Ika Johannesson i Jon Jefferson Klingberg podjęli się ambitnej próby opisania historii i fenomenu szwedzkiego metalu i za to na pewno należą im się pochwały, ale… dokonali tego na niewielu ponad 300 stronach, co jak na tak rozległy temat jest dość skromną objętością. Siłą rzeczy autorzy Krew ogień śmierć całe zagadnienie potraktowali powierzchownie, bez wchodzenia w szczegóły (zwłaszcza tam, gdzie to najbardziej wskazane), a skupili się raczej na tych zjawiskach, które mają szansę zainteresować ludzi spoza metalowych kręgów: skandalach i sensacjach. Stąd też poziom książki jest nierówny, bo obok naprawdę ciekawych rozdziałów z wartościowymi informacjami pojawiają się i takie, które wyglądają jak wycięte z drugiej strony jakiegoś tabloidu tudzież gazetki szkolnej.
Autorzy nie starali się trzymać w książce jakiejkolwiek chronologii, więc czegoś o absolutnych początkach ciężkiej muzyki na szwedzkiej ziemi dowiadujemy się dopiero po kilkudziesięciu stronach lektury. Piszę „czegoś”, bo jeśli spodziewacie się szczegółowych kronik z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku, to wiele z tego rozdziału nie wyniesiecie. Ja rozumiem, że nie każda kapela z tamtych lat zapisała się złotymi zgłoskami w historii muzyki, jednak można było się pokusić o szersze opisy paru przedstawicieli pokolenia wikingów z Heavy Load. Nawet kultowemu Candlemass poświęcono najwyżej dwa zdania… Podoba mi się za to, że fajnie zarysowano tło społeczne i różnice w zainteresowaniach muzycznych młodych ludzi w zależności od ich pochodzenia – coś, co będzie jeszcze wyraźniejsze w czasie rozkwitu death metalu. Temat początków metalu w Szwecji zamyka osobny rozdział o Bathory, który w dużej mierze oparto na rozmowach z ojcem Quorthona. Wszystkie zawarte tu informacje pochodzą z wiarygodnego źródła, więc to doskonała okazja, żeby sobie uzupełnić wiedzę o mózgu Bathory; tym bardziej, że jest tu sporo ciekawostek, których nie znajdziecie w innych publikacjach – choćby z okresu dzieciństwa Thomasa. Jak dla mnie to jeden z dwóch najciekawszych rozdziałów książki.
Ledwie kilkanaście stron poświęcono rozkwitowi, supremacji i upadkowi szwedzkiego death metalu. Mam świadomość, że ten nurt to tylko część większego zjawiska, ale skrótowość tych opisów woła o pomstę do Sztokholmu. Pada tutaj kilka nazw kapel, kilka nazwisk, jakieś powszechnie znane anegdoty i w zasadzie tyle. Cała wiedza, jaką wyniesie z tej części gospodyni domowa — bo nie wiem, do kogo innego to może być skierowane — sprowadza się do tego, że Nicke Andersson i że Entombed. Swoją drogą Entombed powraca później w osobnym rozdziale, który jest czymś na kształt relacji/reportażu z jednego dnia z trasy, kiedy grali jako support Amon Amarth. Ponownie nie dowiadujemy się niczego konkretnego (piją, śpią, noszą własne graty – po prostu szok i niedowierzanie), więc ten fragment można traktować jako zapchajdziurę. Znacznie mocniej autorzy przyłożyli się do tematu black metalu, bo sensacje + kontrowersje = zainteresowanie czytelnika; już pal licho, że ponad połowa materiału dotyczy Norwegii – sceny obu krajów mocno się tutaj przenikały, więc można im wybaczyć te dygresje. Dostajemy tu skrótowo opisany black metalowy kanon: Euronymous, Vikernes, kółka wzajemnej adoracji, walka o wpływy, popularność i kasę, pogróżki, podpalenia, morderstwa i robienie „kultu”. I szmatowate zachowanie Fenriza w stosunku do muzyków Entombed. Poza tym Ika i Jon zadali sobie trochę trudu, żeby w miarę obiektywnie przybliżyć postać Deada i rzucić trochę światła na jego „pozazespołowy” wizerunek. Szczególnie dużo można się dowiedzieć z rozmów z jego bratem, bo koledzy z Morbid i Mayhem głównie powtarzają znane od dawna historie, choć i z nich da się co nieco wyłuskać. Rozdziały dotyczące muzyki ekstremalnej mogę podsumować słowami mojej polonistki z liceum: ogólniki, ogólniki, ogólniki. Zatem jeśli chcecie czegoś więcej, sięgnijcie po „Szwedzki death metal” Daniela Ekeroth’a i „Black metal. Ewolucja kultu” Dayala Pattersona.
Ozdobą Krew ogień śmierć jest rozdział dotyczący Dissection, mimo iż napisano go bardziej ze względu na przeszłość Jona Nödtveidta niż muzykę. Autorzy z bliska relacjonują powrót zespołu, przygotowania do tras oraz nagrań, a przy okazji starają się także wyciągnąć od muzyków jak najwięcej informacji o ich podejściu do grania, ideologii i otoczce, która im towarzyszy. Czyta się to z dużym zainteresowaniem, bo Nödtveidt, choć oszczędnie w słowa, spokojnie i na chłodno wyjaśnia jaki jest i do czego dąży. A w tym, co robił, był autentyczny do samego końca. I właśnie do tej książki udzielił ostatniego wywiadu przed śmiercią. Przeciwieństwem Jona jest opisany później Niklas Kvarforth (rozdział „Lekcja samobójstwa”), który nie ma ręki do muzyki, ale za to ma dużo do powiedzenia, choć to, co mówi, sprowadza się do narkomańskiego bełkotu i kompletnych kretynizmów. Jak to oceniła jego znajoma: na pokaz i dla efektu. Trzynastolatki, drżyjcie! Galerię postaci ekstremalnych zamyka Erik Danielsson z Watain, który dzielnie podtrzymuje ideały blackowego dualizmu: jeśli my coś robimy, to kult; jeśli inni coś robią, to komercha. Swoją drogą trzeba przyznać, że ogromy sukces zespołu zupełnie go nie zmienił i w wywiadach pierdoli te same głupoty, co piętnaście lat wcześniej – ale na to przymykam oko, bo przynajmniej Watain potrafi zadbać o muzykę.
Krew ogień śmierć uzupełniono jeszcze kilkoma rozdziałami, spośród których tylko te o mediach, pieniądzach i pociesznych bliźniakach z Nifelheim coś wnoszą, bo pozostałe — metal i naziole, metal i kobiety (z jakiegoś powodu jest tu Gaahl i jego coming out…), odrodzenie wąsatego heavy metalu — wrzucono chyba tylko po to, żeby były, a autorzy mogli o sobie powiedzieć, że podeszli do zjawiska z każdej strony. Pomimo mojej krytyki i dość średniego warsztatu Iki i Jona, książka wypada całkiem nieźle jako wprowadzenie do tematu i dla młodszych słuchaczy powinna być punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Mnie po jej przeczytaniu chyba najbardziej uderzył ogromny wpływ KISS na szwedzkich hardrockowców, bo o Amerykanach wspominają prawie wszyscy przepytywani ze swoich inspiracji.
demo
oficjalna strona wydawcy: www.kagra.com.pl
Nie znam debiutu tego zespołu, ale już wydana trzy lata temu „dwójka” zwróciła moją uwagę specyficzną okładką i takim nie do końca oczywistym podejściem do death metalowej materii. Z jednej strony było to granie brudne i pierwotne, z drugiej zaś Finowie wzbogacili je paroma dość ambitnymi rozwiązaniami, które na pierwszy rzut ucha niekoniecznie pasowały do całości, a sprawdziły się całkiem nieźle. Po kilkudziesięciu sesjach z „Mercurial Passages” mogę śmiało stwierdzić, że wraz z upływem czasu muzyka Ghastly nabiera kolorów, wyrazistości i rozwija się w naprawdę ciekawym kierunku.
Obstrukcja bardzo! Aż ośmiu lat potrzebowali muzycy Grave Miasma, żeby wreszcie wydusić z siebie następcę gorąco przyjętego debiutu. I chociaż w międzyczasie „jakieś coś” się u nich działo — epka i zmiany w składzie — to można było mieć pewne obawy, co do kreatywności i przyszłości zespołu. Jednocześnie, niezależnie od wszystkiego, niebezpiecznie rosły wymagania w stosunku do ewentualnego następcy „Odori Sepulcrorum”, bo na tamtym albumie Anglicy zawiesili sobie poprzeczkę naprawdę wysoko, więc każdy fan obleśnego death metalu chciałby więcej takiego grania. Tylko może podanego trochę inaczej…
Szwedzi zaczynali przygodę z muzyką jako Degial Of Embos, który to pogrzebali po zaledwie dwóch demówkach, by chwilę później wystartować od początku, już jako Degial. Trudno stwierdzić, co też się z chłopakami działo w tak zwanym międzyczasie, ale wywarło to na nich niezatarte wrażenie, bo zamienili trampki i niebieskie jeansy na skóry, łańcuchy i pasy amunicyjne. A w muzyce, no cóż… Death’s Striking Wings rozpoczyna się dość typowo i niewinnie, więc w pierwszych chwilach można posądzić chłopaków wyłącznie o fascynacje rodakami z Dissection, Sacramentum czy Necrophobic, ale z minuty na minutę materiał staje się coraz mniej oczywisty i nabiera fajnej wyrazistości.
Pięć lat oczekiwania na nowy album Gojira wypełniały mi rozmaite zapowiedzi, spośród których szczególny nacisk położono na te — a przynajmniej ja to właśnie na nich najbardziej się skupiłem — o powrocie do stylistyki znanej z
„Ale to już było i nie wróci więcej”… Nic z tych rzeczy – to powraca wciąż i wciąż, a ja powoli mam już tego dość. Na Exitivm — obowiązkowo nagranym w całkowicie nowym składzie — Patrick Mameli po raz kolejny próbuje w muzyce nawiązać do wielkości
Nazwa tego brazylijsko-fińskiego projektu budzi nieprzyjemne skojarzenia z jakimś tęczowym deathcore’owym syfem, jednak zdjęcia chłopaków i pierwsze sekundy „Eyes Of Deception" rozwiewają wszelkie wątpliwości. 3rd War Collapse całkiem sprawnie nawalają bezpośredni i dość brutalny death metal w amerykańskim stylu, ale — i to jest bardzo ciekawe i poniekąd odświeżające — w takiej no… niderlandzkiej odmianie. Tak podany materiał wchodzi gładko, więc należy się cieszyć, że zespół zdecydował się go ujawnić już po… 5 latach od nagrania.
Za sprawą Pyramids Of Damnation Aborted Fetus weszli na nowy poziom brutalności i sprawili, żeby odbiorcom kolana uginały się jeszcze przed pierwszym odpaleniem płyty. Nie widzę opcji, kiedy osoba zaznajomiona z twórczością zespołu widząc na wyświetlaczu 15 utworów w 65 minut nie stęknie z niemocy na myśl o konfrontacji z takim potworem. Co z tego, że Rosjanie nagrali swój najbardziej ambitny, urozmaicony i zaskakujący materiał, skoro już w połowie (opcja optymistyczna) duża część słuchaczy powie sobie – „dość!”?
Włosi wyjątkowo wysoko zawiesili sobie poprzeczkę na
Succumb był jednym z bardziej wyczekiwanych przeze mnie tegorocznych krążków, toteż nastawiłem się na coś wyjątkowego i w sumie coś wyjątkowego dostałem, choć chyba niedokładnie o to mi chodziło. Liczyłem na rozwinięcie formuły z „The Approaching Roar” – na większy rozmach, wyrazistość utworów i odrobinę wyrafinowania; że muzycy Altarage dorzucą do tej stylistyki coś od siebie, w końcu to już ich czwarty album. Tymczasem Baskowie podeszli to tematu zupełnie inaczej i stworzyli ponad godzinę gęstego i średnio czytelnego hałasu, w którym przede wszystkim rządzą skrajności i brak kompromisów. Czy to dobrze – tego nie wiem, bo płyta sprawia trochę kłopotów, niemniej jednak to na pewno nie jest kiepski materiał.


