Przeglądając sobie katalogi płytowe poszczególnych sklepów, bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem re-edycję Procreate the Petrifactions – ta estońska formacja przecierała szlaki na swoim ogródku i robiła to na naprawdę wysokim poziomie, co jest wręcz kuriozalne, jak się poczyta o tym, jakie mieli problemy choćby z kupieniem sprzętu, nie mówiąc już o samodzielnym wyprodukowaniu płyty i innych problemach post-komunistycznego kraju. Efekt końcowy mógłby przyćmić wiele ekip pierwszoligowych, jak choćby Internal Bleeding, którzy też sami sobie zrobili krążek i brzmieniowo wyszła z tego kupa. Dołączone demko jako bonus też bije na głowę wiele szwedzkich, amerykańskich i tym podobnych wysrywów zalewających rynek „re-edycji”. Widocznie trzeba coś naprawdę kochać, jeśli chce się stworzyć coś wielkiego. Ale to taka moja mała dygresją.
Estonia jest krajem historycznie powiązanym z Finlandią i nawet próbowali się oficjalnie podpiąć pod Skandynawię z daremnym skutkiem, ale zarówno brzmieniowo jak i stylistycznie jest im bliżej do innego kraju, który miał na nich przeogromny wpływ, czyli Niemiec.
Utwory są długie (średnio powyżej 5 min.), ale dzięki smacznej mięsistości gitar (porównałbym wręcz do Big Maca) i dobrej produkcji (a tutaj do skrzydełek kurczaka z KFC), nie nudzą ani na jotę. Każdy z instrumentów ma tutaj coś do powiedzenia, nawet bas, który zazwyczaj stanowi tylko tło. Nie dzieje się więc może jakoś dużo, co by was wprawiło w osłupienie, jeśli chodzi o kombinowanie, ale wystarczająco tyle, aby się cieszyć z płynących dźwięków. Jest stety, albo niestety, równy poziom od początku do końca, choć wiem że brzmi to jak banał. Oczywiście, ja mam swoich ulubieńców, ale wyjątkowo ich nie wyjawię, ponieważ jest to kwestia dnia – jednego dnia wolę inny numer, następnego kolejny.
A jest się czym cieszyć, bo można spokojnie to podciągnąć pod pierwszą inwazję Death Metalu, nie tyle ze względu na rok wydania (choć materiał był nagrany już rok wcześniej i wydany jako nielegal), ale również ponieważ ma te wszystkie prawidłowe wzorce, które znamy i kochamy, a które brzmią świeżo, ponieważ na tym etapie powstawania nie było jeszcze marazmu i znudzenia materiałem.
Więc jeśli ktoś uważa, że Death Metal skończył się na 1993 r., a wszystko potem to sraka praptaka, to tym prędzej powinien zapoznać się z powyższym materiałem, bo nie będzie zawiedziony. Jedyne co może zdradzać, że to nie jest Amerykańsko/Niemiecki zespół to naiwne tytuły piosenek jak „Don’t Be So Stupid” (ups, chyba zdradziłem swojego faworyta niechcący). W każdym bądź razie, esencja tej recenzji sprowadza się do tego, że jak najbardziej warto sobie puścić stuff, nawet jeśli moje argumenty mogą się wydawać wam słabe. Ale wierzę w was, że sobie to ładnie wyguglacie i sprawdzicie.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialaggressor/
Ja to jeszcze umiarkowanie kurwowałem na kierunek, który Fallujah obrali na
Jak to się mawia, do trzech razy sztuka. Zwieńczeniem poszukiwań poprzez metodę prób i błędów jest oto ten klasyk, o którym śmiało można powiedzieć, że wychował następne pokolenia fanów Death Metalu, co było zresztą widoczne w latach boomu na Slam/Death Metal w latach 2007-2013.
Był taki okres, 15-20 lat temu, kiedy najlepszym (albo najprostszym) patentem, żeby załapać się w szeregi Unique Leader Records, było granie jak Deeds Of Flesh, bo nic tak nie łechce ego muzyka-właściciela wytwórni jak zapatrzeni w niego liczni naśladowcy. Taka polityka wydawcy sprawiła, że na kontrakt załapali się m.in. Arkaik, Beheaded, Decrepit Birth, Severed Savior oraz bohaterowie tej recenzji, którzy w tym gronie zrobili bodaj najmniejszą karierę, ale i tak trafili ze swoją muzyką tam, gdzie trzeba.
Vomitory to z pewnością dość szeroko znany zespół powstały w złotych latach death metalu i nie trzeba go specjalnie przedstawiać. Chyba jedynie jako ciekawostkę można powiedzieć, że to jeden z nielicznych zespołów szwedzkich gdzie swoich paluchów NIE maczał Rogga Johansson, hehe. Na debiut „Raped in Their Own Blood” przyszło im czekać, aż do 1996 roku, a ów był z konkretnym kopem w jaja. Przez ponad 20 lat grania chłopaki trzymali co najmniej solidny poziom. W 2013 zakończyli działalność, aby w 2018 wrócić na scenę. Od tego momentu musieliśmy uzbroić się w cierpliwość na kolejny album i oto w 2023 roku doczekaliśmy się wydawnictwa spod szyldu Metal Blade Records. Zatem, czy najnowsze dzieło All Heads Are Gonna Roll będzie tak naładowane, że tytułowe głowy się potoczą? Zobaczmy!
Po raz kolejny wygrzebałem dla was starych weteranów, którzy mają skromną dyskografię i są nieco niezauważeni. Myślę, że to dobrze, że nie są masowo rozchwytywani, bo dzięki temu mogę nieco przyszpanować znajomością czegoś obskurniejszego, ale nie schodzącego poniżej klasy C.
Czas nie oszczędza nikogo ani niczego, a dla
Ciąg dalszy mini-serii Stare-(Nie)zapomniane. Dziś na warsztat pójdzie szwedzka kapela z miejscowości Nyköping. Nic nie mówiące miasteczko oddalone jakieś 100 km od stolicy spłodziło Testicle Perspirant. A potem przemianowało się na Executioner… a potem na Sanguinary, aby wreszcie w 1991 nazwać się Gorement (notabene zmieniając nazwę na Pipers Dawn w 1996 roku, ale nas to już nie interesuje). W 1994 roku wydany zostaje jedyny pełniak The Ending Quest poprzedzony EP’ką oraz dwoma demami, my jednak skupimy się na tym jedynym albumie.
Przy okazji australijskiego Psychrist zmierzyłem się jednocześnie z wieloma archetypami Death Metalu Made in 1990-1994. Mianowicie, zacznijmy od mocnego wejścia. Psychrist, jak wiele przed nimi, mieli ogromną potrzebę pokazania się od brutalnej strony. Nie ma więc jakiegoś gównianego intro, jest od razu z grubej rury, wymierzone twardą rurą prosto w ryj. Jest to tzw. nieodżałowany wpływ Suffocation, jaki mieli na różnej maści żółtodziobów, którzy chcieli wejść do dużej ligi.
O Ominous Bloodline można śmiało napisać, że z przytupem wieńczy drugi etap kariery Beheaded – te kilka lat od przełomu wieków, kiedy zespół był totalnie zafascynowany nowoczesnym (wówczas) brutalnym death metalem z Ameryki. Maltańczycy nagrali wtedy najmocniejszy materiał na jaki było ich stać, po czym zrobili sobie dłuuugą przerwę, by powrócić w odmienionym składzie i z zupełnie inną muzyką. Czyżby w międzyczasie zabrakło im pary do napierdalania na najwyższych obrotach? Mało prawdopodobne. To może znudził ich taki styl? To akurat całkiem możliwe. Ja jednak jestem przekonany, że po prostu doszli do wniosku, że w jego ramach zrobili już wszystko i później tylko by się powtarzali.


