Nasum właśnie za sprawą swojego drugiego — a zarazem najlepszego — albumu, Human 2.0 gwałtownie wtargnął do ścisłej czołówki moich ulubionych grindowych pomiotów. Nie mogło być inaczej, wszak to powalająca i nie dająca chwili na wytchnienie muza. Kogo by obchodziło, że wpływy klasyków pokroju Napalmów (struktury), Carcass (wokalny duecik) i Terrorizer (intensywność) są dość wyraźne. Ważne, że Nasum podaje zapoczątkowany przez nich gatunek w świeżej i nowoczesnej formie – łojąc jeszcze szybciej, brutalniej i bardziej profesjonalnie, dbając o każdy szczegół i nie pozostawiając miejsca na przypadek, a tym bardziej na odstępstwa od gatunku. Chłopaki potrafią bardziej niż na „Inhale / Exhale” zaskoczyć ciekawymi zmianami tempa, obezwładniającymi melodiami (znakomite „Shadows” i „Words To Die For” – tylko miejcie na uwadze, że to grind!), czy odważnymi poczynaniami na basie (tu z kolei „Sometimes Dead Is Better”), pozostają przy tym cały czas cholernie agresywni i do pewnego stopnia radykalni – po prostu nastawieni na precyzyjne dopierdalanie w łeb. Human 2.0 swą intensywnością, przy odpowiedniej głośności, potrafi wywołać ciary, dreszcze i przedśmiertne drgawki – sami przyznacie, że to wspaniałe uczucie! Solidne techniczne opanowanie instrumentów oraz klinicznie czyste i doskonale zbalansowane (dół bez zamulania, góra bez pisków) brzmienie sprawiają, że uprawiana przez Szwedów sieka trafia do każdego zakamarka mózgu, wwiercając się weń bardzo głęboko. W tekstach, tak jak na debiucie, podejmowane są głównie tematy polityczne, szczególnie dobrze to widać w „We’re Nothing But Pawns” i bardzo bezpośrednim dziewiętnastosekundowym „Sick System”. Te 25 numerów grindowej zagłady skutecznie zniszczy każdego – już po jednym przesłuchaniu człowiek czuje się jak świeżo wyrzygany. Nasum gwałci układ nerwowy przez uszy i nie stosuje przy tym żadnych półśrodków! Miazga!
ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.nasum.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- GROINCHURN – Fink
- NAPALM DEATH – Smear Campaign
Bitą dekadę temu Reinfection mieli okazję konkretnie namieszać na światowych listach krwawych przebojów, ale tak się jakoś dziwnie poukładało, że kapela przepadła w cholerę – najprawdopodobniej przysłonięta jakimś szambem, któremu ktoś nadał pozory perfumerii zaraz po wybuchu mody na grind core’a. Źle się stało, powiadam wam, albowiem sprokurowany przez chłopaków cudny death-grindowy debiut powinien ich ustawić w pierwszej lidze. They Die For Nothing zaczyna się naprawdę uroczo, bo od odgłosów konających przedstawicieli naszej elitarnej klasy politycznej, którzy — jak to świnie — po utuczeniu przy złotym korycie, kończą swój nędzny żywot w dość przykry sposób – w symfonii kwików, pochrząkiwań i, zdaje się, wyładowań elektrycznych. Dalszy, niespełna półgodzinny ubój ma już charakter czysto muzyczny, choć pewnie znajdą się i tacy, dla których wyrafinowana twórczość Reinfection wiele wspólnego z muzyką nie ma – ale nie dość, że się mylą głuche skurwysyny, to jeszcze tracą kawał pierwszorzędnej jazdy. Pomimo rzeźniczej zawartości album, jak na ten gatunek, nie jest wcale produkcją jednolitą, bo w większości kawałków obok gęstego blastowania i szaleńczo mutujących riffów (a te są zaskakująco różnorodne i czytelne) wygospodarowano trochę miejsca albo na wbijające w ziemię zwolnienia, albo łupankę w średnim tempie (akurat do tupania i kręcenia młynków), a to pozytywnie wpłynęło na dynamikę kompozycji. Wokalnie – można powiedzieć, że standard: jebitnie niski bulgot i przeraźliwe wrzaski (jakby ktoś Rudolph’owi jaja ze skóry obdzierał), ale podany na dziko i bez tak często spotykanej żenady. Również brzmieniu nie można nic zarzucić, bo posiada wszystkie cechy klasowego grindowego wypierdolu i chyba nie jest przypadkiem, że nagrań dokonano w przybytku, który odpowiada za wydalenie
Fobia niejedno ma oblicze. Może to być strach przed mostami (gefyrofobia), przed długimi wyrazami (hippopotomonstrosesquippedaliofobia), przed brudem (mizofobia – niespotykana wśród metalówek), przed tym, że jest się obserwowanym przez kaczkę (anatidafobia)… W końcu Fobia może przybrać formę czterech hałasujących kolesi z dalekiej Kalifornii. Amerykanie napierają przez nieco ponad pół godziny zaangażowany grind core zbudowany w oparciu o klasyczne wzorce – tak klasyczne, jak to tylko możliwe. Żeby oszczędzić sobie i wam zbędnej wyliczanki, ograniczę się tylko do dwóch najbardziej cisnących się na usta nazw: Napalm Death (najdalej do etapu
Druga duża płyta polskich bogów gore-grind to przyjemny zbiór 18 czystych gatunkowo wałków, których tematykę stanowią opisy różnych, mniej lub bardziej zabawnych, ale zawsze jednak w jakiś sposób tragicznych zdarzeń. Jak na koncept-album, teksty (jak z podupczonych wokali wychwycicie choć jedno normalne słowo, to moje najszczersze gratulacje!) nie są ze sobą ściśle powiązane, jednak można je uznać za wciągające (a nawet słitaśne) i godne polecenia, szczególnie „The End Of Love” i „Her Heart In Your Hands”… Muzyka zawarta na A Chapter Of Accidents to podręcznikowy przykład jak łoić brutalny, bezkompromisowy grindowy stuff – tu wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dodać należy, że Dead Infection wyzbyli się elementów death metalu obecnych na debiucie. Płyta jest idealnym kąskiem dla tych maniaków, którzy popłakali się po tym, jak Carcass dali dupy na
A cóż to do ciężkiej cholery jest? Dziki hałas? A owszem, zgadza się, ale to tylko mała i mniej istotna część prawdy. Ta ważniejsza mówi o forpoczcie grind core’a i albumie jak najbardziej kultowym. Słodki Odór rozkładu unosi się przez 22 kawałki (czyli prawie 40 minut), a przynosi ze sobą bezkompromisową napierduchę zagraną głównie w szybkich tempach – prostą, chaotyczną, brutalną i — przez konkretnie zryte wokalizy — popieprzoną, ale nie pozbawioną pewnej koncepcji. Koncepcji i humoru, bo takiego „Festerday” — od której strony by doń nie podejść — nie sposób traktować poważnie. Personalne koneksje mogłyby sugerować muzyczną zbieżność Carcass z Napalm Death, jednak łomot podpisany „by Ścierwo” nie jest zbyt podobny do tego, który uprawiali ich koledzy z Birmingham – przede wszystkim przez redukcję punkowych wpływów i ukierunkowanie na mięso w gitarach. Brzmienie jest utrzymane w klimatach garażowo-piwnicznych, więc od czasu do czasu jakiś element zaginie, a to się nieco przesunie względem całości… Innymi słowy jest tak sobie (sami Carcassowcy nigdy nie byli zeń zadowoleni, a — o ironio — stało się standardem w gatunku), ale miłośnicy demówek Mantas/Death czy Massacre powinni mieć wypas, bo to podobny ciężar gatunkowy, stopień zasyfienia i ten siermiężny gitarowy dół. Teksty naszpikowano (udany żart…) bez ładu i składu masą medycznych terminów, dzięki czemu nie tyle są trudne w odbiorze, co po prostu, w większości, kupy się nie trzymają. Za to bez wątpienia są ekstremalne i pasuj do mięsnej okładki. Żeby było zabawniej – te wszystkie przesycone juchą i flakami wizje zrodziły się w głowach… wegetarianów i weganina. Reek Of Putrefaction, choć to ciągłe źródło inspiracji i album dla gatunku przecież przełomowy, dziś nie wysadza z butów tak jak kiedyś – ale nie musi, swoje zrobił, teraz po prostu przyjemnie się go słucha.
Z uśmieszkiem słucha się dziś tego, jak wyglądał start jednej z największych (i do tego cały czas aktywnych!) legend ciężkiego grania… Owo „ciężkie granie” w tym miejscu to oczywiście eufemizm, bo działalność wcześniejszych ekstremistów typu Slayer, Sodom czy Bathory to przy Napalm Death wesołe przytupy dla przedszkolaków z glutami do pasa. Kakofonia, w jaką po paru chwilach przeradza się większość numerów z tej płyty, nie miała wówczas żadnej konkurencji w dziedzinie łączenia totalnej dźwiękowej (bo słowo „muzyka” jakoś nie ciśnie się na usta…) ekstremalności ze społecznym zaangażowaniem. Scum to punk i hardcore doprowadzone do ostateczności, może nawet do granic absurdu, czego przykład mamy chociażby w „You Suffer” – muzycznie niezbyt rozbudowanym, ale za to bardzo głębokim w treści. W ogóle Napalm Death mają dużo — i z sensem! — do powiedzenia, głównie o rządzących, systemie i wielkich korporacjach (okładka…). Ale to nie wszystkie atuty Scum; wśród innych można wymienić potężny ładunek czystej energii, totalną bezpośredniość i brak muzycznych zahamowań. Furiackie partie perkusji Harrisa, nieskoordynowane wokale (szczególnie dzięki obłąkańczym wrzaskom Doriana), surowo brzmiące gitary i ogrom punkowego chaosu. Większość kawałków jest bardzo do siebie podobna, ale nie ma się czemu dziwić, bo opierają się na identycznych patentach; są zatem krótkie, agresywne i bardzo proste. Ambitniejszą konstrukcją wyróżnia się jedynie prawie czterominutowy „Siege Of Power”, w którym wreszcie pojawiają się jakieś wyraźniejsze riffy i częstsze zmiany tempa. Całość można podsumować krótko: szczerość, dzikość, amatorka. Aaa, i prawdziwy przełom w muzyce!
W ubiegłym roku świętowaliśmy małą rocznicę, rocznicę narodzin pewnych bliźniaków… braci
Testament — wliczając działalność pod szyldem Legacy — wprawdzie nie zaczynał w jednym rzędzie z Metallicą i Slayer i debiutował po tym, jak te kapele swoje opusy miały już za sobą, ale klasy odmówić mu nie można. The Legacy nie dorównuje wyżej wymienionym ciężarem, szybkością czy stopniem agresji, ale nadrabia to ogromną melodyjnością i ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Mnie na tym krążku rozpieprzają przede wszystkim pomysły na kompletnie zajebiste i chwytliwe riffy oraz powalające solówki. Porządna jest również sekcja rytmiczna w osobach Grega Christiana i Louie’go Clemente. Szczególnie ten drugi pokazuje prawdziwą klasę. Klasą samą dla siebie jest natomiast Alex Skolnick – to, co na gitarze wyczynia ten facet imponuje i wprawia w zachwyt. Nieźle wypadają wokale Chucka – stara się śpiewać/wrzeszczeć melodyjnie i z pazurem, bez późniejszego okropnego zawodzenia w melodyjnych partiach. Ogólnie rzecz ujmując, cała banda może pochwalić się świetną techniką i wsiowym, choć poniekąd uroczym wyglądem (adidasy, obowiązkowe grzywki…). Chcąc wymienić najlepsze numery trzeba by wyrecytować wszystkie – nie ma tu ani jednego utworu, który schodziłby poniżej bardzo wysokiego poziomu. Absolutnie każdy powinien się spodobać wielbicielom thrash’u z Bay Area. No ale jeśli chodzi o moich prywatnych faworytów, to wskazałbym przede wszystkim na „Alone In The Dark” (kurrrwaaa mać, kult!), „First Strike Is Deadly” (bodaj najbardziej przejebana i wykręcająca jaja solówka) i „Over The Wall” (konkretna napierdalanka pod zajebistą solówką) – szczerze polecam! Brzmienie generalnie jest spoko, tylko wszystko jest zdecydowanie za cicho nagrane. I jest to jedyna większa wada, bo do muzyki nie mam zamiaru w żaden sposób się dopieprzać. Obok
Trzeci album fenomenalnej polskiej kapeli tech thrashowej Wolf Spider to wydawnictwo, które bez najmniejszych wątpliwości można nazwać wybitnym w skali ogólnoświatowej. Niemcy mają Mekongów, Szwajcarzy – Coronera, Kanadyjczycy – Annihilator, a my, Polacy, mamy Wolf Spider. I ani na krok, na wyciągniętą rękę z tacą, ani na babciny wąs im nie ustępujemy. Szkoda tylko, zajebiście szkoda, że całe to dobro — podobnie jak wiele innych, wyprzedzających sobie współczesnych kapel — nie przetrwało próby czasu i Wolf Spider zakończył swoją działalność niedługo po wydaniu czwartego albumu zatytułowanego 


