Sukces, jaki w krótkim czasie stał się udziałem Ulcerate oraz ich zaszczytny status zespołu oryginalnego i nowatorskiego jest kolejnym już potwierdzeniem tego, jak genialny był w swych najlepszych latach… Gorguts. Przy całym szacunku dla umiejętności technicznych i kompozytorskich Nowozelandczyków, nie da się w żaden sposób zaprzeczyć, że wiele zawdzięczają spowitej zielonym dymem ekipie z Kanady. Im i równie genialnemu Immolation. Swoją drogą, czy to nie zabawne, że patenty, które kapela Luca Lemay’a rozwijała przynajmniej od 1993, w niewiele zmienionej wersji (a niekiedy nawet uproszczonej – vide Deathspell Omega) kilkanaście lat później uchodzą za odkrywcze? Stąd też mnie Ulcerate na kolana swoim wizjonerstwem nie rzucili, choć na słowa pochwały bez wątpienia zasługują, bo raz, że są dość zajebiści, a dwa, że kapel łączących mocno techniczną i hermetyczną jazdę z odpowiednio popieprzonym, szybko chwytającym za gardło klimatem mamy jak na lekarstwo. Na The Destroyers Of All nie ma tak obecnie powszechnego w technicznym death metalu pustego szpanerstwa na 486 strunach i ciągłego bulgotu, przykrywającego mierne pomysły na utwory. Na trzeciej płycie Ulcerate dzieje się naprawdę dużo, jednak na pewno nie jest to muzyka przekombinowana – kolejne motywy swobodnie przeradzają się w następne, a całość ma ten naturalny przepływ, dzięki któremu całej płyty słucha się z równym napięciem i zainteresowaniem. Trochę to przypomina błądzenie we mgle w wydaniu Stephena Kinga – łatwo stracić orientację, wokół tylko dziwne cienie, majaczące na granicy widoczności niegdyś znajome kształty i ciągła niepewność konsekwencji następnego kroku. Chwila nieuwagi, a zza pleców wyskoczy trójka Nowozelandczyków, znienacka upierdoli ci łeb nawałnicą blastów, po czym znowu zniknie w mlecznej otchłani. Ten posrany klimat wzmacnia dosyć specyficzne, dalekie od cyfrowego wymuskania brzmienie oraz ekspresyjne wokale w stylu Lemay’a. Czyli mamy wypas. Mimo to wydaje mi się, że mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby Ulcerate podali ten materiał bez cięć – jako jeden 53-minutowy utwór, odstraszający niedzielnych fanów swoją nieprzystępnością i bezkompromisowością. Tym razem oszczędzili nam przewijania. Chociaż to zupełnie inne granie i inny nastrój, w The Destroyers Of All można zatopić się w podobny sposób, jak w ostatnie dzieło Lost Soul, a to już solidna rekomendacja.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.ulcerate-official.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- AD NAUSEAM – Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est
- GORGUTS – Obscura
- GORGUTS – From Wisdom To Hate
- IMMOLATION – Unholy Cult
- IMMOLATION – Majesty And Decay
No proszę, doczekałem czasów, kiedy po chorwacki grind core mogę sięgać bez obaw. Bolesno Grinje to już któryś pochodzący stamtąd przedstawiciel tego gatunku, po kontakcie z którym nie dość, że nie zaobserwowałem odruchów wymiotnych i wysypki, to nawet mi się spodobał. Naturalnie Grinje!Grinje!Grinje! to nic wielkiego, ale w swojej niszy prezentuje się zdecydowanie na plus i bez wiochy. Na opisywaną płytkę składa się piętnaście tradycyjnych w formie, a przy tym wyjątkowo rzetelnie podanych kawałków – zagranych w przyzwoitych tempach (o naddźwiękowych szybkościach radzę zapomnieć), odpowiednio brutalnie, dynamicznie i zaskakująco czytelnie (nie tylko ze względu na proste struktury). Panowie zdecydowanie wiedzą, jak taka muzyka powinna zabrzmieć, toteż i jakość dźwięku nie odrzuca od głośników. Pewną atrakcją w przypadku tego zespołu jest fakt, że Bolesno Grinje zadbali o możliwie wyraźne wokale. W grindzie taki zabieg mija się zwykle z celem, ale tu ma (?) uzasadnienie, bo Chorwaci śpiewają przede wszystkim po swojemu. Dzięki temu jest od biedy oryginalnie, wesoło („Svinjojeb”, „Mamuti Iz Proslosti”…) i poniekąd egzotycznie – coś jak u Brujerii. Miła to odmiana po 4981 grindersach, którzy preferują pozbawiony sensu nieskoordynowany bełkot. Nie będę się silił na wielką rekomendację – 25 minut Grinje!Grinje!Grinje! wypada spoko. I tyle.
Pamiętam, że następca wyśmienitego
Forever Underground do czasu wydania
Zanim Dead Infection na dobre powrócili do grona żywych za sprawą opisywanego już
To co, że nie ze Szwecji, skoro łupią jakby się wychowali w jakiejś mieścinie w pół drogi między Sztokholmem a Göteborgiem. Jeśli myślicie, że to kolejny przedstawiciel dość melodyjnego death metalu z thrash’owymi wpływami, to… macie, kurna, rację. Żeby być bardziej na czasie, Rosjanie do solidnego metalowego trzonu dokleili trochę elektronicznych popierdywań. Na szczęście te, za przeproszeniem, ozdobniki nie odgrywają żadnej istotnej roli w muzyce zespołu, więc pozwalają się łatwo zignorować. Ignorować natomiast nie można całej reszty, bo materiał Devoid Of Grace stworzyli więcej niż dobry – sensownie wyważony, zawodowo zagrany i zdecydowanie bardziej agresywny niż słodki i mdlący, choć kompletnie nieoryginalny. Chłopaki wbrew tendencjom zbytnio nie kombinują, nie ma się co doszukiwać w tych dźwiękach wydumanej filozofii, po prostu – lepią do kupy udane riffy, energetycznie pracującą sekcję z ponadprzeciętnie aktywnym basem, mocny gardłowy wokal, niezłe solówki i… tyle. Całość opatrzyli niemal idealnie dopasowanym do tej muzyki brzmieniem i zamknęli w nie pozwalających na zanudzenie 35 minutach. Szału oczywiście nie ma, ale słucha się tego fajnie. Ponadto cieszy mnie brak, tak nagminnie stosowanych w tym gatunku, elementów zmiękczających – na Psychotic Journey nie uświadczycie ballad, pedalskich przyśpiewek, dyskotekowych rytmów czy radosnych odpustowych melodyjek. Wobec powyższego, jest szansa, że uprawiane przez Rosjan granie spasuje przede wszystkim miłośnikom The Crown, The Haunted czy, już nie „the”, Diabolical. Dla fanek Arch Enemy może być zbyt ostro.
Jestem w lekkim szoku i sam się sobie dziwię, jakie wrażenie zrobiła na mnie nowa płyta tych, zdawać by się mogło, rutyniarzy. Gdy podobni stażem koledzy po fachu zaliczają mniejsze, większe lub kolosalne (Morbidzi, mać!) wpadki, Cannibale nagrywają właśnie jeden z lepszych krążków w swojej przebogatej karierze. Jest to o tyle zastanawiające, że od poprzedniego rewelacyjnego dupnięcia w postaci
Gore Blessed To The Worms jest kolejnym ordynarnym jebnięciem pogłębiającym przepaść między Disgorge a typowymi zespołami poruszającymi się w podobnych krwistych klimatach. Różnica klas to mało powiedziane. Lata mijają, a Meksykanie nadal mogą czuć się niezagrożeni na tym grząskim od jelit poletku. Każdy, kto obawiał się drastycznych zmian kursu po odejściu Antimo, już po trzech sekundach (bo wtedy wchodzi wokal) „I Watch Myself Rot” będzie spokojny o kondycję kapeli i na luzie wysłucha całości. Korekty w muzyce – owszem, są, ale nie ma to nic wspólnego z wymiękaniem ani unowocześnianiem oblicza. Przede wszystkim zespół, już jako kwartet (dorobili się drugiego gitarniaka – wagowo mamy jednak constans, hehe), powrócił do czystej bezwzględności i trepanujących czaszkę aranżacyjnych zawijasów znanych z
Do Yattering podchodziłem jak do zawszonego jeża z grzybicą. Raz, że debiut kompletnie mi umknął w zalewie znacznie ciekawszych pozycji, a dwa, że Murder’s Concept był promowany w tak nachalny i niewyszukany sposób (znaczy, że bossowie intelektualnie dali z siebie wszystko), że nie mogło to zwiastować niczego dobrego. Gdy już jednak (z oporami) pozwoliłem sobie na bliższy kontakt z albumem, okazał się on dla mnie niemałym zaskoczeniem, bo — co tu dużo ukrywać — takiego formalnego zamieszania w muzyce dawno w Polsce nikt nie robił. Panujące na płycie zagęszczenie partii wszystkich instrumentów (technicznie nieosiągalne dla innych bandów) robi naprawdę pozytywne wrażenie, bo — wbrew pozornemu chaosowi, który panuje od pierwszych chwil — kompozycje są zwarte i dobrze przemyślane. Miłośnicy mieszania ekstremy i muzycznego popieprzeństwa w typie Morbid Angel, Gorguts, Cryptopsy, Immolation czy Brutal Truth z pewnością znajdą tu sporo dla siebie. W poszczególne kawałki wstrzyknięto dużo interesująco pozawijanych riffów, zalatujących psycholską progresją solówek oraz dość pojebanych w swej dzikości wokaliz (brawa dla Śvierszcza). Największe słowa uznania należą się jednak Ząbkowi za tyle inteligentne co intensywne masakrowanie zestawu – perkusyjnych miotaczy w Polsce było wielu, ale tak zakręconych rytmów w takich tempach nie nawalał chyba nikt przed nim. Masakra na całego, ale niestety nie bez minusów. Wysiłki zespołu nie raz i nie dwa niweczy przesadnie niskie brzmienie i kiepska produkcja. Słabe studio to jedno, swoje dołożyli też realizatorzy, którzy zupełnie nie poradzili sobie z tak zaawansowaną muzyką – to, co wystarczało na Vadera i kapelki demówkowe, przy zespole potrafiącym grać okazało się niewystarczające. Dzięki ich profesjonalizmowi pyta, która powinna miażdżyć, dudni, trzeszczy i buczy. Czy to przeszkadza w odbiorze Murder’s Concept? Odpowiedzcie sobie sami… Druga rzecz, która mi nie robi, to zbyt duża ilość dodatków (szczególnie w końcówce), które z normalnym graniem nie mają nic wspólnego. Krążek teoretycznie trwa 42 minuty, jednak to zasługa rozmaitych przerywników i wyciszeń (jakiś ambient czy cuś), bo obdarty z nich miałby pewnie niewiele ponad pół godziny. Domyślam się, że chodziło o danie słuchaczowi czasu na odetchnięcie między kolejnymi wałkami. Zupełnie niepotrzebnie! Taki materiał powinien jebać od początku do końca, bez żadnej litości dla niezaprawionych w death’owych bojach.


