26 czerwca 2015

Parricide – Sometimes It's Better To Be Blind And Deaf [2015]

Parricide - Sometimes It's Better To Be Blind And Deaf recenzja okładka review cover25 minut premierowego, choć już odrobinę leciwego, stuffu na 25 rocznicę istnienia kapeli to może niezbyt wiele, ale fani Parricide powinni być zadowoleni, że znów mogą usłyszeć w akcji swoich ulubieńców. I to ponownie w świetnej formie, bo mimo upływu lat ekipa z Chełma napierdala brutalnie, żywiołowo i — co ciekawe — z coraz większym luzem między nutkami. Pozbawiony zbędnych zawiłości styl, którym grupa określiła się na „Just Five”, znajduje swoje naturalne rozwinięcie na Sometimes It’s Better To Be Blind And Deaf. Doskonale zdaję sobie sprawę, że część maniaków rozkochanych w trepanujących czachę natłokiem dźwięków „Kingdom Of Downfall” i „Patogen” nie będzie takim obrotem spraw specjalnie zachwycona, ale przecież nie można odbierać zespołowi prawa do grania tego, co sprawia mu największą radochę. A czymś takim jest bez wątpienia szorstko brzmiący, bardzo bezpośredni, łatwy i przyjemny w odbiorze grind z dodatkiem sprytnie przemyconych popieprzonych zagrywek (choćby w „Just Poland”), które można kojarzyć jedynie z Parricide. Wspomniany wcześniej luz (albo dojrzałość – bo sprowadza się to mniej więcej do tego samego) objawia się w podejściu do swej twórczości zupełnie bez napinki, bez potrzeby udowadniania innym, że są najszybsi/najbrutalniejsi/najbardziej-zwichrowani (niepotrzebne skreślić), a za to z pełną wiarą w swoje możliwości kompozytorskie, umiejętności techniczne i słuszność obranego kierunku. Sometimes It’s Better To Be Blind And Deaf to czadowy, posiadający sporo charakterystycznych fragmentów (i nie mam na myśli tylko introsów) wypierd stworzony przez paru starszych kolesi, którzy mają fajne hobby (i jeszcze odrobinę zdrowia), nie zaś zmanierowane gwiazdy estrady. Radocha, jaką daje twórcom ta muzyka, udziela się błyskawicznie słuchaczowi – to znak, że Parricide niczego nie udają.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Parricidepl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 czerwca 2015

Morgoth – Ungod [2015]

Morgoth - Ungod recenzja okładka review coverTrzy lata temu z łatwością dałem się porwać znakomitej koncertówce Morgoth, ale trząchało mnie na samą myśl o nowej płycie pod tą nazwą. Jeśli już, tak sobie roiłem, to lepiej by było, gdyby nagrali naturalną kontynuację… „Feel Sorry For The Fanatic”. Serio. Nie miałem zamiaru patrzeć, jak moi kolejni idole robią z siebie pajaców, grając muzykę, której od dawna nie czują, przy okazji rozmieniając na drobne własną legendę. Niemcy, zamiast uczciwie się rozpaść po wspominkowych recitalach, uparcie parli przed siebie z zamiarem powrotu do „starych czasów”, a ja spodziewałem się po nich tylko najgorszego. Premiera Ungod odfajkowana, a ja mogę jedynie błogosławić mój brak wiary w ludzi. Morgoth, ku memu olbrzymiemu zaskoczeniu, nagrał rasowy, klasycznie brzmiący death metalowy krążek, który od pierwszych sekund powinien przekonać wszystkich maniaków tej kapeli. Reklamowany jako pomost między „Cursed” i „Odium”, album rzeczywiście ma wiele wspólnego z tymi kamieniami milowymi niemieckiego death metalu, jednak w żadnym wypadku to nie wyczerpuje złożonej charakterystyki Ungod. Ja naprawdę nie wiem, jak oni tego dokonali, ale w tych jedenastu utworach słychać naleciałości dosłownie każdego (tak, „Feel Sorry For The Fanatic” również!) materiału, jaki zespół nagrał w przeszłości. „Premierowy” zlepek rozmaitych staroci/odpadów to dla tak doświadczonych muzyków tydzień niezbyt wytężonej pracy, jednak w przeciwieństwie do wypocin Carcass, u Morgoth wszystko pięknie i bardzo płynnie się przenika, jest zaskakująco spójne, akuratne, naturalne, pozbawione zgrzytów i w najmniejszym stopniu nie rozpieprza klimatu całości. Innymi słowy mamy tu dźwiękowy i brzmieniowy wypas, którym można cieszyć się jak dziecko. Pozostaje jeszcze napisać słówko czy dwa o najbardziej kontrowersyjnej kwestii, która jednak, przy zdroworozsądkowym podejściu, żadnych kontrowersji wzbudzać nie powinna – zmianie na stanowisku wokalisty. Zespół rozstał się z Marc’em Grewe, a na jego miejsce ściągnął prawie anonimowego — bo i Disbelief znaczącą kapelą nie jest — Karstena Jägera. Ze strony Niemców było to doskonałe posunięcie, prawdziwy strzał w dziesiątkę, dzięki któremu Ungod zabrzmiał tak dobrze i wiarygodnie. Niektórzy wszelako tego nie widzą i nie pojmują, toteż pierdolą pseudosentymentalne, oderwane od rzeczywistości dyrdymały, mające im chyba zapewniać +10 do oldskulowości. Przy całym szacunku dla Marc’a i tego, czego dokonał w przeszłości, trzeba uczciwie przed sobą przyznać, że obecnie jego głos nie prezentuje się najokazalej – już na „Shadowcast” wokalizy były nazbyt wysilone i dawało się odczuć, że taka forma ekspresji go zwyczajnie męczy. Co innego Jäger – chłop rzyga wręcz wzorcowo, pewnie, z dużą swobodą, no i ma trochę większe możliwości od swojego poprzednika. Wokal na Ungod to bowiem nie tylko kontynuacja tego, co w zamierzchłych latach robił Grewe, ale również ukłon w stronę głębszych wyziewów Martina van Drunena – istna wisienka na torcie bardzo dobrego powrotu. To dlatego podsumowanie albumu wysoką notą nie sprawia mi najmniejszego problemu. Jednocześnie zachodzę w głowę, co też Niemcy zrobią w przyszłości – czy bezrefleksyjnie powielą swój najpopularniejszy styl, czy jednak wykonają jakiś krok w stronę progresji.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

15 czerwca 2015

Unleashed – Dawn Of The Nine [2015]

Unleashed - Dawn Of The Nine recenzja okładka review coverOd momentu powrotu Unleashed na scenę z Fredrikiem jako głównym kompozytorem, płyty zespołu wyglądają w zasadzie bardzo podobnie. Nadzwyczaj dobrze, momentami nawet zajebiście, ale jednak podobnie. Jeśli komuś ten, utrzymywany od przynajmniej dziesięciu lat, schemat już się znudził, to z dużym prawdopodobieństwem przyklaśnie nieco odmiennej zawartości Dawn Of The Nine. Ja tam się do owacyjnych braw nie wyrywam, bo co tu ukrywać – album w paru miejscach dość wyraźnie rozminął się z moimi oczekiwaniami. Żadna to autoparodia czy niezrozumiały eksperyment — wszak mowa o cholernie doświadczonej kapeli — ale cuś jakby wiek muzyków wreszcie zaczął dawać o sobie znać, jakby sił już im na wszystko nie starczało. W rezultacie Dawn Of The Nine ma się do kilku wcześniejszych płyt jak „Across The Open Sea” do „jedynki” i „dwójki” – jest fajnie, swojsko, przebojowo i patetycznie, ale moc zdecydowanie już nie ta. Początek płyty jest całkiem przyjemny, ale dupy natłokiem wrażeń nie urywa. Ekstremalnością również nie, bo naprawdę konkretne napieprzanie w większej dawce pojawia się dopiero w singlowym „Where Is Your God Now?”, który obok „Where Churches Once Burned”, „Let The Hammer Fly” i przede wszystkim „The Bolt Thrower” zaliczyłbym do najlepszych kawałków na krążku. Ten ostatni to, jak nietrudno się domyśleć, oko puszczone do wielbicieli klasycznej angielskiej konserwatywnej (nie mylić z konserwową) mielonki. Unleashed ten numer wyszedł na tyle zajebiście wiarygodnie (pod względem muzyki, nie tekstu), że spokojnie mógłby trafić na kolejny album Brytoli jako następna pochodna „World Eater”. Pozostałe kawałki, z jednym zaledwie wyjątkiem, trzymają równy, dobry poziom, ale niczym specjalnym się nie wybijają. Dołujący wyjątek to, o ironio, utwór tytułowy „Dawn Of The Nine”, który jest dłuuugi, nudny i bez życia, a gdyby nie wypasiona solówka, nie nadawałby się zupełnie do niczego. Jak więc widać, wrażenia po wysłuchaniu krążka są dość niejednoznaczne – jest tu kilka dużych plusów, ale i drażniących minusów nie brakuje. Z dwunastej płyty Unleashed zalatuje mi trochę kryzysem wieku średniego – panowie doskonale wiedzą, jak rzeźbić w swoim stylu, ale niekiedy brakuje im trochę pary, żeby przyłoić mocniej, jak za (nie)dawnych lat (czytać: choćby w 2012). Mięknięcie materiału daje się odczuć także w brzmieniu – łagodniejszym niż ostatnio, z — co daje do myślenia — nieco zakamuflowaną perkusją. Niemniej i tak chwała Szwedom, że nie bawią się w jakieś wygłupy i wymyślanie zespołu na nowo.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.unleashed.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

7 czerwca 2015

Disfigured – Blistering Of The Mouth [2008]

Disfigured - Blistering Of The Mouth recenzja reviewDla wymagającego słuchacza nie ma nic gorszego niż setki kapel klepiących to samo bez choćby najmniejszego śladu własnego pomysłu. W tak hermetycznym gatunku jakim jest brutal death doskwiera to szczególnie, bo prawdziwych mistrzów, pionierów, z których hurtem zrzynają inni, można policzyć na palcach jednej ręki, a działalność zastępów bezmyślnych epigonów sprowadza się do schematu kopiuj-wklej-nie-wybijaj-się. Pułapki totalnej wtórności całkiem umiejętnie uniknęli na swoim debiucie Amerykanie z Disfigured. I choć nawet przez sekundę nie ma wątpliwości, że to normalny brutal death, wprawne ucho wychwyci na Blistering Of The Mouth sporo mniej powszechnych/oczywistych wpływów i rozwiązań, które nadają płytce lekki powiew oryginalności, a już na pewno świeżości. Po pierwsze kolesie nie kopiują na oślep dokonań Disgorge i Devourment. Ba, praktycznie w ogóle ich tu nie słychać! Zamiast tego na Blistering Of The Mouth często pojawiają się nawiązania do klasycznej death’owej młócki na czele z Cannibal Corpse, Deicide, Suffocation, Broken Hope czy nawet Immolation (z debiutu), co przejawia się chociażby w skocznych rytmach, chwytliwych riffach i dość czytelnych konstrukcjach kawałków. Forma tych wtrąceń jest oczywiście odpowiednio zbrutalizowana i dostosowana do wymogów współczesnych odbiorców, ale ich fajność, o dziwo, trzyma poziom tamtej wspaniałej epoki. Nie ma w tym żadnej filozofii ani niczego skomplikowanego, a jednak efekt uzyskany przez Disfigured jest co najmniej zadowalający, bo tak urozmaicony materiał, nawet pomimo pewnych brzmieniowych niedoskonałości, z łatwością lokuje się między uszami, a przy tym starcza na dłużej niż typowy brutal death. Jeśli zatem ktoś szuka solidnej podziemnej młócki, o której nie zapomina się w pięć minut po odłożeniu krążka na półkę, Blistering Of The Mouth powinien mu spasować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DisfiguredTXDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2015

Obituary – Dead [1998]

Obituary - Dead recenzja reviewPrzewrotnie i niezwykle humorystycznie zatytułowana koncertówka Obitków przynosi nam trochę ponad godzinę świetnie odegranego, rytmicznego łomotu. Szesnaście kawałków zawartych na płycie stanowi w jakimś stopniu przekrój przez dyskografię grupy, choć nacisk na „Back From The Dead” jest aż nadto widoczny. Odbyło się to kosztem numerów z pozostałych albumów, co może nieco rozczarowywać wielbicieli staroci. No, ale nagrań dokonano podczas trasy promującej właśnie tamten krążek (dokładnie w Bostonie), więc w sumie nie ma się czemu dziwić. Rozczarowywać może także fakt, iż zagrali tylko początek z cudownego „Chopped In Half”, pozbawiając słuchaczy niezłego rozpierdolu. Jest za to zajebiste — i „nieco” dłuższe niż w oryginale — solo Donalda w „I’m In Pain”. Inne plusy to kapitalna, utrzymana w stylistyce horror-kiczu oprawa graficzna oraz naprawdę niezłe (bo mocne i czytelne) brzmienie. Sam koncert jest dynamiczny, brak w nim niepotrzebnych dłużyzn, a „dramaturgia” występu zbudowana jest jak należy („Slowly We Rot” na sam koniec!). Sympatyczne są wycharkiwane przez Johna zapowiedzi, nie jest ich może dużo, ale zawsze to przyjemny akcent. Po krótkiej recenzji będzie krótkie podsumowanko. Jeśli ktoś oczekuje cudów, to niech szuka gdzie indziej, bo tu ich nie ma. Jest za to mocny death metal bez większych ozdobników. Dead na tle koncertówek innych klasycznych załóg z Florydy niczym się nie wyróżnia, ani zbytnio od nich nie odstaje (obojętne, czy na plus, czy minus), jednak fan Obituary spokojnie może w ten kawałek plastiku zainwestować.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2015

Morbid Angel – Entangled In Chaos [1996]

Morbid Angel - Entangled In Chaos recenzja okładka review coverWiadomo, jak to jest z największymi – zawsze muszą być w czymś pierwsi, muszą przecierać szlaki, dawać niezbite świadectwo swojej zajebistości i robić za punkt odniesienia tym gorszym/biedniejszym. Nawet w tak, zdawać by się mogło, błahych sprawach jak płyta koncertowa. U Morbid Angel pretekstem do potwierdzenia statusu liderów gatunku było podsumowanie ogromnej trasy promującej „Domination”. Z tej to okazji wydali sobie koncertówkę. Równie dobrze mogli zrobić barbekiu w ogródku Trey’a, nawalić się do nieprzytomności jakimiś amerykańskimi sikami i zapolować na świstaki – wkład w rozwój death metalu byłby ten sam. Płyta w takim kształcie, w jakim pchnięto ją do ludzi, po prostu mija się z celem, choć trudno mi jednoznacznie osądzić, czy dlatego, że zespół się do niej nie przyłożył, czy też przyłożył się aż za bardzo. Ta koncertowość Entangled In Chaos, o którą się rozchodzi, jest jakaś nienamacalna, krążek nie ma za grosz klimatu prawdziwego występu, zupełnie nie porywa, wokale Vincenta to bieda, a skromność setlisty (11 kawałków w niecałe 40 minut!) tylko wkurwia niepoważnym traktowaniem odbiorcy. Takie to wszystko sztuczne, plastikowe, ładnie wyczyszczone, sprytnie wyedytowane… album brzmi jak nagrane na setkę demo, do którego ktoś dla zachowania pozorów (i w dodatku na siłę) dokleił kilkanaście sekund odgłosów niezbyt entuzjastycznie reagującej publiki. Nie ma tu żadnego haczyka, który sprawiałby, że do Entangled In Chaos chciałoby się wracać częściej niż raz na kilka lat, a co gorsze – w ogóle zobaczyć Morbid Angel na żywo. Dobrze chociaż, że to wrażenie można wyprostować sobie bootlegami.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 maja 2015

Unborn Suffer – Unborn Suffer [2012]

Unborn Suffer - Unborn Suffer recenzja okładka review coverDyskretnie przyglądam się działalności Unborn Suffer, słucham generowanego przez chłopaków hałasu i dochodzę do wniosku, że — świadomie czy nie — zespół drepta ścieżką bardzo typową dla polskich grindersów. Chodzi mi o to, że kapela istnieje gdzieś na uboczu polskiej sceny, żaden wydawniczy potentat (lokalny) dupy sobie nimi nie zawraca, a maniacy ekstremy kieszonkowego raczej by za nich nie oddali. Co innego poza granicami naszego grajdołka – wytwórnie wykazują mniejsze lub większe zainteresowanie, fanów nie brakuje, a nazwa zespołu jest wymieniana wśród naszych najlepszych rzeźników. Jakby głupio to nie zabrzmiało, polskość wyziera także z muzyki Unborn Suffer. Po prostu słychać, że chłopaki wychowali się na aktach typu Parricide, Squash Bowels czy Dead Infection, przy czym najwięcej wspólnego mają z mordercami z Chełma. Wiadomo, że pod względem doświadczenia i brzmienia nie mogą się równać z wyżej wymienionymi, ale ambicji im nie brakuje, o czym najlepiej świadczy duże urozmaicenie tego ledwie 25-minutowego materiału, a już szczególnie niestandardowa praca sekcji rytmicznej. Swego death-grindowego gluta Unborn Suffer zapodają zatem z głową i zaangażowaniem, stroniąc przy tym od najbardziej tandetnych i nudnych rozwiązań. Co więcej, chłopaki potrafią nawet odrobinę zaskoczyć, czego jaskrawym przykładem jest bardzo klimatyczny tytułowiec (jego pierwsza część, nie „ukryty numer”) oraz fakt, że cover Kataklysm przelatuje tak, jakby to był ich własny kawałek! O umiejętności zespołu i jego dalszy rozwój czysto techniczny się nie martwię, ale nad wokalami mogą jeszcze popracować, by uczynić je bardziej wyrazistymi, żeby porządnie szarpały jelita na równi z muzyką. Gdy tylko Unborn Suffer poprawią się w tym elemencie i nieco rozwiną brzmienie, to całkiem zasadnie będą mogli dobijać się do czołówki; na razie jeszcze grzeją dupska w poczekalni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/UnbornSuffer
Udostępnij:

3 maja 2015

Defaced – Forging The Sanctuary [2015]

Defaced - Forging The Sanctuary recenzja okładka review coverJak już pewnie zdążyliście (nie)zauważyć, Szwajcarzy nie narobili wielkiego szumu za sprawą debiutanckiego „On The Frontline”. Takie życie. Powiedzmy sobie jednak szczerze – niczego nadzwyczajnego tam nie było, ot w miarę solidna, choć nieco nieskładna, płyta bez specjalnych przebłysków. Z wydanym niedawno Forging The Sanctuary Defaced również nie zawojują podziemnego świata, ale akurat tego krążka żaden maniak tradycyjnie potraktowanego, bezlitosnego death metalu nie powinien przegapić. Z jednej strony jest to granie boleśnie wtórne, fanatycznie nieoryginalne i pozbawione jakichkolwiek innowacyjnych elementów, a z drugiej trudno odmówić mu autentyczności, a zespołowi sprawności w lepieniu cudzych patentów, odczuwalnego zaangażowania i radochy płynącej z dokonywania takiej masakry. Za Forging The Sanctuary przemawia wiele czynników, a najbardziej istotnym może okazać się fakt, że takiego konserwatywnego, radykalnego wręcz death metalowego napieprzania w ostatnich latach dostajemy w swe łapska coraz mniej. Nie chodzi tutaj o jakieś sentymentalne wycieczki — bo do klasycznych „Leprosy” czy „From Beyond” im daleko — co po prostu o ekstremalny wygrzew bez najmniejszego ciśnienia na choćby pozorowaną nowoczesność. Z racji pochodzenia kapeli i pierwszego wrażenia, jakie robi Forging The Sanctuary, Defaced najłatwiej porównać do Requiem, bo i brzmienie i podejście do notorycznego blastowania są u obu grup niemal identyczne. To główne skojarzenie można uzupełnić o nazwy takie jak Exmortem, Azarath, Purgatory czy nawet Vader – żaden fan tych zespołów nie powinien być rozczarowany zawartością opisywanego albumu. Ale to nie wszystko, z czym mamy tu do czynienia, bo koniecznie trzeba jeszcze zwrócić uwagę na pakiet najwyraźniejszych zapożyczeń: rozbudowane solówki w stylu Deicide (ze „The Stench Of Redemption”), blackowe wrzaski i pewne rytmiczne zagrywki żywcem zaciągnięte od Belphegora (w takim „Rapture Through Bondage” przysiągłbym, że słyszę Helmutha) oraz ociężałą miazgę znaną z płyt Bloodbath. Ta wyliczanka wpływów naturalnie nie wyczerpuje tematu, ale pozwala się dość dobrze zorientować w tym, co muzykom Defaced chodzi po głowach. Ponadto trzeba nadmienić, że w porównaniu z debiutem Forging The Sanctuary jest materiałem nie tylko szybszym i brutalniejszym, ale przede wszystkim znacznie dojrzalszym, lepiej przemyślanym, bardziej spójnym i mocniej trzymającym się kupy. Zresztą, już za samą rezygnację z irytujących szwedzko brzmiących melodyjek chłopaki zasłużyli na pochwałę. Jedynym poważniejszym mankamentem materiału, przynajmniej dla części odbiorców, może być jego objętość – prawie 50 minut, a to już sporo jak na taką intensywność. No, ale to nie problem, w końcu płytka jest skierowana raczej do zaprawionych słuchaczy.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.defaced.ch
Udostępnij:

26 kwietnia 2015

Aborted Fetus – Private Judgement Day [2014]

Aborted Fetus - Private Judgement Day recenzja okładka review coverAborted Fetus, choć nie należą do najbardziej płodnych (co przy takiej nazwie nie powinno nikogo dziwić…) kapel na świecie, już zdążyli sobie wypracować całkiem przyzwoitą renomę na brutalnej scenie, także poza granicami Rosji. Za sprawą czwartego w dyskografii albumu Private Judgement Day nic wielkiego w ich karierze raczej nie nastąpi, globalny układ sił też nie stanie na głowie, ale bez wątpienia umocnią swoją pozycję i podbiją serca kilku kolejnych miłośników krwawej miazgi. Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną tego materiału, wiadomo – taka specyfika gatunku, ale zupełnie niezłe aranżacje – już tak. Panowie robią, co tylko mogą, żeby nie sprowadzić kawałków do jednostajnego blastu i bulgotu, a czynią to na tyle skutecznie, że płytka po prostu wpada w ucho. Wrzucając na ruszt Private Judgement Day trzeba się liczyć przynajmniej z dwoma-trzema niewymuszonymi powtórzeniami – a to bardzo dużo jak na brutal death. Największy udział w budowaniu nośnej dynamiki materiału ma chyba perkman (bo nawala w sposób żwawy i o dziwo urozmaicony, choć akurat brzmienie garów jest dalekie od ideału), ale i gitarzysta potrafi się przyjemnie rozkręcić (nawet do solówki!) i wyjść poza najbardziej oczywiste schematy. Kolejne istotne dla mnie plusy kreacji Aborted Fetus to umiar w doklejaniu wszelakich introsów oraz sensowne ograniczenie partii wokalnych – dzięki temu z kawałków można wyciągnąć więcej muzyki niż pospolitego hałasu, a z ogólnego kontaktu z Private Judgement Day więcej przyjemności niż udręki. Przyjemnie napieprzają, ot co.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

19 kwietnia 2015

Anasarca – Dying [2004]

Anasarca - Dying recenzja okładka review coverJa tam się na zagrywkach biznesowych nie znam, ale to, co zrobili kolesie z Anasarca przy okazji trzeciej płyty, to się chyba redukcją kosztów zowie. Michael Dormann i Herb Grimm doszli najwyraźniej do wniosku, że skoro we dwóch potrafią nagrać to samo, co wcześniej w czterech, to nadprogramowi koledzy są im, przynajmniej w studiu, niepotrzebni. No i nagrali Dying, która od strony muzycznej i brzmieniowej praktycznie nie różni się od poprzedzającego ją krążka „Moribund”. Przy ustawionej na maxa wnikliwości — o jaką jednak trudno w przypadku dość jednowymiarowego death metalu — można się tu doszukać nieznacznego zwolnienia obrotów oraz garści odrobinę bardziej melodyjnych riffów, ale to naprawdę wszystko, na co dwaj kolesie sobie pozwolili. Mało? Trochę tak, bo — niezależnie od uszczupleń składu — czasu na przygotowanie tych 33 minut materiału Niemcy mieli sporo, a ograniczyli się do konsekwentnego naparzania wcześniejszych patentów. Zatem, jeśli wziąć pod uwagę, że na „Moribund” kawałki były do siebie bardzo podobne, a Dying jest bardzo podobny do „Moribund”, to… trzeba się przed zakupem takiego albumu poważnie zastanowić, choć — żeby nie było wątpliwości — obiektywnie jest całkiem niezły. Ja fanatykiem Anasarca nie jestem i tych płyt mogę słuchać zamiennie, bo — pomijając krańcowo różny koncept liryczny — gwarantują identyczne wrażenia obcowania z dobrze zmajstrowaną — także pod względem realizacji — death metalową sieczką, do której raz na jakiś czas można bez bólu (i bez specjalnie głębokiej refleksji, niestety) wrócić.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.anasarca.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 kwietnia 2015

Gorgasm – Destined To Violate [2014]

Gorgasm - Destined To Violate recenzja okładka review coverPo tym jak Damian Leski wstąpił w szeregi rozchwytywanego Broken Hope, dalsze istnienie — niewiele przecież wcześniej wskrzeszonego — Gorgasm stanęło pod dużym znakiem zapytania. W końcu zawsze to lepiej/łatwiej przyciąć trochę kasy na urojonych sentymentach naiwnych sezonowców, niźli szlajać się po zapadłych dziurach z własnym zespołem. Mimo wszystko lider Gorgasm postanowił jeszcze zawalczyć i w tym celu sięgną po materiał, który — jak wieść gminna niesie — szlifował z kolegami chwilę przed rozpadem. Stąd też Destined To Violate jest bliższy „Masticate To Dominate” niż wydawniczo młodszy od niego „Orgy Of Murder”, choć kolosalnych różnic naturalnie między nimi nie ma. Jedyną większą ciekawostką jest przytłaczająca objętość albumu — aż 39 minut — która może odrobinę zaskakiwać obeznanych w standardach Gorgasm. Fani powinni być zatem takim ochłapem nasyceni (przesyceni?), zaś przeciwnicy zespołu – jeszcze szybciej stracą siły od tego obleśnego hałasu. Przy okazji, trudno pozbyć się wrażenia, że ilość (minut i utworów) ma tu w jakimś stopniu zrekompensować jakość materiału. Nie chcę przez to powiedzieć, że Amerykanie odwalili fuszerkę – tak na pewno nie jest, bo nadal nawalają w swoim typowym i w mig rozpoznawalnym stylu. Po prostu, przy takich rozmiarach Destined To Violate brakuje trochę urozmaicenia, zauważalnych nowości, a poza tym nie może pochwalić się aż taką chwytliwością, jak klasyczne produkcje tej kapeli. Słucha się tego fajnie, sieczka jest bez zarzutu, choć po pewnym czasie kawałki niestety zaczynają się ze sobą zlewać, więc wyłapanie spośród nich prawdziwego hiciora jest zadaniem dość trudnym. Nie przesądzam, że niemożliwym, ale mnie się ta sztuka na razie nie udała. Tak więc, gdyby okroić album do 8-9 najlepszych numerów, to na pewno siła jego oddziaływania byłaby większa, tym bardziej, że brzmienie całości ma takie typowo koncertowe jebnięcie – jest szorstkie i surowe, ale nie prymitywne. Mimo iż Destined To Violate nie dorównuje starszym płytom, jest materiałem co najmniej dobrym, udowadniającym, że Gorgasm to zespół z charakterem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 kwietnia 2015

Irate Architect – Visitors [2008]

Irate Architect - Visitors recenzja reviewNowoczesny i inteligentny grind, podobnie jak obozy zagłady, nie jest czymś powszechnie kojarzonym z Niemcami. A przecież tak być nie musi, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę. Wprawdzie jedna większa jaskółka w postaci opisywanego Irate Architect wiosny nie czyni, ale w nieśmiały sposób sugeruje, że u naszych zachodnich sąsiadów nie wszyscy brutaliści łupią topornie i na jedno kopyto. Stąd też Visitors powinni się zainteresować przede wszystkim fani ambitnych i połamanych (ale bez śladu lajtowizny) dźwięków udanie rozpowszechnianych niegdyś przez Relapse – od Brutal Truth po Cephalic Carnage. W precyzowaniu targetu Niemców posunąłbym się nawet dalej – po płytę koniecznie muszą sięgnąć miłośnicy „Resonance” i „Warning” (czyli nomen omen wydawnictw relapsowych) naszej Antigamy. Nie jest to naturalnie jakaś bezmyślna zrzynka, może nawet nie bezpośrednia inspiracja, ale obie kapele łączy perfekcyjnie opanowane instrumentarium i — przynajmniej w wielu fragmentach — zbliżona interpretacja muzycznego chaosu. Upraszczając i spłycając sprawę, mamy tu do czynienia z wymagającym, ciężkostrawnym (i ciężkim per se), technicznym i nieszablonowym napieprzaniem, w którym grind, choć dominuje, jest tylko jednym z wielu ekstremalnych składników. Ponadto spomiędzy mielących kolejne zawijasy gitar (warto zwrócić uwagę na ich fajne szorstkie brzmienie) i precyzyjnie nabijającej perkusji (w tempach najwyżej średnio-szybkich) tu i ówdzie wyłania się coś na kształt zawiesistego klimatu, co najlepiej słychać w zamykającym album „Feeling The Void”. Dzięki licznym stylistycznym skokom na boki oraz temu, że muzycy Irate Architect dają sobie sporo (a przynajmniej więcej niż średnia gatunkowa) miejsca na przebieranie paluchami, Visitors jest materiałem mającym słuchaczowi sporo do zaoferowania. Kolejnym atutem albumu jest jego swoista uniwersalność – to, że można się nim katować, czerpiąc wyłącznie z łatwo dostępnej brutalności, bez wnikania w techniczne niuanse. O pełni doznań należy wówczas zapomnieć, bo te wymagają czasu i odrobiny skupienia.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/irate.architect
Udostępnij:

30 marca 2015

Eternal Solstice – The Wish Is Father To The Thought [1994]

Eternal Solstice - The Wish Is Father To The Thought recenzja okładka review coverWielokrotnie już rozpisywaliśmy się o zespołach niedocenionych i zapomnianych, choć nietuzinkowych. Teraz, dla równowagi, będzie o kapeli z drugiego bieguna. Wprawdzie nie jest to przykład krańcowy, ale jednak. Odnoszę bowiem wrażenie, że legendarny status Eternal Solstice, z jakim mamy obecnie do czynienia, jest zdecydowanie przesadnie napompowany, a po chłopsku i uczciwie mówiąc – z dupy wzięty. Tak na dobrą sprawę, to nawet na upartego nie znajduję niczego, co kultowość Holendrów mogłoby w wiarygodny sposób uzasadnić. Wiekowość? Owszem, zaczynali dość wcześnie, ale nie na tyle, żeby załapać się do forpoczty gatunku. Zawirowania personalne? Owszem, mieli pewne problemy ze skompletowaniem sensownego składu, ale kto ich wtedy nie miał. Fakt, że nie zawojowali świata? Owszem, sukcesy dla Eternal Solstice to coś całkowicie obcego, ale głównej przyczyny tego stanu rzeczy upatrywałbym w… muzyce, nie zaś w braku koniunktury, kiepskim zaangażowaniu wytwórni czy nieprzychylności mediów. Taka prawda. Wydany w 1994 roku debiut Eternal Solstice to proste granie na naprawdę dobrym poziomie i tak też brzmiące (przy okazji – bardzo typowo dla Excess), jednak nie prezentujące sobą niczego niezwykłego, zaskakującego czy wybijającego zespół ponad średnią gatunkową. Naonczas tak podany death metal, zwłaszcza na tle holenderskiej sceny, był już nieco nie na czasie, a z upływem lat wcale nie nabrał uroku ani dodatkowej świeżości. Próżno na The Wish Is Father To The Thought szukać wizjonerstwa Pestilence, eklektyzmu Phlebotomized, topowej produkcji Gorefest, brutalności Sinister czy komercyjnego rysu The Gathering. Nie oznacza to jednak, że z tą płytką nie można spędzić kilku miłych acz niezobowiązujących chwil. Można, chociaż materiał zauważalnej podniety nie wywołuje – jak to zwykle bywa w przypadku rzemieślniczych wyrobów. Wykonawczo wszystko jest OK, kompozycyjnie co najwyżej średnio. Patenty zapożyczane od Massacre i starego Death oraz wyraźniejsza praca basu tego obrazu zbytnio nie zmieniają – The Wish Is Father To The Thought tylko z rzadka zwraca uwagę słuchacza.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Eternal-Solstice/384594534885754
Udostępnij:

18 marca 2015

Posthumous Blasphemer – Exhumation Of Sacred Impunity [2014]

Posthumous Blasphemer - Exhumation Of Sacred Impunity recenzja okładka review coverJakby się ktoś pytał, to tak powinno wyglądać dążenie do doskonałości. Kolesie z Posthumous Blasphemer przez ponad dekadę systematycznie podnosili umiejętności, a co za tym idzie poziom swojego grania, aż wreszcie dokonali wielkiego przeskoku i za sprawą Exhumation Of Sacred Impunity dobili do absolutnej czołówki gatunku. W sensie globalnym, nie lokalnym – bo całą białoruską scenę na tym albumie wyprzedzili o lata świetlne i jeszcze rzut moherowym beretem. Piąty album tej czwórki psychopatów można bez wstydu i wahania postawić w jednym rzędzie z najlepszymi produkcjami Odious Mortem, Severed Savior, Deeds of Flesh czy Suffocation, czyli kapel, które ponad wszystko przedkładają brutalny i pogmatwany do granic możliwości przekaz. Kapel, z którymi, nie da się ukryć, muzyka Posthumous Blasphemer miejscami dość mocno się kojarzy, zwłaszcza z dwiema pierwszymi nazwami. Nie przeszkodziło to jednak doświadczonym Białorusinom w stworzeniu łomotu stosunkowo rozpoznawalnego, a przy okazji o bardzo specyficznej chwytliwości. Panowie Pośmiertni Bluźniercy, jako jedni z naprawdę nielicznych, zdołali w te krańcowo pojebane death metalowe wygibasy wcisnąć coś, dzięki czemu materiał wciąga, imponuje i skupia uwagę, ale nie nudzi i nie męczy, jakkolwiek siły odbiera bez problemu po jakichś pięciu minutach. Natłok schizoidalnych dźwięków jest na Exhumation Of Sacred Impunity tak intensywny, że ogarnięcie wszystkiego za jednym razem jest zadaniem po prostu niemożliwym – tym bardziej, że zespół (jak i każdy instrumentalista z osobna) preferuje zagrywki nieludzko ekwilibrystyczne, a do tego zazwyczaj w zdecydowanie szybkich tempach. Tak na dobrą sprawę, to najwięcej normalnych elementów (ot choćby strzępy melodii w typie neoklasycznym) trafia się w gitarowych solówkach, choć i one potrafią potargać jelita. Normalność nie jest jednak czymś, na czym muzykom Posthumous Blasphemer specjalnie by zależało i dlatego w utworach (z wyjątkiem rozbudowanego, lekko symfonicznego intra) dominuje makabrycznie techniczna death’owa jazda bez chwili wytchnienia dla percepcji odbiorcy. Wystarczy jedno-dwa przesłuchania i mózg się lasuje, a ręce opadają do pozycji zwisu, bo ekstremalność płyty pogłębia dodatkowo brak odczuwalnych przerw między kolejnymi kawałkami. Masakra! Podobnie jak muzyka, tak i brzmienie trzyma światowy poziom – tu rozwój jest najbardziej namacalny. Mnie najbardziej podoba się totalna selektywność dźwięku, pozwalająca cieszyć się każdym detalem. Reasumując ten wywód (teraz to już raczej wzwód), chciałbym wam tylko zakomunikować, że Exhumation Of Sacred Impunity to w swojej klasie krążek absolutnie rewelacyjny, który po prostu trzeba mieć!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/posthumousblasphemerband

podobne płyty:

Udostępnij:

11 marca 2015

Unhuman – Unhuman [2013]

Unhuman - Unhuman recenzja okładka review coverCoś mi się zdaje, że demo będzie mnie bił za taką solidność w pisaniu tekstów (za karę nauczysz się na pamięć całej dyskografii Agathocles – przyp. demo)… Żeby więc nie przeciągać struny, zabieram się do dzieła. Podobnie jak przy okazji ostatniej recki i dzisiaj pozostaniemy w kręgu technicznego death metalu, tyle tylko, że z Kanady. Aha! — pewnie powiecie — musi więc być niezła korba. No i rzeczywiście jest. Nie wiem czym innym, niż tylko genetyką, wytłumaczyć ową niesamowitą zdolność Kanadyjczyków do tworzenia naprawdę zakręconej muzyki. Istnieje jednakże inna teoria, a mianowicie taka, że wyssali owe zdolności z mlekiem matki, a że Kanadę gęsto zaludniają tzw. kanadyjskie blondaski (ugh! – przyp. demo) – wszystko wydaje się trzymać kupy. W końcu kto nie zachwyciłby się pięknem (w tym przypadku względem ekstremalnego nutopisarstwa) obcując z dziedzictwem ludzkości w postaci kanadyjskiego cycuszka? Trochę się rozpędziłem, więc do tematu. Unhuman to kapela z całkiem pokaźnym stażem, ale debiut wydali ledwie dwa lata temu. Po wielokrotnym przewałkowaniu materiału, uważam jednak, że jeśli prawdziwy proces twórczy wymaga tyle czasu, to wymaga tyle czasu i chuj. Z takim materiałem nie ma co się spieszyć, bo niedojebać albo przedobrzyć jest nadzwyczaj prosto. Jako dowód proponuję sobie zapodać hasło „techniczny death metal” w guglu i obczaić, ile kapel z tej niekończącej się listy brzmi znajomo, a z tych brzmiących znajomo – ile nadaje się do słuchania. Tytułem wstępu warto także wspomnieć, że przy około dwudziestoletniej obecności na rynku niemal na pewno chłopaki sprzedali swoje dupska przy okazji innych muzycznych przedsięwzięć. Także i to okazuje się prawdą, a z najbardziej znanych aktów trzeba wymienić Cryptopsy i Beyond Creation. Oddzielną sprawą jest lista zaangażowanych gości, pośród których można się natknąć na osobę Stevena Henry’ego. Jegomościa tego powinien znać każdy przeciętny, acz szanujący się słuchacz metalu, a także nawet kompletnie nieszanujący się twardogłowy fan kanadyjskiej sceny metalowej. Mając cały wstępniak za sobą, najwyższa pora przejść do muzyki. Zaskoczeniem oczywiście nie będzie poziom muzyki, nie powinny zaskakiwać także aranżacje. Dość typowe na Kanadyjczyków, co nie znaczy, że słabe. Świeżość bije z głośników; znane elementy w nieznanych konfiguracjach dodają muzyce skrzydeł. Żadna rewolucja, ale można się kilka razy zaskoczyć, szczególnie słysząc elektronikę. Ogólnie wydawnictwo jest dość klimatyczne i niektóre fragmenty brzmią zupełnie jak Nile, inne jak Transcending Bizarre?, a jeszcze inne jak coś jeszcze innego. Słowem – sporo się dzieje. Uściślając – sporo się dzieje także i w tej sferze, bo że w nutach jest oswojony armagedon, to już chyba wspomniałem. Muzycy nie dają ani chwili na przyzwyczajenie się do ich muzyki i już od początku bezpardonowo napierdalają, że aż zęby swędzą. Nie ma się co oszukiwać – o to w końcu kaman. Uskuteczniają sobie chłopaki taki przyjemny rozpierdol przez niemal pięćdziesiąt minut i ani na chwilę nie tracą rezonu. Zachwycać się instrumentarium nie ma chyba potrzeby, bo można to wywnioskować z tego, co już napisałem. Warto jednak wspomnieć wokalistów, także tych gościnnych, bo chyba nie istnieje wiele więcej stylów śpiewania niż te, które da się znaleźć na albumie. Podsumowując – jest ogień. Dobrze, z głową napisany i wykonany kawałek muzyki. Dobry od święta i na co dzień. Warto nabyć, choćby w wersji elektronicznej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.unhumanofficial.com
Udostępnij:

8 marca 2015

Napalm Death – Apex Predator – Easy Meat [2015]

Napalm Death - Apex Predator - Easy Meat recenzja okładka review coverJak oni to robią, ja się grzecznie pytam z wyrazem niedowierzania na gębie. Jak to możliwe, że kolesie, których z pocałowaniem ręki (i renty, zwłaszcza renty) weźmie każdy uniwersytet trzeciego wieku, potrafią wykrzesać z siebie tyle furii właściwej tylko podkurwionym nastolatkom? Czapki z głów! Forma, jaką Napalm Death prezentują od kilku(nastu) lat, imponuje i wprawia już w zakłopotanie. Toć to reumatyzm daje w kość, w nocy co chwilę trzeba wstawać na psi-psi, wygórowane oczekiwania rozkapryszonej publiki doprowadzają do rozstroju nerwowego, a własne ambicje i legendarny status ciążą u szyi jak sto diabłów. Anglicy nic sobie jednak z tego nie robią i wbrew wszystkiemu i wszystkim nagrywają kolejne krążki, które nie schodzą poniżej bardzo wysokiego poziomu, a o których dużo młodsza konkurencja może najwyżej pomarzyć. Jakby tego było mało, Apex Predator – Easy Meat wyłamuje się nieco z kompozycyjnego/objętościowego schematu, jakim zespół posługiwał się przez ostatnią dekadę (i który, prawdę mówiąc, mógł się już trochę znudzić), i jest zwrotem ku pełnemu naturalnej świeżości, skondensowanemu i bardziej bezpośredniemu napierdalaniu, co czyni go jednym z najlepszych krążków w przebogatym dorobku zespołu. I to bez stosowania taryfy ulgowej dla emerytów! Żadna to rewolucja, bo po prostu panowie Napalmowie zapodali swoje sprawdzone patenty w nieco innych konfiguracjach i przy inaczej rozłożonych akcentach. Dlatego też nie dajcie się nabrać na wywody o jakichś śmiałych eksperymentach – największym zaskoczeniem (choć to i tak za poważne słowo) na Apex Predator – Easy Meat jest umieszczenie najdziwniejszego kawałka (nota bene tytułowego) na początku, nie zaś jak zwykle – na końcu albumu. Tyle. Wszelkie pozagrindowe elementy (transowe partie, industrial, klimaty, itd.), które nagle wywołują tyle podniety, są w twórczości Napalm Death obecne od tak dawna, że stały się już integralną częścią ich stylu, czymś wręcz oczekiwanym. Nie moja wina, że niektórym umknęły płyty wydawane w latach 90-tych i dopiero teraz takie rzeczy odkrywają. Enyłej. Mnie na Apex Predator – Easy Meat najbardziej wgniata w ziemię energia emanująca z tych numerów, to klasyczne jebnięcie prosto między oczy, po którym ciężko się pozbierać. To naprawdę klasowe grzańsko, bez miejsca na nudę, kompromis czy rozpaczliwe próby przypodobania się wszystkim (casus Carcass – żeby nie szukać daleko). Zabrzmi to jak banał, ale w muzyce Anglików słychać zaangażowanie w to, co robią, że chodzi im o coś więcej, aniżeli tylko o pieniądze. Szacunek dla tych dżentelmenów!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

2 marca 2015

Unbirth – Deracinated Celestial Oligarchy [2013]

Unbirth - Deracinated Celestial Oligarchy recenzja okładka review coverNa początku mojego krótkiego wywodu na temat Deracinated Celestial Oligarchy pozwolę sobie strzelić — być może i dziwną, ale trzymająca się kupy — konstatację, że Włosi stworzyli na tym albumie coś na kształt brutalnego death metalu dla mas. Z boku może to naprawdę głupio wyglądać, jednak wszystkie elementy kreacji Unbirth prowadzą do takiego właśnie wniosku. I żeby była jasność – nie jest to zarzut, a dla zespołu powód do wstydu. W sumie to nawet dobrze, że w tym nurcie pojawiła się wreszcie kapela, od której bez strachu (i obciachu!) można zacząć przygodę z takimi wyziewami. Zacząć i prędko nie skończyć, bo od Unbirth do Suffocation, potem Disavowed, potem Disgorge — i tak dalej i tak dalej… — droga wcale nie jest daleka. Innymi słowy, dzięki debiutowi Unbirth można się w ten hałas wkręcić. Deracinated Celestial Oligarchy ma fajną choć niezbyt typową — a tym samym nie odstraszającą kompletną paciajką — okładkę, bardzo porządnie brzmi, panowie muzykanci z techniką są wyraźnie ponad średnią, a samo grzanie nie ma znamion komercyjnej papki, mimo iż do najszybszych nie należy. Moim zdaniem przystępność płytki wynika przede wszystkim z tego, że jest optymalnie (krążek trwa 34 minuty – nie za krótko, nie za długo) i zajebiście profesjonalnie przygotowana, że w każdy jej element włożono sporo pracy, a całość dopracowano tak, żeby materiał był urozmaicony i spójny zarazem. Czy to wręcz pedantyczne podejście przypadkiem nie kłóci się z etosem podziemnych brutalistów? Dla niektórych — tych nieobeznanych z instrumentami i bez kasy na przyzwoite studio — na pewno. Ja jednak wolę to, co tak przejrzyście i bez wiochy proponuje Unbirth od „twórczości” zaśmiecających scenę generatorów dudnienia i buczenia. Deracinated Celestial Oligarchy słucha się bez zgrzytania zębami, za to z dużym zainteresowaniem. Stąd też polecam ten album zwłaszcza miłośnikom In Flames, Arch Enemy, Suicide Silence, Insomnium, Avatar i podobnych rzeźników.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/unbirthproject

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lutego 2015

Surgical Dissection – Origin & Intention [2013]

Surgical Dissection - Origin & Intention recenzja reviewNaiwnie zakładam, że nazwa Surgical Dissection nie jest obca polskim maniakom, wszak ledwie kilkanaście lat temu Mad Lion dystrybuowali ich debiut. Jeśli jednak komuś jakimś cudem działalność Słowaków umknęła, to krążek Origin & Intention powinien być dobrą okazją, żeby się wreszcie z tą ekipą zapoznać. Dobrą, ale i ostatnią, bo kapela po dwudziestu latach działalności dokonała żywota. Od czasu poprzedniego, a młodszego aż o osiem lat albumu „Disgust” styl zespołu praktycznie się nie zmienił, ale poziom wykonawczy i oprawa brzmieniowa wyraźnie poszły do przodu. Nie jest to przepaść, bo już wcześniej nawalali na dobrym poziomie, jednak muzyka na ostatnim krążku Surgical Dissection sprawia wrażenie dojrzalszej, bardziej zwartej, złożonej i jeszcze lepiej przemyślanej. Każdy, kto miał styczność z twórczością Słowaków, wie, że brutalny death metal traktowali możliwie po swojemu, w sposób dość rozpoznawalny, bez ślepego zapatrzenia w amerykańskich protoplastów gatunku. Stąd też na Origin & Intention dominują średnie (albo oszczędne, jak kto woli) tempa, dziwne melodie i zagrywki w takim graniu rzadko spotykane, choć — żeby nie było, że wciskam kit o wielkiej oryginalności — niekiedy kojarzące się z aktywniejszym wydawniczo Fleshless. Dużą zaletą utworów Słowaków są czytelne struktury z konkretnym dominującym riffem, wokół którego całość jest nadbudowywana. Dzięki temu poszczególne kawałki mają swoje wyróżniki, ale materiał brzmi spójnie i nie rozjeżdża się stylistycznie. Takie podejście do komponowania, jak dla mnie, zdaje egzamin – płytka nie jest przesadnie jednolita, nie nudzi, a słucha się jej naprawdę dobrze. Niemniej jednak osoby o bardziej ortodoksyjnym nastawieniu do gatunku mogą mieć problem z niektórymi rozwiązaniami, bo po prostu odstają od kanonu i nie są do cna oklepane przez innych. Ja mam z tym luz i główny minus widzę gdzie indziej – w wokalu Marka Falata. W tej kwestii żaden odczuwalny postęp się nie dokonał i — tak, jak w przypadku poprzedniego wokalmena — głos nie dorównuje mocą muzyce. Trochę szkoda, bo z odpowiednim wymiotem Origin & Intention robiłby jeszcze lepsze wrażenie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/surgicaldissection/?ref=ts%2F
Udostępnij:

16 lutego 2015

Dungortheb – Extracting Souls [2014]

Dungortheb - Extracting Souls recenzja reviewDo tego stopnia opornie zbierałem się do opisania wam zajebistości „Waiting For Silence”, że Francuzi zdążyli wydać krążek numer trzy. Żeby jednak nie było, że tylko ja się opierdalam – większość kawałków (jeśli nie wszystkie) zawartych na Extracting Souls muzycy Dungortheb szlifowali na żywca od dobrych kilku lat. W związku z powyższym świeżość tego materiału może budzić pewne, do tego uzasadnione wątpliwości. Wszystko klaruje się już przy pierwszym przesłuchaniu – w miejsce spontanu i prawdziwych nowości zaproponowano fanom porządny zestaw dogłębnie przemyślanych (wręcz wykalkulowanych) i precyzyjnie skonstruowanych utworów w najbardziej charakterystycznym stylu Dungortheb. Wniosek zatem może być tylko jeden – Extracting Souls jest albumem słabszym od poprzedniego, zupełnie niezaskakującym i w paru momentach powodującym nieprzyjemne rozczarowanie. Aaaleee… Cały myk polega na tym, że w przypadku akurat tego zespołu krążek słabszy od „Waiting For Silence”, to i tak w ogólnym rozrachunku bardzo dobry materiał, który nie raz zakręci się w rozgrzanym do czerwoności odtwarzaczu. Tym bardziej, że znajduje się tu kilka prawdziwych perełek — a mam na myśli „A Red Night”, „6:43”, „Inside” i „Impact” — do których wraca się z wywieszonym z podziwu jęzorem (solówki!) i niemal maniakalną radochą. Gdyby cała płyta trzymała poziom tych paru kawałków, to było by super i uwagi o wtórności byłbym skłonny przemilczeć, a tak – emocje miejscami opadają, jak i Francuzom najwyraźniej opadły siły do szybszego i mocniejszego grania – ot choćby w promującym płytę „Sad War”. Problemem Extracting Souls nie jest jednak umiarkowane tempo, a… dość oryginalny styl, w jakim porusza się zespół. Dungortheb wypracowali sobie całkiem udany patent na granie, z wieloma bardzo rozpoznawalnymi elementami (wokal Grégory’ego Valentina, punktowo pracująca perkusja i przede wszystkim niebagatelna rola gitary prowadzącej), dopracowali go do maksimum i chyba już nie wiedzą, co by w nim można jeszcze poprawić, w którym kierunku go rozwinąć. No i cóż, w rezultacie stanęli w miejscu (inna sprawa, że dla wielu i tak nieosiągalnym), skupiając się wyłącznie na tym, co sprawdzone i lubiane. Nie ukrywam, mnie wizja technicznego i melodyjnego death metalu w wykonaniu Dungortheb wciąż bardzo pasuje, ale faktem jest, że chciałoby się znacznie więcej, zwłaszcza po tylu latach oczekiwania.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.dungortheb.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 lutego 2015

Vale Of Pnath – The Prodigal Empire [2011]

Vale Of Pnath - The Prodigal Empire recenzja reviewJak pewnie zauważyliście, bo co byście mieli nie zauważyć, ostatnio jakby trochę mniej recenzji wrzucałem na bloga. Jakoś tak wyszło – na chuja drążyć temat. Nie znaczy to jednak, że nie słuchałem niczego ciekawego i że się nie podzielę spostrzeżeniami. Otóż podzielę, bo kilka zacnych albumów przewałkowałem. Na pierwszy ogień idzie amerykański kwintet wokalno-instrumentalny o intrygującej nazwie Vale of Pnath. Młoda to kapela, bo niecałe dziesięć lat według Metal Archives; pierwszą epkę wypuścili muzycy w 2008 roku, a na debiut kazali czekać kolejne trzy lata. Album nie jest więc może jakoś specjalnie świeży, ale niech to nie zniechęca nikogo, bo muzyka po prostu urywa jaja i robi z nich helikopter. Naprawdę dziwię się ogromnie, jakim kosmiczny kurwa cudem tak kapitalny materiał przeszedł zupełnie niezauważony. Bo jest na tym krążku dosłownie wszystko, czego każdy szanujący się miłośnik technicznego death metalu mógłby zapragnąć. Ostra naparzanka i raczej w szybkich tempach, ciekawe, oryginalne i odpowiednio zakręcone riffy, z pół tony przebojowości, która mogłaby zawstydzić najbardziej twardogłowych fanów Iron Maiden oraz niezliczona ilość zmian, transformacji, morfoz. Jeżeli miałbym opisać The Prodigal Empire jednym zdaniem, to posłużyłbym się maksymą Heraklita „Panta Rei”. Nie ma na tym krążku nic stałego, nic ustalonego raz na zawsze, wszystko ciągle morfuje i przemienia się: tempa, nastroje, style, rozłożenie akcentów. Totalny odjazd. Przez te nieco ponad czterdzieści minut albumu, dzieje się więcej niż na sesji sejmu dotyczącej gender. A już absolutną wisienką na torcie są zjazdy w kierunku symfonicznego blacku (choć pewnie demo będzie się w łeb pukał, że niby jak to ma być zaletą). W kilku momentach atmosfera tak się pompuje i wzbiera, że ludzie dookoła zaczynają się rozglądać, czy to nie przypadkiem chóry anielskie zwiastujące koniec świata. Taki kurwa jest patos! Puryści gatunkowi nie muszą jednak zaopatrywać się w worki na wymiociny, bo mimo olbrzymiej intensywności owych fragmentów, są to wciąż tylko fragmenty, dodatki, które w żaden sposób nie przesłaniają najważniejszego – czyli rasowego wygrzewu. Wspomniałem przy początku, że muzycy raczej się nie opierdalają i nie myślą za długo nad każdym ruchem, tylko nakurwiają aż miło. Lecz także i w tym nie przesadzają i nie ścigają się z cieniami, jadąc szybko, ale nie do przesady. Tym bardziej, że nie zapominają o czymś takim jak melodie, których pewnie chuja by było słychać, gdyby podkręcić o dodatkowe 30 bpm. A tak jest i szybkość, ale są i melodie – więc wszyscy się cieszą, a najbardziej chyba ja. Gdyby jeszcze było tak, że melodie zapożyczono z programów emitowanych w godzinach przedpołudniowych, to pewnie bym się tak nie cieszył. Ale tak nie jest i melodie naprawdę wnoszą mnóstwo klimatu. Technicznie oczywiście bez zarzutu. No, może jeden – bas nieco za cicho. Poza tym niespecjalnie denerwującym, sami przyznacie, mankamentem, wszystko cacy. Nie pozostaje mi już teraz nic innego jak tylko polecić ten album waszej uwadze.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ValeOfPnathCO

podobne płyty:


Udostępnij:

8 lutego 2015

Pyaemia – Cerebral Cereal [2001]

Pyaemia - Cerebral Cereal recenzja okładka review coverPisząc o amerykańskim brutalnym death metalu w wydaniu europejskim nie sposób nie wspomnieć o morderczym tworze o nazwie Pyaemia. Tak się bowiem składa, że wydany przez Unique Leader debiut Holendrów jest jedną z najlepszych pozycji w przepastnym worze z takim graniem. A może i najlepszą – mega pozytywne reakcje maniaków totalnych wyziewów — do których i ja się chętnie przyłączam — zdają się to potwierdzać. Recepta na sukces Cerebral Cereal była stosunkowo prosta. Chłopaki wzięli najbrutalniejsze i najbardziej pojebane elementy z twórczości Suffocation (nawet im ten album zadedykowali!), Disgorge, Deeds Of Flesh, Pyrexia i paru innych, dla niepoznaki wywrócili je na drugą stronę, zintensyfikowali, zagęścili i podali w bardziej podziemnym sosie. Ze względu na brzmienie (Excess…) i koneksje personalne na Cerebral Cereal można się również dopatrzeć sporo punktów wspólnych z — wcześniej wydanym, choć nieco później nagranym — pierwszym krążkiem Disavowed, mimo iż całościowo Pyaemia uprawiają sztukę odrobinę szybszą (albo to tylko wrażenie spowodowane większymi kontrastami), bardziej techniczną i mocniej zróżnicowaną. Z kim by się jednak ta muzyka nie kojarzyła, jakiejkolwiek namacalnej oryginalności nie należy się w niej doszukiwać – Holendrzy zrobili to samo, co inni, tylko lepiej. Tu się rozchodzi o coś innego, o ogólne wrażenie – sieczka jest wprost nieprawdopodobna, po prostu bezlitosna, a przy tym odbierająca siły już po kilku minutach styczności z nią. Cerebral Cereal to niespełna półgodzinne krwawe słuchowisko z elementami tortury. Pyaemia każdego sponiewiera, ale nie można mieć im tego za złe, w końcu czasem korzystanie jest się przepuścić przez młynek do mięcha. Taaak, to byli mistrzowie w swojej dziedzinie!


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

29 stycznia 2015

Nephren-Ka – The Fall Of Omnius [2013]

Nephren-Ka - The Fall Of Omnius recenzja okładka review coverFrancuski Nephren-Ka ma kilka cech bardzo charakterystycznych. Niestety, charakterystycznych dla innych zespołów. O nazwie nawet nie ma się co rozpisywać – Nile (a głębiej – Lovecraft), okładka to futurystyczna rozpierducha a’la stary Bolt Thrower (czyli Warhammer, żeby być precyzyjnym), zaś w muzyce roi się od wpływów Morbid Angel (w odmianie zarówno szybkiej jak i wolnej), Hate Eternal, Cannibal Corpse, Krisiun i Origin. Tylko tekstowy koncept, bazujący na „Diunie” Franka Herberta, jest w death metalu czymś (chyba) nowym. Uczepienie się takiej tematyki sugeruje, że Nephren-Ka chcą być w jakiś sposób oryginalni i rozpoznawalni — i to poniekąd można pochwalić — ale wszystkie wymienione wcześniej elementy zebrane do kupy (niezbyt spójnej, tak przy okazji) całkowicie to wykluczają. No chyba, że istnieją i tacy, którzy rzucą się na The Fall Of Omnius i pomnik jej zbudują ze względu na same liryki (bo przecież nie z powodu kompletnie nieczytelnych wokali). Ja ociupinkę w to powątpiewam (bo po pierwsze w ogóle trzeba o tym diuno-koncepcie wiedzieć, a po drugie nie mieć go w dupie), toteż zajmę się tym, co jest dostępne bez przesadnego wchodzenia w szczegóły – muzyką. Brutalny death metal – do tego sprowadza się istota 44 minut The Fall Of Omnius. Raz szybszy, innym razem wolniejszy, niekiedy z tych nowoczesnych (gdy sięgają po patenty Origin), głównie jednak utrzymany w ramach klasycznego napierdalania z Ameryki. Obiektywnie patrząc, płyta jest nieźle wyprodukowana (mastering w Hertzu), umiejętności techniczne muzykantów nie budzą zastrzeżeń (choć mówimy tu o rzemiośle, nie wirtuozerii – doskonale to słychać w solówkach), a cały materiał trzyma się na równym poziomie. Solidny łomot, ale raczej do hałasowania w tle, bo jeśli już się człowiek chce na nim skupić, to pierwej musi odpowiedzieć sobie na dość istotne pytanie „co to, kurwa, za zespół”, bo muzycznych wyróżników Nephren-Ka nie posiadają wcale. Francuzi sprawnie zaciągają od innych kapel, jednak nie przekuwają tego w coś swojego, a kolejne kawałki są po prostu zlepkiem łatwych do wyłapania zapożyczeń. Potencjał mają, to pewne, ale ze samoświadomością gorzej.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nephrenkaband
Udostępnij:

21 stycznia 2015

Slaves Of Evil – Madness Of Silence [2014]

Slaves Of Evil - Madness Of Silence recenzja okładka review coverCo by było, gdyby… Co by było, gdyby chciało nam się bawić w rozdawnictwo rozmaitych szpanerskich statuetek w ramach podsumowania roku w branży? Ano chłopaki z Slaves Of Evil mogliby sobie sprezentowane przez nas (a przynajmniej przeze mnie) ustrojstwo za debiut roku w kanciapie obok lodówki na bronxy postawić. Mogliby, ale tego nie zrobią, bo jako się rzekło – w to się akurat nie bawimy. Może wezmę urlop i w ramach pocieszenia jakiś order z ziemniaka im wystrugam? A tak już całkiem serio, Slaves Of Evil w pełni sobie zasłużyli na pochwały, bo nagrali (i wydali) krążek, którego bardzo chętnie i dobrze się słucha, chociaż żadna rewolucja w gatunku (nawet w Dąbrowie Górniczej) za jego sprawą się nie dokona. Zespół jedzie (a będąc dokładnym, zapieprza – to zasługa Ciastka) głównie na patentach niemłodych, bo sięgających, lekko licząc, dwadzieścia lat wstecz, ale robi to tak sprawnie, że o nudzie nie może być mowy. O wstecznictwie również, bo wspomniana wiekowość wpływów nie oznacza naciąganego oldskula ani brzmieniowej mizerii, a po prostu czyste podejście do gatunku – bez nowomodnego syfu, spodni rurek, grzywek na skos i plastikowej produkcji. Chłopaki wiedzą, o co chodzi w death metalu, toteż z Madness Of Silence ani przez moment nie zalatuje sztucznością czy kompozytorskim niezdecydowaniem. Ten album to 36 minut konkretnego grzania, w którym moje ucho wychwyciło fascynacje muzyków barbarzyńską stroną Lost Soul (przede wszystkim z „Chaostream”), dynamiką odrodzonego (czyli od „Afterburner” w górę) Sinistera i hipnotycznym gitarowym dołem obecnym cały czas u Immolation. Mnie to przekonuje z miejsca, bo death metal w takim stylu i na takim — dla porządku dodam, że wysokim — poziomie niestety powoli staje się rzadkością. Wrażenie jest zatem co najmniej pozytywne. Ponadto cieszy fakt, że mimo już osiągniętego pułapu jest tu ciągle miejsce na rozwój, na dopieszczanie niuansów, dzięki czemu zespół będzie miał co robić przez kilka najbliższych lat. Ja najbardziej liczę na rozbudowanie składu o drugą gitarę i w rezultacie nasycenie utworów chaotycznymi solówkami. Odrobina chwytliwych riffów wrzuconych tu i ówdzie (oczywiście nie kosztem brutalności) również nie zaszkodzi, bo jak wiadomo – bez hitów nie ma kariery. Po tak udanym debiucie jak Madness Of Silence Slaves Of Evil teeeoretycznie powinni widzieć przyszłość wyłącznie w jasnych kolorach, jednak muszą trzymać zwieracze na wodzy i mieć świadomość, że wymagania w stosunku do kolejnych wydawnictw będą bardzo wysokie, a w takiej sytuacji łatwo wyłożyć się na pysk. Ja trzymam kciuki!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/slavesofevil
Udostępnij:

14 stycznia 2015

Hate Eternal – Conquering The Throne [1999]

Hate Eternal - Conquering The Throne recenzja okładka review coverDebiut Nile zbawił death metal – w tym stwierdzeniu jest po równo prawdy i przesady. Z jednej strony zajebistości „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” podważyć w żaden sposób nie można, a z drugiej nie była to przecież jedyna płyta, która tchnęła nowe życie w gatunek pod koniec ubiegłego wieku. Innym, równie ważnym albumem był Conquering The Throne rozkręcającego się powoli Hate Eternal. Erik Rutan, mózg kapeli, nie mógł się w pełni realizować w Morbid Angel, więc jako typ ambitny stworzył zespół, którego — jak ciągle podkreślał — sam chciałby słuchać. Kolegów dobrał sobie może i niezbyt znanych (oczywiście z wyjątkiem Cerrito), ale sprawnych jak cholera. To właśnie z nimi nagrał (i wyprodukował) płytę, z pomocą której przypuścił atak na death metalowy tron – soczysty ochłap bardzo szybkiej (nie bez przyczyny Tima Yeunga podpisali we wkładce jako „pocisk”), technicznej i nieskalanej obcymi wpływami napierduchy. Na Conquering The Throne cała ekipa Hate Eternal zapieprza ile pary w kończynach, czego efektem są utwory krótkie (średnia to 3 minuty), zwięzłe i nielicho intensywne. Rutan, w przeciwieństwie do Azagthotha, nie był zainteresowany ani poszerzaniem horyzontów ani okołomuzycznymi zapchajdziurami i dlatego na własnym krążku zawarł jedynie esencję death metalu – bez miejsca na domysły i rozbieżne interpretacje. Począwszy od otwierającego buuum w „Praise Of The Almighty”, przez wściekły „Dogma Condemned”, rozdzierający solówką „Catacombs”, pokręcony „By His Own Decree”, pozbawiony przestojów „Dethroned”, „Spiritual Holocaust” (ten napierający podkład pod solówki!), po wieńczące album buuum w świszczącym „Saturated In Dejection” mamy do czynienia z ekstremalną jazdą na najwyższym poziomie. O tym, że Erik to bardzo utalentowany gitarzysta (posłuchajcie sobie solówek!) i kompozytor, wszyscy wiedzieli już wcześniej. O tym, że niezgorszy z niego wokalista – przekonali się na Conquering The Throne, gdzie wespół z Jaredem tworzy pięknie rzygający brutalnością duet. Debiut Hate Eternal ma tylko jedną, w dodatku naciąganą wadę, która dla wielu i tak minusem nie będzie – muzyka często kojarzy się z dokonaniami Morbid Angel i — choć w mniejszym stopniu — z Suffocation. Biorąc pod uwagę, kto stoi za materiałem – nie dało się tego uniknąć, bo obaj gitarniacy dysponują swoim stylem, który zawsze jest obecny w ich grze, niezależnie pod jaką nazwą występują. Żeby jednak oddać Amerykanom sprawiedliwość – pierwszy krążek Nile również nie był wolny od tych wpływów. Oryginalny czy nie, Conquering The Throne i tak jest już klasykiem.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hateeternal.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2015

Those Who Bring The Torture – Piling Up [2014]

Those Who Bring The Torture - Piling Up recenzja reviewRogga Johansson zbyt często zadawał się z Danem Swanö i to od niego musiał zarazić się projektomanią. Obecnie to choróbsko rozwinęło się do tego stopnia, że trudno jednoznacznie stwierdzić, gdzie ten koleś gra na poważnie, a gdzie pomyka tylko w wolnym czasie. Those Who Bring The Torture, istniejący lub nie, należy raczej do kategorii projektów, bo chłop sam (ewentualnie we dwóch) wiele na światowych scenach nie nafika. Piling Up to już czwarty album wydany pod tym szyldem, ale czy najlepszy – pojęcia nie mam, bo z poprzednimi żadnej styczności nie miałem i nie zanosi się, żeby się w tym temacie coś zmieniło. Opisywana płyta to 40 minut chwytliwego szwedzkiego death metalu z należnym mu ciężarem gitar i niskim wokalem. Mnóstwo tu wpływów Hypocrisy, Dismember i Edge Of Sanity, jeśli chodzi o melodie oraz Bolt Thrower i Benediction, kiedy przyjrzymy się tempom i motoryce. Ponadto na sam koniec dostajemy trochę thrash’u (Slayer…), ale nie jest to nic na tyle ciekawego/udanego, żeby warto było się nad tym zatrzymywać. Trzon Piling Up to niewymagający death metal, którego nawet nieźle i bez oporów się słucha pod warunkiem jednak, że panowie nie wychodzą ponad średnie tempo i nie przesadzają z ilością melodii na riff. Tak jest np. w „Under Twin Suns”, „Through The Aeons” oraz „In Orbit” i to te kawałki (z naciskiem na dwa pierwsze) wymieniłbym jako najlepsze. Gorzej, gdy melodie atakują w większej ilości, lub są takiej sobie urody – utwory automatycznie ulegają rozwodnieniu i zaczynają się nieprzyjemnie dłużyć. Tempa również czepiam się nie bez przyczyny – Those Who Bring The Torture to dwóch chłopów, z których żaden nie jest perkmanem. Czyli… budujemy napięcie… niestety wspomagają się automatem. W przypadku klasycznej mielonki można to jeszcze zdzierżyć, ale już każde przejście na wyższe obroty obnaża nienaturalny dźwięk tego czegoś, co w zamyśle miało być garami. Najbardziej na tym stracił „The Gateway”, bo same riffy należą do udanych. Podsumowując płytę na szybko: plusy są, minusy są, wrażenia wielkiego nie ma – czyli coś na 6.


ocena: 6/10
demo
Udostępnij: