20 stycznia 2014

Arhideus – Awakening Of Sins [2013]

Arhideus - Awakening Of Sins recenzja reviewJest takie piękne staropolskie powiedzenie: wyglądać jak pół dupy zza krzaka. Tak właśnie, mówiąc oględnie, prezentują się młodzianie z Arhideus. Wszyscy kupą i każdy z osobna. Nie wiadomo, śmiać się czy płakać. No, ale zjebać z góry na dół i po bokach już można, bo to wypisz, wymaluj krańcowo typowy image młodego death metalowego zespołu – prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Na ich szczęście — i w sumie moje też — zanim zerknąłem na zdjęcie kapeli, najpierw posłuchałem muzyki z ich debiutanckiego krążka. W tym aspekcie jest już dużo lepiej, choć też nadal typowo, ale za to energicznie, z dobrym dopieprzeniem i bez niepotrzebnego przedłużania (wyrobili się w niecałe pół godziny). Awakening Of Sins to nowoczesny techniczny death metal stworzony przez dosyć sprawnych instrumentalnie kolesi, którzy nasłuchali się co popularniejszych kapel z kręgu… technicznego death metalu i postanowili zrobić coś podobnego. Wyszło im to z całkiem niezłym skutkiem. Do poziomu mistrzów gatunku czy ambitniejszych przedstawicieli drugiej ligi naturalnie sporo im brakuje, ale wiele podobnych stażem kapel przebijają z łatwością, sprawnie zaciągając patenty charakterystyczne dla Necrophagist, Obscura, The Faceless i wieeelu innych, zwłaszcza made in USA. Wykonaniu, brzmieniu czy nawet konstrukcjom poszczególnych kawałków nie można wiele zarzucić, bo płytki słucha się bezproblemowo; słychać sporo wysiłku włożonego w jej przygotowanie i nagranie. Innymi słowy chłopaki podeszli poważnie do sprawy. Mimo iż w muzyce Arhideus namacalnej oryginalności nie ma za grosz, na pochwałę zasługują liczne urozmaicenia w obrębie utworów (przede wszystkim solówki i szalejący bas), umiar w stosowaniu technicznych zagrywek, unikanie mielizn i nagminnej u młodych reprezentantów tego gatunku nudy. Największy minus materiału to pojawiające się od czasu do czasu irytujące swą banalnością melodie. Nie to, że są przesłodzone, co raczej niespójne i tak sobie pasują do reszty. Na razie można na to przymknąć ucho, jak i ja przymykam, ale w przyszłości nie powinni zapędzać się w tak nietrafione rozwiązania. Ogólnie jednak rzecz ujmując, debiut Arhideus to udany krążek, o którym wbrew pozorom szybko się nie zapomina. Teraz czekam na więcej.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/arhideusofficial

podobne płyty:

Udostępnij:

17 stycznia 2014

Jeff Loomis – Plains Of Oblivion [2012]

Jeff Loomis - Plains Of Oblivion recenzja reviewWygląda na to, że raczej średni odbiór „Zero Order Phase” nie zniechęcił Jeffa Loomisa do nagrania kolejnego albumu. Historia lubi się powtarzać, jak doskonale wiadomo, więc i z opiniami na temat Plains of Oblivion jest raczej tak se, a może nawet nieco gorzej. Nie pomógł nowy zestaw zaproszonych gwiazd (gitarzyści Chris Poland, Tony MacAlpine, Marty Friedman oraz pałker Dirk Verbeuren), ani nawet wygrzebany gdzieś na youtube, podobno zjawiskowy, basista o nieznanym nikomu nazwisku i niewiadomej aparycji. Oczywiście ani Loomisowi ani zaproszonym przez niego gościom nie można odmówić talentu, ale przecież nie samym warsztatem muzyka stoi. Plains of Oblivion jest niewątpliwie albumem wyjątkowym pod względem nagromadzenia muzycznych geniuszy i ilości zwinnych palców, tym niemniej niesamowita ilością technicznych smaczków, sweepowania, tappowania, klasycznego shredowania oraz rozmaitych innych cudów nie przekłada się wprost na miodność albumu. Co gorsze, zupełnie nowe w muzyce Loomisa kawałki zwokalizowane nie ratują sytuacji bardziej niż tylko nieznacznie. Jest to jakaś nowość, ale a) kawałki z Christine Rhoades brzmią jak próba licytowania się z Aghorą, lub, co gorsza, z Portalem bądź nawet, bójcie się Boga, symfoniczno-gotyckimi aktami pokroju Within Temptation, zaś b) Ihsahn śpiewa swoją partię w rytm raczej niewyróżniającego się deathu, co nawet nie brzmi źle, ale z drugiej strony – brakuje mu sporo do autorskich (dużo przy tym bardziej kompleksowych i interesujących) długograjów Norwega, które były oczywistym źródłem. Fani Aghory powinni więc, ze spokojnym sumieniem, wrócić do Aghory, Ihsahna – do Ihsahna, bo krążek Loomisa nic nowego do tematu nie wnosi. Aczkolwiek jest to jakiś plus, jakaś odmiana od prężenia gitarowych muskułów i podrzucania kolejnych linii „technical difficulties”. I mimo iż Ihsahn nie zwojuje świata tym występem, to wstydzić się także nie ma czego, bo wycisnął ze współpracy z Loomisem ile mógł. Sam zaś Loomis, co nie powinno wszak zaskakiwać, udowadnia, że posady w Nevermore nie dostał za ładne oczy. Wiele riffów naprawdę trzyma poziom, nie są tak strasznie z dupy, jakby niektórzy chcieli, aczkolwiek w globalnym ujęciu całego albumu i tak nie ratuje to krążka, bo zwyczajnie ginie w morzu dźwięków. I tak to chyba jest z Plains of Oblivion, że lokalnie jest dobrze, globalnie zaś – bez emocji, dzieląc płytę na pojedyncze melodie i akordy można znaleźć wiele fajnych, nietuzinkowych, choć mocno niekiedy przypominających wywołany Nevermore, motywów, które mogą się podobać i podobają, po zsumowaniu tego do płyty, pozostają one wyłącznie pokazem umiejętności i szybkości. Fanom tego ostatniego płyta powinna się spodobać, pozostałym – niekoniecznie.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/jeffloomisfans?sk=wall

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 stycznia 2014

Deicide – In The Minds Of Evil [2013]

Deicide - In The Minds Of Evil recenzja reviewW ostatnich latach nie brakowało okazji, żeby wytykać Deicide mniejsze lub większe wahania formy, wszak trafiały im się albumy powodujące tak różne odczucia jak „The Stench Of Redemption” i „Till Death Do Us Part”. Jednak od jakiegoś czasu, przynajmniej w mojej ocenie, wyraźnie idzie ku lepszemu, czego zupełnie niezłym — ba, zajebistym! — potwierdzeniem jest poziom In The Minds Of Evil na tle pojawiających się co dzień młodych gniewnych i deathmetalowych. Nie dość, że ta płytka wyjątkowo mi spasowała, to przy okazji nawet odrobinę zaskoczyła. Po prostu nie spodziewałem się, że Kevin Quirion będzie miał aż tak duży wpływ na ostateczny kształt materiału. Pomysły nowego (naturalnie jeśli nie liczymy jego działalności scenicznej) gitarzysty przepuszczone przez filtr „deicide” sprawdziły się znakomicie i w znacznym stopniu odświeżyły wizerunek zespołu, a w muzykę tchnęły więcej życia i zaangażowania. Swoje dorzucił — i to dużo obficiej niż zwykle — również Jack Owen, co przełożyło się na ciekawsze struktury utworów i garść technicznych zagrywek. Udana współpraca tych dwóch panów na koncertach pozwoliła im nabrać muzycznego zrozumienia i to, uwierzcie mi, słychać w spójności płyty. Automatycznie też odciążyli kompozytorsko Asheima, bo większość muzyki jest właśnie ich autorstwa. Strona gitarowa albumu nie powinna zatem budzić żadnych zastrzeżeń. Ale będzie, zwłaszcza u przeciwników… Ralph’a Santolli. Zmiana składu nie wpłynęła bowiem na ograniczenie melodyjnych zapędów i solowych cudeniek. Powiem więcej, In The Minds Of Evil jest jeszcze bardziej chwytliwy i gęściej dopakowany popisami od poprzednika – sprawdźcie sobie zwłaszcza „Fallen To Silence”, „Misery Of One”, „Between The Flesh And The Void” i „Trample The Cross”. Nie brakuje przy tym paru nowości (jak choćby przezajebisty riff po drugiej solówce w kawałku tytułowym), nietypowych zwrotów i mocno zróżnicowanego tempa. Godne pochwały jest to, że przy takim wypieszczeniu muzyka nie zatraciła fajnego oldskulowego charakteru, a rytmika wielu fragmentów automatycznie przywodzi na myśl klasyczne krążki zespołu. No proszę, wystarczyło trochę nowych patentów, trochę starych i sprawdzonych, plus więcej chęci do grania, no i sru – albumu słucha się wybornie! Czepiać mogę się tylko tego, co poprzednim razem – brzmienia. O ile gitary są OK, to z garami znowu nie wyszło, co rzuca się w uszy zwłaszcza w szybszych/gęstszych partiach. Ja wiem, że Jason Suecof długie lata przepracował w rozmaitych studiach i pewne doświadczenie siłą rzeczy posiada, ale mógłby się wreszcie nauczyć, jak poprawnie nagrać werbel, bo to nie pierwsza tego typu wtopa. Na szczęście to jedyna poważniejsza rysa na In The Minds Of Evil, na dodatek taka, do której można się w końcu przyzwyczaić. Sam materiał jest palce lizać!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 stycznia 2014

Arsis – A Celebration Of Guilt [2004]

Arsis - A Celebration Of Guilt recenzja reviewNie musiałem długo czekać na swoją ulubioną płytę w dyskografii kapeli, bo okazał się nią już debiut. Debiut ze wszech miar dobry, do poziomu którego nie udało się Malone’owi i spółce już nigdy doszlusować, choć nadal tworzą przecież płyty dobre, czy wręcz bardzo dobre. Wiem, że demo ma w tej materii inne zdanie i bardziej skłania się ku późniejszym albumom, ale on lubi koty, więc należy go pożałować i mu wybaczyć. Nagrany w minimalnym składzie A Celebration of Guilt to sztandarowy przykład melodyjnego tech deathu, który jest jednak bardziej męski (jako przeciwieństwo pedalskiego) niż overly manly man, konkretny i naprawdę deathowy. Najbliżej mu chyba do kanadyjskiej szkoły tech deathu i takich aktów jak Quo Vadis bądź Neuraxis, tudzież rodzimych dla Arsis wyziewów spod znaku Capharnaum, choć to oczywiście dość ogólne wskazówki. Jest Arsis bowiem tworem oryginalnym, różniącym się od ogółu melo-techu przede wszystkim szybkością, eksplozywnością, a nade wszystko umiejętnością wpisania w tą szybkość naprawdę nieprzeciętnych riffów i technicznych fajerwerków. Nie ma za to zbyt wielu przestojów i spowolnień ani powplątywanych w strukturę na poły instrumentalnych interludiów, toteż kawałki pędzą przed siebie niezmącone zbędnymi postojami. Cała płyta wręcz pachnie death/thrashowym feelingiem i motoryką, której nie powstydziliby się choćby dżentelmeni z Pestilence (skoro zostali już wywołani do tablicy). W połączeniu z ciekawymi i męskimi (ponownie) melodiami daje to wyśmienite efekty, bo płyta jest i ładna i można nią powkurwiac sąsiada. Braki kadrowe i konieczność wypełnienia większości wakatów przez biednego Malone’a wpływają jednak niekorzystnie na tę część sekcji, za którą właśnie James jest odpowiedzialny, czyli bas. Perkman w osobie Michaela van Dyne’a radzi sobie niezgorzej, jest szybki, precyzyjny i ma pomysł na siebie. Bas jednak ginie w gąszczu pozostałych dźwięków i mimo iż słychać, że jest, słychać także, że jakościowo odstaje. Mimo tego kawałki trzymają się dobrze i choć przydałby się prawdziwy basista – tragedii nie ma, bowiem kawałki są równie dewastujące i z Malonem. Jak na prawdziwego frontmena przystało opierdala gitary i wokale, a także całą stronę koncepcyjno-kompozycyjną. Większość z jedenastu kawałków to prawdziwe killery, którym nie brakuje ani radiowej przebojowości ani uderzeniowej dawki wybornego muzykowania. Do moich faworytów zaliczam jednak „The Face of My Innocence”, „Maddening Disdain”, „Seven Whispers Fell Silent” oraz „Carnal Ways to Recreate the Heart”, jak równiej schyłkową część „Wholly Night”, która przybrała formę swoistego outro. Warto to w sumie podkreślić, bo udało się Malone’owi zamknąć cały album w ładnej formie, z wprowadzeniem i zamknięciem. Nie każdemu chce się bawić w takie duperele, tym większy szacunek dla kompozytora. Nie pozostaje mi teraz już nic innego, jak tylko serdecznie zarekomendować to wydawnictwo i życzyć mnóstwa zabawy.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/arsis

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2014

Pestilence – Obsideo [2013]

Pestilence - Obsideo recenzja reviewOd momentu wydania poprzedniego krążka w obozie Pestilence doszło do kilku, w tym także wirtualnych, zmian personalnych, w wyniku których do nagrań Obsideo przystąpiono z całkowicie odnowioną sekcją rytmiczną. Chociaż obecnego składu absolutnie nie należy traktować jako tego ostatecznego, nie miałbym nic przeciwko, gdyby dewastujący perkusję Dave Haley z Psycroptic zasilił zespół na dłużej. Powód jest prosty – w dużej mierze właśnie dzięki jego harcom za zestawem Zaraza stworzyła swój najlepszy album od chwili powrotu na scenę. Materiał, w dużym uproszczeniu, stanowi synergię co ciekawszych (a przy tym charakterystycznych) patentów z „Resurrection Macabre” i „Doctrine” z wyraźnym dodatkiem znanych ze „Spheres” kosmicznych odjazdów. Ujmując rzecz skrótowo, muzyka jest: wściekła, brutalna, cholernie ciężka, intensywna, pokręcona i zaaajebiście dynamiczna. Zdecydowanie odrzucono podział na jednoznacznie określone kawałki – na Obsideo wszystkie składniki stylu Pestilence zostały porządnie wymieszane dla uzyskania mocniejszych, a niekiedy nawet zaskakujących kontrastów, a całość zyskała jeszcze większego kopa. Fanów talentów obu Patricków, oprócz masywnych riffów, ucieszą liczne popieprzone i bardzo dalekie od death metalowych kanonów solówki – obowiązkowo dwie w każdym utworze. Kolejnym wartym odnotowania plusem jest powrót Mameliego do niższych, bardziej klasycznych wokali (jedynie z okazjonalnymi wrzaskami) oraz ograniczenie ciągłego „skandowania” tytułów, który to zabieg w ogóle nie wpłynął negatywnie na chwytliwość albumu. Ponadto warto się pozachwycać wyczynami Dave’a Haley’a, który nieprzypadkowo jest uważany za jednego z najlepszych perkmanów na świecie. Odwalił kawał rewelacyjnej roboty, grając przy okazji zupełnie inaczej niż w Psycroptic. W jego partiach jest masa techniki, swobody i wyobraźni, ale nie ma ani grama przesady. Chylę czoła, lepiej się tego zrobić nie dało! Towarzyszący mu w masakrowaniu rytmu Georg Maier na pewno nie odcisnął na Obsideo swojej muzycznej osobowości w takim stopniu jak zrobiłby to Jeroen Paul Thesseling czy Tony Choy, ale spisał się naprawdę dobrze i praca jego basu jest łatwa do uchwycenia. Niemały wpływ na tak pozytywny odbiór płyty ma również jej brzmienie, bo w studiach, w których powstawała (niemieckie Spacelab i angielskie Turan Audio), dokonano małego cudu – przy tak nisko mordujących gitarach nie zatracono ani selektywności ani dynamiki muzyki. Stopień dopracowania albumu budzi podziw, a kawałków takich jak „Obsideo”, „Distress”, „Saturation”, „Transition” i „Necro Morph” można słuchać do wyrzygania. To dlatego — inaczej niż w przypadku dwóch poprzednich krążków — nad oceną nie musiałem się zastanawiać.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 stycznia 2014

Vektor – Outer Isolation [2011]

Vektor - Outer Isolation recenzja reviewNie sądzę, by ktokolwiek, kto miał styczność z debiutem Vektor, miał jakiekolwiek wątpliwości dotyczące klasy muzyków i jakości tworzonej przez nich muzyki. Wydany w 2009 roku „Black Future” był klasą samą dla siebie, tak dalece lepszy od znakomitej większości współczesnego thrashu, że różnicę należało ujmować w kategoriach jakościowych aniżeli ilościowych. Bezbłędne kompozycje, mistrzowskie opanowanie instrumentów, niesamowita moc bijąca z albumu, niebanalność i nietuzinkowość – takiego debiutu nie było od lat na thrashowym podwórku. Poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko i pytaniem było, czy poziom utrzymają. Utrzymali. Wydany w 2011 drugi longplej Outer Isolation dowiódł, że Amerykanie są bezdyskusyjnie jednym z najciekawszych i najwartościowszych wynurzeń na metalowej scenie muzycznej. Krążek jest równie bezkompromisowy i równie pozbawiony wad, co debiut, nieliczne zmiany są wyłącznie na lepsze, słucha się go z takim samym zafascynowaniem i tak samo wprawia w oniemienie. Lata 80te miały Watchtower, Deltę Mekongu i Coronera, teraz mamy Vektor i wcale nie jesteśmy biedniejsi. Jeżeli miałbym wybrać tylko jedną współczesną thrashową kapelę, wybrałbym właśnie Amerykanów i nie byłby to trudny wybór. Jest tak wiele elementów, które czynią ich najlepszymi obecnie muzykami, że wydaje się to wręcz niemożliwe. Tak sobie właśnie uświadomiłem, że gdybym nie miał największej przyjemności z lektury kwartetu z Filadelfii, uważałbym, że opinie na ich temat są z palca wyssane. Naprawdę nie ma w ich muzyce najdrobniejszych niedociągnięć, wszystko, od okładki i tekstów, po realizację jest po prostu genialne i musi budzić szacunek. Tym bardziej, że muzycy dołożyli wszelkich starań, by tych dosłownie kilka elementów, które można było zrobić lepiej, zostało zrobionych lepiej. Mam tu na myśli lepiej wyeksponowaną grę basisty Franka China i będącą tego konsekwencją są jeszcze głębszą i pełniejszą wieloplanowość kompozycji. Podsumowanie może być tylko jedno, krótkie – arcydzieło.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/VektorOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 stycznia 2014

Hail Of Bullets – III: The Rommel Chronicles [2013]

Hail Of Bullets - III: The Rommel Chronicles recenzja okładka review coverPodniecenie związane z nowym projektem muzyków Asphyx, Gorefest i Thanatos rozwiało się już dawno temu, więc swoje dalsze istnienie Hail Of Bullets muszą uzasadniać kolejnymi płytami. Póki co udaje im się to bez najmniejszego problemu. Ba! Z podejrzaną wprost łatwością komponują albumy, które właściwie już w chwili wydania stają się klasykami wojennego death metalu. Wyjątkiem od tej reguły z pewnością nie jest III: The Rommel Chronicles, bo to materiał, który musowo sprosta oczekiwaniom wszystkich fanów tego super-zespołu. Innej opcji nie ma i być nie może! Holendrzy utrzymują zajebiście równy (a przy tym odpowiednio wysoki) poziom swoich wydawnictw, toteż nowy krążek może poszczycić się dokładnie tymi samymi atutami, co jego poprzednicy, a słucha się go równie dobrze. W żadnym wypadku nie jest od nich gorszy, ale już ze wskazaniem elementu, w którym mógłby je przewyższać — tak samo, jak z wyborem najlepszego kawałka — miałbym spory problem. No cóż, między wierszami można sobie doczytać, że niczego choćby odrobinę zaskakującego, jakichkolwiek odchyłów od znanego stylu (za wyjątkiem podejścia do tekstów, które można podciągnąć pod odrobinę kontrowersyjne) na III: The Rommel Chronicles nie ma. I, bądźmy szczerzy, być nie musi – nie taka jest przecież istota klasycznego, ociężałego death metalu ze szwedzkim rodowodem. III: The Rommel Chronicles to porządna porcja podanej w średnich tempach mielonki: z solidnymi, chwytliwymi riffami, miażdżącym brzmieniem (ponownie odpowiada za nie Dan Swanö), mocarną sekcją rytmiczną (bardzo fajnie uchwycono bas) i wymiotno-rozpaczliwym wokalem Martina van Drunena. Korzystając z prostych środków, Holendrzy tworzą dobrze zamiatające utwory, których siła tkwi chyba w tym, że są tak zajebiaszczo naturalnie prowadzone, nie wymagają wielkiego wysiłku intelektualnego i mają akurat tyle melodii, by jeden od drugiego bez problemu odróżnić. Bez taniego efekciarstwa, wymyślnej oprawy i teledysku ze szmatą na dyndającej kuli, muzyka Hail Of Bullets i tak robi porządne wrażenie. Dodatkową zachętą do zapoznania się z III: The Rommel Chronicles powinien być fakt, że krążek w bezpośredniej konfrontacji wypada trochę ciekawiej (także brzmieniowo) niż popełniony w międzyczasie — i w sumie podobny stylistycznie — „Deathhammer” Asphyx. Mocna i godna uwagi płyta dla wybrednych fanów.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hailofbullets.com

podobne płyty:

Udostępnij:

29 grudnia 2013

Skeletonwitch – Forever Abomination [2011]

Skeletonwitch - Forever Abomination recenzja reviewBlack/thrash znów ma się dobrze. Co więcej, już jakiś czas temu przestał być synonimem muzycznych ignorantów i nieudaczników, co przy pomocy telefonu komórkowego z mikrofonem, gitary po tacie i zestawu garnków wygrywają hymny na chwałę Szatana. Teraz i zaplecze jest naprawdę porządne i muzycznie w kulki nie lecą. Jedną z takich kapel właśnie, kapelą, której lektura nie przyprawia o torsje, jest amerykański kwintet Skeletonwitch. Co prawda wydali krążek w 2013 roku, dziś jednak przyjrzymy się ich wcześniejszemu longplejowi pt. Forever Abomination, bo ostatniego nie zdążyłem jeszcze odpowiednio przemaglować. Album to 11 kawałków upchniętych w nieco ponad 30 minutach muzyki. Ujmując to krótko – uwijają się chłopaki jak w ukropie. Rozwiązanie to dobre, bo utwory nie dłużą się, od początku do końca płyty w muzyce coś się dzieje, a intensywność przeżyć jest dzięki zwartości kompozycji zwielokrotniona. Muszę jednak oddać sprawiedliwość muzykom, bo nawet gdyby utwory trwały średnio po cztery, a nie jak teraz – dwie i pół, minuty, nudzić by się nie było jak. Kompozycje są naprawdę dobrze przemyślane i mimo, bardzo bezpośredniej i grubo ciosanej przecież, stylistyki, na monotonię nie można narzekać. Płyta zmianami stoi: zwrotki, interludia, solówki, spowolnienia i nagłe galopady i kolejne solówki – wszystko to czyni muzykę Skeletonwitch naprawdę różnorodną i barwną. Akcenty rozkładane są mniej więcej równo pomiędzy wokale, gitary (choć te może bardziej) i sekcję, uwypuklając raz melodie i talenty kompozytorskie, innym razem rytmy i umiejętności manualne, a jeszcze innym warstwę wokalno-tekstową. Każdy z muzyków ma możliwość zaprezentować się z jak najlepszej strony i, wierzcie – szansę tę wykorzystuje. Przejdźmy do kompozycji. Na płycie nie ma kawałków słabych i choć wszystkie są do siebie w istocie podobne, każdy jest inny i od nowa rozbudza zainteresowanie muzyką. Niekwestionowanym liderem jest jednak „This Horrifying Force (The Desire to Kill)”, bo to, co w muzyce Skeletonwitch najlepsze, utwór ten rafinuje i podaje w najczystszej postaci. Prawdziwy killer. Pozostałe, i nie skłamię tu specjalnie, wchodzą mi równie dobrze, bo każdy ma moment chwały, którego nie posiadają inne. „This Horrifying Force (The Desire to Kill)” jest zaś sumą owych momentów chwały zebranych w jeden, czterominutowy, utwór. I po raz kolejny w niedługim czasie pragnę zwrócić uwagę na okładkę, bo jest niesamowicie klimatyczna, świetnie oddaje zawartość albumu i dopełnia naprawdę zajebistą muzykę odrobiną komiksowego surrealizmu.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/skeletonwitch
Udostępnij:

26 grudnia 2013

Dysmorphic – A Notion Of Causality [2013]

Dysmorphic - A Notion Of Causality recenzja reviewFrancuzi z Dysmorphic na poważnie zaprezentowali się światu dość niedawno, bo w 2010, wydając własnym sumptem przyzwoitą epkę. Nie był to materiał szczególnie zapadający w pamięć, do tego brzmiał przeciętnie, toteż nie spodziewałem się, że zespół szybko przeskoczy do wyższej, słuchalnej ligi. Minęły jednak trzy lata, i oto w moim odtwarzaczu kręci się pełnoprawny debiut kapeli, firmowany zresztą przez Unique Leader, którzy ongiś byli ostoją właśnie takiego grania. Debiut to naprawdę udany, ciekawy, solidnie kopiący, a przy okazji skierowany do precyzyjnie określonej (czyli dość wąskiej) grupy słuchaczy. Techniczny death metal uprawiany przez Dysmorphic, jak na moje ucho, inspirowany jest przede wszystkim Psycroptic (zwłaszcza z drugiej i trzeciej płyty), rodzimym Gorod oraz pierwszymi dokonaniami Spawn Of Possession, co zresztą świadczy o niemałych ambicjach muzyków. Pierwsze skojarzenie pogłębiają wysunięte do przodu, mocno striggerowane centralki (i tremola w stylu Dave’a Haley’a), drugie – podejście do dziwnie pokręconych melodii, zaś trzecie – struktury i ogólne wrażenie, plus fakt, że pasują mi do wyliczanki. Chłopaki łoją na całego, robiąc użytek z wszystkich strun i baniaków, jakie im bozia dała, ale na pewno nie są aż tak popierdoleni, jak wymienione bendy. To znaczy jeszcze nie są, bo ani chęci ani predyspozycji zdaje się im nie brakować. Wystarczy, że mocniej popracują nad aranżacjami, żeby każdy kawałek przyciągał czymś wyjątkowym albo zaskakującym, a będzie można ich wymieniać wśród najlepszych. Póki co pewne braki kompozycyjne (bo nie warsztatowe) niekiedy dają o sobie znać, choć i tak jest to poziom, którym mogą zawstydzić niejeden bardziej uznany zespół. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak polecić waszej uwadze A Notion Of Causality i dalszą działalność Dysmorphic. Ósemka może i trochę na wyrost, ale są duże szanse, że będą z nich porypani ludzie.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/dysmorphicband/

podobne płyty:

Udostępnij: