Od czego tu zacząć, żeby za szybko nie rzucać kurwami… Może tak. Jeśli wierzyć informacjom zawartym we wkładce Without Looking Back, materiał został nagrany w 2016, a rok później dokonano mixów, masteringu i innych upiększeń. Z premierą natomiast zwlekano aż do tegorocznych wakacji… Tylko czy na pewno zwlekano? Nie żebym się tu bawił w dziennikarza śledczego rodem z Faktu, ale ta dwuletnia przerwa śmierdzi mi niemożnością znalezienia wydawcy. Jakiś się w końcu trafił – Pure Steel Records, czyli label specjalizujący się przede wszystkim w trzecioligowym heavy-power na rynek niemiecki. No i cóż, w porównaniu z „kolegami” z wytwórni Kat wcale nie wygląda źle, jednakowoż na tle swoich klasycznych dokonań wypada zawstydzająco blado. Ba, z kolejnymi utworami okazuje się, że również poziom „Mind Cannibals” jest dla zespołu nie do przeskoczenia.
Nie wiem, czy ktokolwiek oczekiwał od Kata przeciętnego heavy metalu zaprawionego topornym hard rockiem, ale właśnie takiego potworka dostaliśmy na Without Looking Back. Płyta jest szalenie nierówna, zadziwiająco nijaka, nierozsądnie rozciągnięta, a dzięki wokalom także męcząca. Pomimo dziesiątek przesłuchań nie udało mi się znaleźć na tym materiale jakiejkolwiek wyraźniej zarysowanej myśli przewodniej, haczyka czy czegoś, co w logiczny sposób spajałoby wszystkie kawałki i czyniło z nich monolit. Strasznie dużo tu niepotrzebnych powtórzeń, całkowicie chybionych pomysłów (zwłaszcza hammondy są potrzebne jak Gargamelowi jednorożec) i wciśniętych na siłę ozdobników.
Zespół dużo śpiewa o ogniu, jednak w muzyce wiele tego ognia nie znajdziecie. „Black Night In My Chair” (niewypał na otwarcie), „The Race For Life” (w sam raz na czołówkę „Barw szczęścia”) czy „Let There Be Fire” (parodia Deep Purple) to w ogóle proste i niemrawe przytupy, które ratują jedynie solówki Piotra Luczyka. Naprawdę dobrym numerem wydaje mi się tylko „More”, bo jako jedyny ma w sobie dość życia, żeby utrzymać uwagę od początku do końca, najmniej w nim aranżacyjnych bzdur, no i jest najlepiej zaśpiewany. W pozostałych utworach fragmenty sensownego grania można natomiast policzyć na palcach jednej ręki (choć tyle, że nie stolarza z 30-letnim doświadczeniem), więc okazji do podniety na Without Looking Back nie ma zbyt wiele. W tym gronie szczególnie ciekawym przypadkiem jest ballada „The Promised Land”, która po 4 minutach nudy (akustyków, smyczków i płaczliwego zawodzenia) przechodzi w największy konkret na płycie – rasowe riffy i solidne popierdalanie. Przez te niespełna 2 minuty Kat udowadnia, że gdy tylko chce, to jest w stanie zagrać tak, jak wszyscy oczekują - szybko, agresywnie i z jajami. A czemu nie chce tak grać – oto jest pytanie!
Teraz słów kilka o człowieku, który na Without Looking Back wydaje odgłosy paszczą. Nie mam zielonego pojęcia skąd się wziął i czym przekonał do siebie Piotra, ale co do tego, że do metalu się nie nadaje, nie mam najmniejszych wątpliwości. Jakub Weigel śpiewa na jakieś 40 sposobów (bywa, że każdy wers inaczej), ale koniec końców gówno z tego, skoro może ze 2-3 z nich nie wywołują odruchu wymiotnego. Trudno mi to nazwać wszechstronnością, raczej niezdecydowaniem albo kiepskim panowaniem nad głosem. Ponadto nie dość, że — tak ogólnie — dysponuje dość irytującą barwą, pozwala sobie na dużo niczym nieuzasadnionych ozdobników (w tym „jeahowania”), które wymagają naturalnego luzu w głosie, bo inaczej wypadają sztucznie. U Jakuba wypadają bardzo sztucznie. Pozostaje jeszcze kwestia tekstów — Qbek nie miał na nie wielkiego wpływu, na swoje szczęście — co do których mam dwie hipotezy. Albo są wypakowane idiomami i super skomplikowanymi związkami frazeologicznymi i dlatego ich nie ogarniam, albo to pozbawione konkretnej treści pieprzenie o niczym w sam raz dla pierwszej lepszej domokulturowej kapelki. Hmmm…
Kat tym materiałem powinien pokazać światu, że wciąż ma sporo do powiedzenia i należy się z nim liczyć, tymczasem Without Looking Back można się czepiać w tylu punktach, że to aż przestaje być śmieszne. Zespół miał kilkanaście lat na przygotowanie urywającej dupę i przede wszystkim dopracowanej płyty, a oto co mamy: przeciętna muzyka z niewielkimi przebłyskami, niepasujący do niczego wokal, słabiutkie teksty i potraktowana po macoszemu oprawa (recycling na okładce, brak polskich znaków diakrytycznych w użytych fontach). Broni się jedynie klasowe brzmienie, choć nie dorównuje ciężarem temu z „Mind Cannibals”. Nie chciałbym niczego sugerować (a co mi tam, chciałbym), ale to chyba dobry moment, żeby się poważnie zastanowić nad sensem dalszego grania pod tą nazwą.
ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com
inne płyty tego wykonawcy:
Possessed trafił szlag jeszcze zanim death metal tak naprawdę się rozkręcił, ale dorobek zespołu nie został nigdy zapomniany. Sam lubię wracać do ich nagrań, ale skłamałbym pisząc, że codziennie przed zaśnięciem marzyłem o nowej płycie. Tym bardziej, że z dużym sceptycyzmem obserwowałem powrót Jeffa Becerry na scenę z takim, na oko, dość przypadkowym składem. Lata mijały… trasy, festiwale, trasy, festiwale… no i liczyłem, że na wspominkowych recitalach się skończy.
The Phobos / Deimos Suite to kolejny przykład na to, że natura dąży do równowagi. Skoro Cryptopsy mają w dupach nagrywanie płyt długogrających, sprawy w swoje ręce wzięli znacznie mniej utytułowani osobnicy z Serocs, którzy nie tyle grają brutalny i techniczny death metal (bo w tym przypadku to mało precyzyjne określenie), co grają w stylu Cryptopsy z najlepszych lat. Mnie to nawet pasuje, bo napierdalają ze wszech miar zajebiście i bez stosowania taryfy ulgowej można ich już stawiać w jednym rzędzie z Kanadyjczykami z okresu „Whisper Supremacy”. Innymi słowy za sprawą opisywanego tu albumu zespół pod dowództwem Antonio Freyre’a dobił właśnie do najlepszych, a u mnie domknął „top 3” za 2018 rok. Zaprawdę powiadam wam, oto death metal, którego chce się słuchać do utraty świadomości, chociaż swoją intensywnością i stopniem skomplikowania potrafi zamęczyć nawet zaprawionego w bojach zawodnika. Nieprzystępność materiału (jak się później okazuje – pozorna) Serocs nie odrzuca, a wręcz przeciwnie – magnetyzuje i nie pozwala się od niego uwolnić. Nie bez przyczyny przywołałem „Whisper Supremacy”. The Phobos / Deimos Suite może się pochwalić podobnie zajebiście dobranymi proporcjami pomiędzy brutalnością, finezją, szybkością i techniką. Wszystkie te składniki podano z dużym wyczuciem i bez przeginania w którąkolwiek stronę, stąd też na pierwszy plan wychodzą… znakomite kompozycje, których na krążku nie brakuje. Dodatkowym atutem The Phobos / Deimos Suite jest stosunkowo duża chwytliwość przy zachowaniu okrutnie popieprzonych struktur, w czym główna zasługa Phila Tougasa, który do kilku kawałków („Revenants”, „SCP-106” i „Deimos”) przemycił charakterystyczne dla siebie (a przynajmniej tej jego strony znanej z First Fragment) partie z pokręconą melodią i totalnym zgiełkiem, kiedy każdy z instrumentalistów musi dać z siebie wszystko. Miazga! Warto jeszcze dodać, że muzyka Serocs wreszcie doczekała się odpowiedniej oprawy — brzmienie jest masywne, przejrzyste i ma dużą głębię — co chyba było nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że album był nagrywany w kilku studiach rozsianych po świecie. Ponownie brawa! Jedyne, czego Serocs teraz trzeba, to solidna promocja, bo nawet tak wspaniale podany death metal nie obroni się sam.
Rozgryzienie idei stojącej za Continuum jest wyjątkowo proste nawet bez zerkania w CV poszczególnych muzyków, bo kolesie zdradzili swoje fascynacje, doświadczenie i pochodzenie już w pierwszym riffie, który niemalże żywcem wyjęto z twórczości Arkaik. Właaaśnie tak, na The Hypothesis mamy do czynienia z typowym dla Kalifornii dość mechanicznie potraktowanym technicznym death metalem, w którym oprócz wspomnianego już zespołu na A pobrzmiewają również patenty charakterystyczne dla Deeds Of Flesh, Inanimate Existence, Decrepit Birth i paru innych kapel z tamtego rejonu, bo — tak się śmiesznie składa — w nich bohaterowie tej recki także maczali paluchy. Co ciekawe, muzyka Continuum nie ma wiele wspólnego z Son Of Aurelius, z którego wywodzi się aż 3/5 składu. W opisywanym projekcie panowie postawili przede wszystkim na utwory krótkie, treściwe (dwie, dwie i pół minuty i sruuu) i dość zawiłe, żeby nie znudziły się po paru przesłuchaniach. Osobiście bardzo pochwalam taką formułę i byłbym bardzo zadowolony, gdyby Amerykanie konsekwentnie się jej trzymali, bo to całkiem fajnie przekłada się na dynamikę i intensywność materiału. Wiecie – takie szybkie jebnięcie prosto w twarz. Niestety nie ma tak dobrze i takich mocno skompresowanych utworów mamy tylko siedem, cała reszta, w moim odczuciu, służy jedynie dopompowaniu płyty do obowiązkowych 30 minut. Nikt mi nie wmówi, że bzyczącąco-ambientowy przerywnik „Absolute Zero” czy perkusyjne solo (albo rozgrzewka przy rozstawianiu garów) obudowane kolejnymi ambientami są na The Hypothesis niezbędne. To jeszcze nic, bo Continuum zamknęli album 9-minutowym kolosem stworzonym w oparciu o jakieś… dwa proste riffy. Nie dość, że formalnie to strasznie naciągana (i wkurwiająca) zagrywka, to muzycznie gryzie się z mocno pokomplikowanymi wcześniejszymi utworami. W ten sposób album, który mógłby robić naprawdę dobre wrażenie, robi wrażenie co najmniej dziwne i niejednoznaczne. Z jednej strony wydaje się ociupinę przekombinowany, a z drugiej po prostu niedorobiony. A brzmi jak większość płyt, które przeszły przez ręce Zacka Ohrena.
Phil Fasciana przynajmniej kilka razy w karierze deklarował, że skład, którym dysponuje, jest tym najlepszym w historii zespołu. Ostatnio, po wydaniu „Dead Man’s Path”, zagalopował się naprawdę daleko i stwierdził, iż stanowią tak zgraną maszynę, że jeśli ktokolwiek odejdzie, oznaczać to będzie koniec kapeli. Minęły cztery lata, doczekaliśmy się nowego albumu, a na zdjęciu grupowym oglądamy trzy nowe twarze. Normalnie zapytałbym, gdzie tu konsekwencja, ale zawartość The 13th Beast jest na tyle dobra, że sobie daruję. No i nie ukrywam, że bez Malevolent Creation świat klasycznego death metalu byłby znacznie uboższy.
Legendarne kapele powracające po latach nie mają lekko. Rzeczywista presja fanów i chęć sprostania własnym wyobrażeniom na temat ich wymagań potrafią sprawić, że nawet największym twardzielom powinie się noga i nagrają całkowicie rozczarowującego gniota. Legendarne awangardowe kapele powracające po latach mają natomiast przejebane. W ich przypadku nigdy nie wiadomo, czy lepszą opcją jest wskoczenie na główkę do tej samej rzeki, czy jednak podjęcie ryzyka i próba zaproponowania czegoś zupełnie nowego – najzagorzalszym fanom i tak nie dogodzą.
Przy całej swojej bogatej historii Broken Hope nie mogą się poszczycić wyjątkowo rozbudowaną dyskografią, w dodatku te naprawdę dobre płyty stanowią w niej zdecydowaną mniejszość. Repulsive Conception dokumentuje etap przejściowy, kiedy amerykańska ekipa stopniowo przekształcała się z naiwnego Suffocation/Cannibal Corpse wannabe w zespół świadomy, zabójczy i w pełni oryginalny. Z jednej strony mamy więc tu sporo naleciałości sławniejszych (i lepszych!) kapel, z drugiej zaś próby wykreowania czegoś nowego i niepowtarzalnego. Takie połączenia bywają fascynujące, jednak w przypadku Repulsive Conception całość można podsumować przeciągłym ziewnięciem. Album trwa ponad trzy kwadranse i zawiera aż 15 dość zróżnicowanych kawałków, ale mimo wielu urozmaiceń (przynajmniej pozornych) większość numerów brzmi bardzo podobnie, trudno odróżnić jeden od drugiego i w rezultacie strasznie to wszystko monotonne. Z tego niefajnego schematu wyłamują się trzy krótkie instrumentale. Problem z nimi polega na tym, że wciśnięto je od czapy, bo zupełnie nie pasują do reszty materiału – ani muzyką, ani klimatem. W ogóle spójność nie jest mocną stroną Repulsive Conception, czego przykład mamy już na początku płyty, kiedy po ociężałym i całkiem sensownie zaaranżowanym „Dilation And Extraction” wchodzi niespecjalnie wyszukana napierdalanka w postaci „Grind Box”. Słychać, że zespół dysponuje już przyzwoitą techniką, ale brakuje mu pomysłów, jak ją odpowiednio wykorzystać, więc w utworach roi się od rozpieprzających struktury skrajności. Tak na dobrą sprawę mogę pochwalić Broken Hope jedynie za udane solówki (jedną, oczywiście najlepszą, dorzucił James Murphy) i wypracowanie zalążków własnego stylu i charakterystycznego brzmienia. Za wokale i brutalność również, ale i te dwa elementy nie czynią Repulsive Conception materiałem bardziej interesującym.
Płyta powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwalnie rosnąć – że tak pozwolę sobie sparafrazować powiedzenie Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Włosi postanowili poświęcić Spellbound. Niestety, muzycy Sadist najwyraźniej nie wzięli sobie tych słów do serca, bo ich ostatni krążek trzyma w napięciu jednorazowo – jak gumka w chińskich majtkach.
Muzycy Gorod od początku działalności pod tą nazwą przyzwyczaili nas do trzyletnich przerw między kolejnymi longami, więc fakt, że "A Maze Of Recycled Creeds" i "Æthra" dzieli właśnie taki okres nie jest niczym dziwnym – wszak to dość czasu, żeby dopracować materiał w najdrobniejszych szczegółach, nagrać go bez pośpiechu i później solidnie wypromować. Ten system całkiem przyzwoicie sprawdzał się przy wcześniejszych albumach, ale na okoliczność Æthra Francuzi postanowili zaszaleć i trochę go zmodyfikowali.
Zacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację 


