Debiut My Dying Bride w barwach Nuclear Blast nie zapowiadał się zbyt optymistycznie – problemy rodzinne Aarona, sypiący się skład i ogólna niepewność, co dalej z zespołem. Oliwy do ognia dolały wypowiedzi wokalisty, który deklarował chęć uproszczenia muzyki, uczynienie jej bardziej komercyjną, czytelną i przystępną dla przeciętnego klienta nowego wydawcy. To naprawdę nie wyglądało dobrze, więc cholernie się cieszę, że The Ghost Of Orion nie jest materiałem tak mizernym, jak przypuszczałem. Marna to jednak pociecha wobec faktu, że i tak dostałem najsłabszy krążek, jaki Anglicy kiedykolwiek nagrali.
Początek płyty to trzy dość długie i strasznie schematyczne numery — o dziwo oparto na nich promocję The Ghost Of Orion — z których dość poważnie wieje nudą. We wszystkich przypadkach wygląda to tak, jakby już w połowie utworu zespołowi brakowało pomysłów na jego sensowne rozwinięcie, więc w imię grania dłużyzn – resztę na siłę wypełniono kolejnymi monotonnymi powtórzeniami. Artystycznie niczego to nie wnosi, ale już na liczniku robi się 8 minut zamiast 4. W dodatku całą trójkę dopchano partiami skrzypiec, które chyba w zamyśle mają być płaczliwe i rozdzierające, a w praktyce są jedynie irytujące. Może to kwestia mojej znieczulicy, a może robienia przez My Dying Bride smutnego klimatu na siłę.
Ponadto album ozdobiono — że pozwolę sobie tak zażartować — trzema raczej przypadkowymi kawałkami, które niczego specjalnego z sobą nie niosą, oczywiście poza kolejnymi zbędnymi minutami. „The Solace” wygląda mi na parodię Dead Can Dance z porozrzucanymi bez ładu i składu gitarami i niejaką Lindy Fay Hella zamiast Lisy Gerrard. Numer tytułowy sprowadzono do plumkania z ledwie słyszalnym szeptem w tle. Natomiast „Your Woven Shore” w przypływie wielkoduszności przez moment byłbym skłonny posądzić o inspiracje Preisnerem. Czy The Ghost Of Orion mógłby się bez tej trójki obyć? Jak najbardziej!
Pozostałe dwa, nota bene najdłuższe, utwory to jedyne na płycie, do których wracam z prawdziwą chęcią i zainteresowaniem, a tym samym jedyne, które mogę szczerze polecić. I choć oba rozkręcają się dość powoli, nadrabiają to później ciekawymi konstrukcjami, wyrazistymi riffami i dającą się odczuć porządną dramaturgią. W „The Long Black Land” mamy kapitalny break z wiolonczelą w tle, który klimatem i paroma dźwiękami bardzo przypomina mi spokojniejsze fragmenty „Light Of Day, Day Of Darkness” Green Carnation, więc ciarki na plecach pojawiają się z automatu. Szkoda tylko, że numer kończy się nagle – po prostu „ciach”, jakby My Dying Bride nie wiedzieli, co z nim dalej zrobić. „The Old Earth” to z kolei pokaz pięknego doomu z trafiającymi w punkt melodiami, mocną pracą basu i skromnym, ale robiącym doskonałą robotę przyspieszeniem od słów „Down on our knees". Anglicy ocierają się tu o klimat „Songs Of Darkness, Words Of Light”, więc jest bardzo cacy, i gdyby nie zbędne skrzypce w końcówce, byłoby super. Niestety, to wszystko, co zespół ma do zaoferowania na The Ghost Of Orion.
Realizacja płyty stoi na wysokim poziomie, czego zresztą oczekiwałbym po zespole związanym z takim molochem; brzmienie jest ciężkie (ponoć Andrew nagrywał nawet po 11 ścieżek gitar do jednego kawałka!), selektywne i dość głębokie, a produkcja sensownie zbalansowana. Także nowy perkman wypada solidnie, choć mógł zagrać dużo gęściej, bo zdecydowanie jest na to miejsce. Wielka szkoda, że od strony czysto muzycznej The Ghost Of Orion jest tak przeciętny, zaś sam zakup krążka jest czymś na kształt przykrego obowiązku. Może przy obecnej formie My Dying Bride powinni ograniczyć się tylko do wydawania epek?
ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net
inne płyty tego wykonawcy:
O Singularity dużo się ostatnio pisze w kontekście takich nazw jak Fleshgod Apocalypse, Arcturus czy Arkaik, robiąc z Amerykanów niemal awangardę, a na dobrą sprawę styl zespołu można sprowadzić do blackującego i dość technicznego death metalu z klawiszami. Tak po prostu, bez sensacji. Chłopaki niczego nowego swoim graniem nie odkrywają, co nie zmienia faktu, że Place Of Chains zasługuje na to, żeby poświęcić mu kilka chwil.
Co tu ukrywać, na kampanię promocyjną Titans Of Creation zerkałem jedynie z nieufnością, bo ostatnim razem Testament mocno mnie rozczarował i ponad wszelką wątpliwość udowodnił, że wielkie nazwiska, z wielkim doświadczeniem i wielkimi osiągnięciami niczego nie gwarantują. Niczego. Wprawdzie okładka autorstwa Elirana Kantora wygląda zajebiście zachęcająco, ale trzeba mieć się na baczności i nie ufać nikomu, zwłaszcza gdy może mieć w interesie wciśnięcie ludziom ładnie opakowanego bubla. Na szczęście, nie tym razem!
Po siedmioletniej przerwie Trauma powróciła z nowym albumem Ominous Black, który z miejsca stał się przedmiotem zbiorowego hype’u. Wszyscy nagle sobie przypomnieli jaki to zajebisty i zasłużony zespół… choć niespecjalnie palą się do tego, żeby go na co dzień słuchać. Z podobną zbiorową podnietą mieliśmy do czynienia przy okazji
Symbolik to kolejny zespół, który jak dla mnie wyskoczył znikąd, choć ich epka z 2011 roku była ponoć bardzo ciepło przyjęta wśród gawiedzi. Pamięć mi w tym nie pomaga, jednak jestem praktycznie stuprocentowo pewien, że nigdy nie miałem do czynienia z tymi Amerykanami. Najwyższa pora to nadrobić, bo ich pełnoczasowy debiut Emergence to całkiem rozsądna porcja technicznego i cholernie melodyjnego death metalu, który gładko wpisuje się w profil wydawniczy The Artisan Era.
Widząc okładkę i znając wydawcę Perspicacity, spodziewałem się czegoś zbliżonego do First Fragment, Virvum, Vale Of Pnath, Aethereus czy Equipoise; innymi słowy: typowego dla The Artisan Era efektownego i technicznego (ewentualnie progresywnego) death metalu. No i cóż, Aronious załapuje się na większą część tej etykiety, z wyłączeniem określenia „typowy”. Amerykanie robią dosłownie wszystko, żeby ich grania przypadkiem nie uznać za pospolite, sztampowe albo — co gorsza — łatwe w odbiorze. Do tego stopnia, że wielu potencjalnych słuchaczy odbije się od tej płyty już na wysokości drugiego kawałka.
Na pierwszy rzut oka Immanifest wygląda naprawdę zachęcająco – kapela z Tampy na Florydzie, za którą stoją ludzie z wieloletnim doświadczeniem, a ich target to fani m.in. Hypocrisy i Septicflesh, w dodatku Macrobial wśród krytyków spotyka się niemal z samymi zachwytami. Pal licho, że swoją muzykę określają dawno zapomnianą etykietką „symphonic black-death”. Muszą być fajni, czyż nie? Ano, nie! Już pierwsze minuty z płytą uświadamiają nam, czemu wydanie debiutu zajęło im ponad dekadę.
Hour Of Penance nareszcie wrócili do tego, w czym są najlepsi! A przynajmniej do tego, co mnie w ich wykonaniu sprawia największą radochę – szaleńczego, brutalnego i pełnego pomysłów death metalu. Doceniam dwie poprzednie płyty zespołu, ale nie oszukujmy się – to właśnie Misotheism jednoznacznie dowodzi, czego powinni się trzymać – napierdalania w stylu znanym z nieświętej trójcy: "The Vile Conception" –
Tego się nie spodziewałem! Fallujah, zamiast podążać drogą wyznaczoną na
W rok po debiucie, w momencie największego rozkwitu szwedzkiego death metalu, Tiamat przypomniał o sobie krążkiem numer dwa; krążkiem, który zapewne niejednego fana wprawił w osłupienie, bo okazał się zupełnie niepodobny do czegokolwiek, co nagrano wcześniej. Na The Astral Sleep zespół dokonał niesamowitego przeskoku stylistycznego, a przy okazji również jakościowego – muzyka, którą stworzyli, wykracza poza ramy death czy doom i do dziś jest czymś absolutnie oryginalnym i niepodrabialnym. Dla mnie ten album to ścisłe „top 5” jeśli chodzi o klasyczny death metal (w uproszeniu) ze szwedzkiej ziemi, zaraz obok płyt Dismember czy Entombed.


