Po ogromnym i mimo wszystko dość niespodziewanym sukcesie debiutu muzycy Nile stanęli przed dylematem, co robić dalej. Najłatwiejszą, najkorzystniejszą i w sumie najbardziej oczekiwaną opcją było nagranie przez nich drugiej części „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” – powtórzenie znanych patentów w nieco innych konfiguracjach, byle bez drastycznych zmian i przesadnej inwencji twórczej. Jedyny problem polegał na tym, że zespół dokonał przełomu w death metalu i znalazł się na ustach tysięcy fanów podejmując ryzyko i robiąc wiele rzeczy po swojemu, zaś nagłym zachowawczym dupowłastwem skazałby się tylko na pośmiewisko.
Pierwsze baaardzo gęste takty utworu tytułowego jednoznacznie dają do zrozumienia, że Nile nie poszli na łatwiznę i nawet nie próbowali sklonować debiutu. Black Seeds Of Vengeance, a owszem, rozwija charakterystyczny styl poprzednika — także w paru niekoniecznie oczywistych kierunkach — ale przy tym wynosi go na zupełnie nowy poziom i podbija jego pierwotną oryginalność. Dwójka jest materiałem znacznie szybszym, brutalniejszym, cięższym, bardziej technicznym i urozmaiconym oraz nowocześniej/odważniej zaaranżowanym. Od muzyki z tej płyty bije niesamowita świeżość, potęga i dostojeństwo rzadko kiedy spotykane w death metalu, a już zwłaszcza w takim, który w głównej mierze opiera się na bulgotach i graniu z prędkością światła.
Na „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” muzycy Nile udowodnili, że bezbłędnie odnajdują się w zawiłościach gatunku, jednak wciąż można było o nich mówić tylko jako o utalentowanych i pojętnych uczniach Morbid Angel, Suffocation czy Cannibal Corpse. Na Black Seeds Of Vengeance Amerykanie zaprezentowali się już jako mistrzowie w swoim fachu, w dodatku tacy, którzy przesuwają granice ludzkich możliwości. Praca gitar na tej płycie to czyste szaleństwo daleko wykraczające poza to, co działo się na debiucie – tak pod względem szybkości, precyzji, jak i selektywności. Konstrukcja riffów, ich wyrazistość i sposób, w jaki się przenikają – to wszystko budzi uznanie i powoduje opad kopary przez cały czas trwania albumu, a już szczególnie w „The Black Flame”, „Defiling The Gates Of Ishtar”, „Nas Akhu Khan she en Asbiu” czy „Multitude Of Foes”. Jeszcze większe wrażenie robią partie perkusji (opracował je Pete Hammoura, a zarejestrował Derek Roddy znany wcześniej z Malevolent Creation i Divine Empire), bo to już jest, kurwa, kosmos i niewyczerpalne źródło kompleksów. W tamtym czasie Pete Sandoval uchodził za perkusyjnego boga, jednak nawet on nigdy nie nagrał czegoś aż tak gęstego, złożonego i dynamicznego.
Nile przy okazji udoskonalania stylu nie skupili się wyłącznie na death metalu, bo bardzo zyskała także „egipska” strona ich twórczości – przede wszystkim na spójności. Elementy etniczne zostały rozbudowane (a w przypadku tybetańskich mnichów – powtórzone), lepiej przemyślane i w ciekawszy sposób połączone z metalowym rdzeniem. Co więcej, sprawdzają się równie dobrze w towarzystwie zajebiście ekstremalnego grzania (fenomenalny „Masturbating The War God”), co totalnych dołów i ślimaczego tempa (monumentalny „To Dream Of Ur”), a to, jak mi się zdaje, świadczy o dojrzałości zespołu i jego bardziej wysublimowanym podejściu do kompozycji.
Po wydaniu „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” wielu fanów oraz krytyków było przekonanych, że to było dzieło przypadku, jednorazowy wybryk, efekt nowości; że zespół drugi raz nie wzniesie się na taki poziom, o przeskoczeniu go nie wspominając. Do muzyków Nile te opinie nie dotarły albo zwyczajnie podtarli sobie nimi zady, bo za sprawą Black Seeds Of Vengeance zdystansowali wszystkie swoje poprzednie dokonania. I całą chmarę konkurencji.
ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com
inne płyty tego wykonawcy:
Swego czasu byłem przekonany, że skoro Teitanblood nagrali już swoje opus magnum, to do kolejnych albumów będą podchodzili na luzie i bez ciśnienia – po prostu pewni siebie i jakości przygotowanego materiału. Rzeczywistość okazała się jednak inna i „The Baneful Choir”, jak na standardy Hiszpanów, był albumem bardzo średnim, żeby nie powiedzieć – rozczarowującym. Zespół najwyraźniej miał tego świadomość, więc majstrując przez kilka lat przy krążku numer cztery, poprawił (zbyt) liczne błędy poprzednika. Rezultat: Teitanblood znów jest taki, jaki najbardziej lubię, czyli przede wszystkim radykalny muzycznie.
Jak ocenić, czy coś się nam podoba? Pytanie na pierwszy rzut oka lakoniczne, ale zapewne każdy ma swój sposób. Niektórzy czują „flow”, innym zatupie nóżka, a jeszcze inni potrzebują czasu, aby coś w nich „zapłonęło”, ale osobiście uważam, że takim uniwersalnym „medium lubialności” jest… gęsia skórka. Możemy ją odczuć słuchając czegoś nam już doskonale znanego, ale może się pojawić kiedy usłyszymy coś pierwszy raz. U starych wygów pojawia się rzadko, ale jak włosy na klacie stają dęba, to wiedz, że coś się dzieje. W moim przypadku pojawiło się ono kilka razy i zawsze dany materiał to był strzał w same jądra ciemności. Płyty te już zostaną ze mną do końca. Jednakże to ciągle jest emocja, uczucie, a te mogą prowadzić na manowce. Moja gęsia skórka nigdy mnie nie zawiodła, aż pojawił się ten album. Czy to całkowite rozczarowanie? Jak to mawiają nasi kochani (inaczej) politycy: to zależy.
Spośród garstki weteranów szwedzkiego death metalu, która nam się jeszcze ostała przy życiu, to właśnie Unleashed w ostatnich latach wyrastają na liderów tego stylu, choć nawet nie są jego typowym przedstawicielem. Żadna inna zbieranina dziadów nie może się z nimi równać pod względem konsekwencji, wydawniczej regularności i w końcu stabilności formy. Pod względem wtórności także – którą to cechę Szwedzi przekuli w swój atut. Ekipa Johnny’ego Hedlunda od dłuższego czasu nie nagrała arcydzieła czy czegoś, co by można rozpatrywać w kategoriach „top 5”, ale w przeciwieństwie do innych nie daje powodów do rozpaczy.
Tytuł piątego albumu Rivers Of Nihil na pierwszy rzut oka wygląda albo ma wyglądać jak deklaracja prawdziwości i niezachwianej stylistycznej konsekwencji w obliczu paru drastycznych zmian w składzie. Wiecie, taka trochę asekuracyjna próba wytłumaczenia ewentualnym czepialskim, dlaczego grają, tak jak grają. W każdym razie jest w tym zapowiedź czegoś grubego. Tymczasem materiał nie odbiega w znaczący sposób od tego, co z różnym skutkiem zespół robił dotychczas – Amerykanie wciąż korzystają z tych samych środków i inspiracji (Fallujah…). Mimo to rezultat jest dużo ciekawszy, niż ostatnio. Jedyna naprawdę istotna zmiana w stosunku do poprzednich płyt, choć dla niektórych może być dosyć kontrowersyjna, nie powinna natomiast zaskakiwać.
Ostatnia dekada to dla Behemoth równia pochyła, a dziecinnie-prowokacyjnie nazwany The Shit Ov God miał być jej smutnym podsumowaniem. W kampanii medialnej tej płyty nie znalazłem dosłownie niczego, co by mogło do niej nastrajać optymistycznie — z niespójną (i raczej paskudną) stroną wizualną na czele — więc jeszcze przed pierwszym odpaleniem byłem gotów postawić na ten album the shit ov me. No i cóż… zespół nie dał mi do tego okazji, choć dzielnie czekałem z opuszczonymi gaciami przez prawie 40 minut, aż im się noga powinie.
Gorguts na trzeciej płycie wynieśli awangardowy death metal na nowy poziom, co z jednej strony wiązało się z dużym, acz odłożonym w czasie, sukcesem artystycznym, a z drugiej z niezrozumieniem i dość drastycznym zawężeniem grona potencjalnych odbiorców. Historia pokazała, że to Kanadyjczycy mieli rację, a bez ich muzycznej wolty w połowie lat 90. dziś nie mielibyśmy w takim kształcie Ulcerate, Deathspell Omega, Imperial Triumphant czy właśnie Geryon. Początki tych ostatnich były raczej skromne, trudno też było sobie coś po nich obiecywać, ale odkąd znaleźli dla siebie wąską niszę, naprawdę zasługują na uwagę miłośników ambitnego grania.
Stopniowa i rozciągnięta na wieeele lat ewolucja Unmerciful doprowadziła zespół — czy raczej muzyków będących jego trzonem — do punktu wyjścia: znów grają jak za czasów swojej bytności w Origin, co w niezbyt subtelny sposób podkreślili covererm „Vomit You Out”. Czy to kółko i powrót do korzeni w ogóle ma sens? Wydaje mi się, że — póki co! — tak, bo Unmerciful nie przekształcili się w kopię obecnego Origin, tylko wypełnili lukę po „starym”. Wiecie, zanim tamci przekroczyli prędkość światła i zaczęli (niebezpiecznie) eksperymentować. W związku z tą wtórnością Devouring Darkness oczywiście nie robi takiego wrażenia, jak „materiał wzorcowy”, ale wchodzi równie dobrze, a może i trochę łatwiej.
Może to kwestia przypadku, a może zorganizowana akcja F.D.A. Records, by zawładnąć podziemną sceną, wydając w krótkim odstępie czasu debiuty Skeletal Remains, Morfin, Derogatory i Rude. Niezależnie od wersji, ta mini seria poruszyła lawinę i przyczyniła się do renesansu oldskulowego death metalu rodem z Ameryki, za co Niemcom należą się słowa uznania. Spośród wymienionej czwórki to ci ostatni mieli najbardziej imponujący start, a przy tym wydawali się tworem kompletnym, dojrzałym i przygotowanym na wymierny sukces – sukces, który może by i nadszedł, gdyby nie wybujałe ego lidera zespołu.
I stało się, co miało się stać. W ramach dziejowej misji nagrywania nikomu niepotrzebnych płyt Gruesome przygotowali swoją interpretację 


