jest czymś absolutnie oryginalnym i niepodrabialnym. Dla mnie ten album to ścisłe „top 5” jeśli chodzi o klasyczny death metal (w uproszeniu) ze szwedzkiej ziemi, zaraz obok płyt Dismember czy Entombed.
Jeśli mam być szczery, w ogóle nie wierzyłem w zapowiedzi muzyków Defiled, jakoby ich szósta płyta miała być powrotem do grania, z którego niegdyś zasłynęli. Bądźmy poważni, nikt o zdrowych zmysłach i pamięci sięgającej „Towards Inevitable Ruin” by w to nie uwierzył. W dodatku tytuł krążka aż za dobrze wpisywał się w ciągnące się od dekady pasmo nieszczęść:
Do konsumpcji Illuminati przystąpiłem znając jedynie koncertowe wersje kilku świeżych kawałków i mając w pamięci zapewnienia Jeroena Pompera, że ta płyta powinna wynieść zespół na nowy poziom. Wówczas nawet przez myśl mi nie przeszło, że może mu chodzić o poziom komercyjny, a tu proszę… Najwyraźniej God Dethroned na stare lata zapragnęli liznąć nieco sławy. Nie, żebym miał coś przeciwko, wszak po tylu udanych krążkach popularność i uznanie należą im się jak mało komu, jednak sposób, w jaki chcą je osiągnąć… cóż, poszli po linii najmniejszego oporu.
Stomatologiczny death metal? Tego zdaje się jeszcze nie było. I co ciekawe – to ma nawet sens! Bo cóż jest przerażającego w obdzieraniu ze skóry, ludobójstwach czy Szatanie wobec wizji leczenia kanałowego po tysiaku za ząb? Ha! Nie spodziewajcie się jednak w tekstach przesadnie obrazowych opisów, bo muzycy Hyperdontia postawili na krótkie i niewyszukane formy liryczne na poziomie grafomaństwa, jakie każdy z nas uskuteczniał w podstawówce. I choćby z tego powodu nie należy uznawać oryginalnej tematyki za podstawowy atut Nexus Of Teeth; najważniejsza jest tu bez wątpienia muzyka.
Casus Belli to od początku do końca brutalny i techniczny death metal bez najmniejszych udziwnień, czyli innymi słowy: materiał, którym Deivos chyba już ostatecznie dają do zrozumienia, że etap eksperymentowania ze stylem mają za sobą. Owszem, nie da się zaprzeczyć, że
Superprojekt. Trzy duże nazwiska, w dodatku każde z innej bajki: Rune Eriksen (czego by aktualnie nie robił, najważniejsze są jego dokonania w Mayhem), Flo Mounier (kręgosłup Cryptopsy) oraz David Vincent (który mentalnie jest nie wiadomo gdzie, chyba na Dzikim Zachodzie albo w Las Vegas). Czy po takiej ekipie można oczekiwać czegoś sensownego? Ja byłem zdania, że nie, ale już pierwsza konfrontacja z Something Wicked Marches In pozostawiła mnie z rozdziawioną paszczą. Ta konfiguracja jak najbardziej ma sens!
Przez dwadzieścia ostatnich lat Nile byli w niezłym gazie; dużo się u nich i z nimi działo, a nade wszystko nigdy nie dopuszczali do tego, żeby fani musieli zbyt długo czekać na kolejne wydawnictwa. Aż tu nagle cuś zgrzytnęło i od ostatniego krążka upłynęły aż cztery lata. Zgaduję, że głównej przyczyny tej przerwy należy szukać w odmłodzeniu składu i co za tym idzie – chęci dotarcia się z nowymi ludźmi. Ile by to nie trwało, głód muzyki u słuchaczy był już odczuwalny i w pełni zrozumiały. W dodatku Amerykanie, dość nietypowo, narobili wszystkim apetytu trasą promującą niewydany jeszcze album. Na mnie podziałało, bo na żywo kawałki z Vile Nilotic Rites zabrzmiały wyjątkowo zachęcająco.
Do Veleno zabierałem się jak członek PiSu do osławionych ośmiorniczek: zerkałem tylko z ukosa i kręciłem z dezaprobatą nosem, bo nie mogło z tego wyjść nic dobrego. Na
Cancer powrócił na poważnie, w dodatku w oryginalnym składzie. To już nie tylko wspominkowe koncerty w ramach promocji reedycji, ale i nowa płyta, która w tym całym zamieszaniu jest przecież najważniejsza, i która właściwie przeszła bez echa. No cóż, nie znam nikogo, kto by pokładał w tym zespole jakieś większe nadzieje, a to z tej prostej przyczyny, że ich poprzedni „wielki powrót”" zakończył się potworną kupą w postaci „Spirit in Flames” – płytą, którą każdy, kto miał z nią styczność, w miarę możliwości starał się wymazać z pamięci.


