Casus Belli to od początku do końca brutalny i techniczny death metal bez najmniejszych udziwnień, czyli innymi słowy: materiał, którym Deivos chyba już ostatecznie dają do zrozumienia, że etap eksperymentowania ze stylem mają za sobą. Owszem, nie da się zaprzeczyć, że „Theodicy” miał swoje plusy, ale lepiej dla fanów, żeby zespół trzymał się tego, czego są mistrzami na naszym podwórku – wtedy nikt im nie podskoczy.
Nie chciałbym przez to sugerować, że album jest wierną kopią „Endemic Divine”. Niet. Casus Belli jest na pewno płytą nieco inaczej skonstruowaną i leci na równiejszym poziomie – tu nie ma miejsca na nabieranie rozpędu czy budowanie napięcia; pierdolnięcie następuje od pierwszej sekundy kawałka tytułowego i trwa już do końca. Warto przy tym zaznaczyć, że zespół potrafi utrzymać intensywność przekazu niezależnie od pojawiających się gdzieniegdzie wolniejszych temp czy fragmentów z mocniej zaznaczonym klimatem (jak w moim ulubionym „Nuclear Wind”). To jednak nie oznacza, że muzyka powiewa monotonią – nic z tych rzeczy, muzycy Deivos potrafią grać i mają wyrobione mózgowiny, więc każdy utwór oferuje jakieś ciekawe, wybijające się rozwiązania. I nie chodzi wyłącznie o krowie dzwonki; zwróćcie choćby uwagę na bas, który ma odpowiednio dużo przestrzeni i brzmi naprawdę grubo.
Płyta w zasadzie wchodzi od pierwszego przesłuchania i nie wymaga przy tym popitki, a to — przyznacie — nieczęsto się zdarza, zwłaszcza gdy jesteśmy w temacie mocno pokomplikowanego death metalu. I właśnie – gdzieś pomiędzy kolejnymi blastami, rykami wokalisty czy pojebanymi riffami wepchnięto całkiem fajne choć pokręcone melodie, co uczyniło Casus Belli bodaj najbardziej chwytliwym krążkiem w historii zespołu. Co najlepsze – nie ma to nic wspólnego z wymiękaniem materiału!
Uwagi mam tylko dwie, w dodatku małego kalibru. Pierwsza dotyczy brzmienia i jest wybitnie subiektywna, bo wydaje mi się, że „Endemic Divine” mógł się poszczycić odrobinę lepiej wyważoną produkcją, Druga kwestia to okładka, która do zakupu raczej nie zachęca i gdyby nie logo Deivos, ominąłbym płytę szerokim łukiem.
Podsumowanie może być tylko jedno. Casus Belli to jednoznaczny dowód na to, że grając po staremu (w sumie…) i korzystając z podstaw wypracowanych przez Cryptopsy, Morbid Angel i Immolation można wciąż sporo osiągnąć. Oczywiście trzeba jeszcze umieć i dysponować własnymi pomysłami, bo bez tego bida.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Deivos
inne płyty tego wykonawcy:
Superprojekt. Trzy duże nazwiska, w dodatku każde z innej bajki: Rune Eriksen (czego by aktualnie nie robił, najważniejsze są jego dokonania w Mayhem), Flo Mounier (kręgosłup Cryptopsy) oraz David Vincent (który mentalnie jest nie wiadomo gdzie, chyba na Dzikim Zachodzie albo w Las Vegas). Czy po takiej ekipie można oczekiwać czegoś sensownego? Ja byłem zdania, że nie, ale już pierwsza konfrontacja z Something Wicked Marches In pozostawiła mnie z rozdziawioną paszczą. Ta konfiguracja jak najbardziej ma sens!
Przez dwadzieścia ostatnich lat Nile byli w niezłym gazie; dużo się u nich i z nimi działo, a nade wszystko nigdy nie dopuszczali do tego, żeby fani musieli zbyt długo czekać na kolejne wydawnictwa. Aż tu nagle cuś zgrzytnęło i od ostatniego krążka upłynęły aż cztery lata. Zgaduję, że głównej przyczyny tej przerwy należy szukać w odmłodzeniu składu i co za tym idzie – chęci dotarcia się z nowymi ludźmi. Ile by to nie trwało, głód muzyki u słuchaczy był już odczuwalny i w pełni zrozumiały. W dodatku Amerykanie, dość nietypowo, narobili wszystkim apetytu trasą promującą niewydany jeszcze album. Na mnie podziałało, bo na żywo kawałki z Vile Nilotic Rites zabrzmiały wyjątkowo zachęcająco.
Do Veleno zabierałem się jak członek PiSu do osławionych ośmiorniczek: zerkałem tylko z ukosa i kręciłem z dezaprobatą nosem, bo nie mogło z tego wyjść nic dobrego. Na
Cancer powrócił na poważnie, w dodatku w oryginalnym składzie. To już nie tylko wspominkowe koncerty w ramach promocji reedycji, ale i nowa płyta, która w tym całym zamieszaniu jest przecież najważniejsza, i która właściwie przeszła bez echa. No cóż, nie znam nikogo, kto by pokładał w tym zespole jakieś większe nadzieje, a to z tej prostej przyczyny, że ich poprzedni „wielki powrót”" zakończył się potworną kupą w postaci „Spirit in Flames” – płytą, którą każdy, kto miał z nią styczność, w miarę możliwości starał się wymazać z pamięci.
Czy trzeci album Omophagia będzie dla zespołu tym przełomowym? Ha! Śmiem w to wątpić, choć trzeba jasno i uczciwie przyznać, że Szwajcarzy między kolejnymi materiałami robią odczuwalne postępy, przy czym chodzi raczej o ewolucję stylu aniżeli jakąkolwiek rewolucję w jego obrębie. Niech więc zatem nikogo nie zwiedzie nowoczesna czy tam technologiczna otoczka 646965, bo to wciąż death metal łączącym w sobie wpływy klasyków i paru bardziej współczesnych przedstawicieli gatunku.
Rebaelliun jest jednym z zespołów, które walnie przyczyniły się do zwiększenia zainteresowania death metalem na przełomie wieków i to właśnie oni — wraz z Krisiun — odpowiadają za trwającą kilka dobrych chwil modę na brazylijskich przedstawicieli tego gatunku. A to wszystko dzięki wydanemu zaledwie rok po sformowaniu kapeli Burn The Promised Land, za sprawą którego błyskawicznie trafili do czołówki nowych kapel. To się nazywa mieć siłę przebicia!
Napalmowych eksperymentów część druga. Druga i w zasadzie ostatnia, bo w paru miejscach na Inside The Torn Apart pojawiają się jaskółki (europejskie, bez obciążenia) zwiastujące rychły powrót zespołu do grania szybkiego i brutalnego. Jednocześnie z kolejnymi utworami Brytole dają jasno do zrozumienia, że nie należy się po nich spodziewać powtórki ze
Nie jest łatwo mnie przyłapać na słuchaniu At The Gates, ale raz na ruski rok (w dodatku przestępny) zdarza mi się zarzucić Szwedów na tackę; dzięki To Drink From The Night Itself nawet częściej niż to wcześniej bywało. Nie żeby zespół nagle zmienił się nie do poznania i zaczął wycinać jakieś nowatorskie cuda. Nic z tych rzeczy, po prostu trafili u mnie w dobry moment, kiedy melodyjny death metal nie stanowi choćby 1% słuchanej przeze mnie muzyki i przez to jest czymś egzotycznym. Poza tym album wydaje mi się znacznie ciekawszy niż nagrany po reaktywacji — a niemal identyczny objętościowo — „At War With Reality”.
Postawmy sprawę jasno, jeśli ktoś wcześniej nie zasmakował w muzyce Antropomorphia, to Merciless Savagery nic w tym temacie nie zmieni, może go co najwyżej jeszcze bardziej zniechęcić do zespołu. Od poprzedniej płyty — a w zasadzie od trzech — Holendrzy nie wykonali ani jednego ryzykownego czy nieprzemyślanego kroku i dość kurczowo trzymają się sprawdzonego schematu w obszarach muzyki, brzmienia i imażu; do tego stopnia, że nawet tylna okładka niemal dokładnie powiela układ z 


