Wydawać by się mogło, że po ponad trzydziestu latach w biznesie (w tym jako wydawca) i stosie nagranych albumów Henri Sattler ma dość wiedzy i doświadczenia, by uniknąć pewnych błędów… A tu proszę: z najdłuższego, najsłabszego i najmniej reprezentatywnego kawałka uczynił numer tytułowy, wrzucił go na początek płyty i w dużej mierze właśnie na nim oparł jej promocję. Rozumiem, że należy to traktować jako kolejną niezbyt wyszukaną formę wyjścia do ludzi-normików, bo dla wieloletnich fanów God Dethroned — a już zwłaszcza tych, którzy byli zawiedzeni zbyt stonowanym „Illuminati” — taka zagrywka to trochę jak strzał w pysk.
Jak się okazało, warto było przymknąć oko na tę zniewagę, bo całościowo The Judas Paradox kopie zdecydowanie bardziej, niż poprzedni krążek, a takie „Hubris Anorexia”, „Rat Kingdom” czy „The Hanged Man” to prawdziwe petardy. Może to mieć związek ze sporymi — chyba nawet większymi niż kiedykolwiek — wpływami black metalu spod znaku Dark Funeral czy Ragnarok, co doskonale słychać w wielu riffach i pracy perkusji. Holendrzy oczywiście w żaden sposób nie przewartościowali swojego grania (ani też nie spróbowali pójść z nim do przodu), bo nie brakuje tu ani charakterystycznych melodii, ani pewnego pierwiastka epickości, ale momentami bywa naprawdę gęsto i zadziornie. Problem tylko w tym, że nowe utwory nie zachwycają wyrazistością i nie mają takiego potencjału, by stać się ponadczasowymi hitami.
Pomimo dość wysokiego poziomu większości kompozycji i dobrej „słuchalności”, The Judas Paradox w niektórych fragmentach nieco się rozmywa, brakuje mu jasno określonego kierunku, a przez to nie sprawia takiej radochy, jak powinien. Winiłbym za to powrzucane tu i ówdzie elementy „pod ludzi”, jak chociażby zbyt ładne solówki (na szczęście nie wszystkie) czy riffy a’la Amon Amarth (ten w połowie „Asmodeus” jest wyjątkowo nie na miejscu). Nie bez znaczenia jest również to, że muzycy God Dethroned nie proponują tu niczego, czego byśmy już w ich wydaniu nie znali w takiej czy innej konfiguracji. W rezultacie materiał jest w jakimś stopniu przewidywalny i szablonowy.
Produkcja The Judas Paradox nie budzi większych zastrzeżeń: gitary brzmią odpowiednio masywnie i mięsiście, perkusja ma sporo przestrzeni, nawet bas jest cały czas dostępny na wyciągnięcie ucha. Byłoby jednak lepiej, gdyby producent płyty (niejaki pan Sattler…) z wyczuciem podszedł do wokali, bo te są mocno wyeksponowane i często górują nad instrumentami. Miało być agresywnie i diabelsko, a wyszło zwyczajnie za głośno.
Dwunasta płyta… dużo jak na zespół, który dwa razy się rozpadał. Ktoś mógłby powiedzieć, że zbyt dużo i pewnie miałby rację. Zwłaszcza że God Dethroned ostatnimi czasy mają problem z wspięciem się na wyżyny, a kolejne krążki nie wzbudzają takiego entuzjazmu, jak jeszcze 15 lat temu. U mnie sympatii i sentymentu starczyło na 7.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial
inne płyty tego wykonawcy:
Powrót Massacre z Kamem Lee jako frontmanem zgodnie z oczekiwaniami okazał się artystyczną klapą, a i pod względem czysto komercyjnym najwyraźniej również nie zrobił furory — i to pomimo naprawdę widocznej promocji — czego najlepszym dowodem jest spadek zespołu z Nuclear Blast do Agonii. Lee może sobie coś tam bredzić, że bliskie są mu wartości podziemia i w związku z tym Agonia to dla niego idealna wytwórnia, ale prawda jest boleśnie prosta: rynek negatywnie zweryfikował
Niewiele zjawisk na polskiej scenie przeszło mi tak bardzo koło pięciu liter, jak Батюшка, jej schizma i późniejsze sądowe cyrki między jej pomysłodawcami, toteż nigdy bym się nie spodziewał, że pewnego dnia następca odnogi „krysiukowej”, Патриархь, trafi w moje ręce. A trafił. I to wcale nie był koniec zaskoczeń, bo trafił również w mój gust. Kto wie, może to jeden ze zwiastunów objawionego prorokowi Eliaszowi Klimowiczowi przez boga końca świata?
Czasy mamy takie, że gdzie się nie obejrzeć, tam wyskakuje kolejny super-gwiazdorski projekt, który poza rozpoznawalnymi nazwiskami (a i to nie zawsze) nie ma nic wartościowego do zaoferowania. Do rzadkości należą natomiast sytuacje, żeby w jednym zespole spotkały się AŻ takie osobistości, jak to ma miejsce w przypadku Akurion, a rezultat ich współpracy, choć nie idealny, był naprawdę godny uwagi. Nie bez znaczenia jest także to, że muzyka z Come Forth To Me nie jest aż tak oczywista, jak by to w prostej linii wynikało ze składu, mimo iż wydawca ma na ten temat inne zdanie i promuje ją w niewyszukany sposób.
Dobrego grindu ci u nas niedostatek, więc i takie, skromne objętościowo płytki przyjmuję z dużą radością. W dwudziestą rocznicę powstania zespołu i dziesiątą wydania „Degenerate” Ass To Mouth uraczyli nas krążkiem numer trzy. Krążkiem, który chociaż w żaden sposób nie jest przełomowy, potwierdza wysoką pozycję kapeli na europejskiej scenie. Zdawać by się mogło, że z powodu tak długiej przerwy chłopaki będą potrzebowali trochę czasu i paru mniejszych wydawnictw na należyte rozruszanie kończyn i dojście do optymalnej dyspozycji, ale nic bardziej mylnego.
Z odtajnionych dokumentów Megadeth: 1) Nagrać płytę. 2) Porządnie ją wypromować. 3) Wymienić połowę składu. 4) Zabrać się za następny materiał. Tak w wielkim skrócie wyglądała droga amerykańskiej legendy od
Zanim Disgorge stali się grupą znaną i wpływową, byli grupą… nieznaną i niewpływową, ale za to dość ogarniętą, z dużym potencjałem i jasno określoną wizją muzyki. Dobrze to słychać na Cranial Impalement, czyli kompilacji dwóch demówek zespołu — dokładnie drugiej i trzeciej — nagranych w krótkim odstępie czasu w połowie lat 90. Pomimo niewielkiej objętości (po 12 minut na jeden) oraz pewnych realizacyjnych niedoskonałości oba materiały kasowały jakością większość płyt z (brutalnym) death metalem, które ukazywały się w tamtym czasie, a i dziś bronią całkiem nieźle.
Pisząc moją pierwszą recenzję na tym blogu, zacząłem niejako od dupy strony. Darkthrone i wtedy jego najnowsze
Uhuhu, Behemoth potrzebował aż czterech lat, żeby zrobić kopię
Kilkanaście lat temu świat na nowo odkrył Demilich, co w krótkim czasie doprowadziło do prawdziwego wysrywu lepszych i gorszych kapel grających… no, starających się grać pod Finów. Nie był to aż taki boom, jak z „grającymi pod Incantation”, bo i popularność stylu mniejsza, i próg wejścia wyższy, ale tych nieodróżnialnych od siebie epigońskich zespołów narobiło się stanowczo zbyt wiele. Do nas ta moda, jak każda zresztą, dotarła ze sporym opóźnieniem — chciałbym się łudzić, że w okresie schyłkowym — więc i Polandia doczekała się wreszcie swojego reprezentanta. Tak dochodzimy do debiutu Toughness.


